07 grudnia 2025

Od Bashara – Lód

Bashar pamiętał narodziny świata.
Pamiętał, gdy skała była jeszcze płynnym ogniem, niebo nie znało barw, a pustka oceanu zdawała się ciągnąć bez końca. Widział, jak bogowie schodzili na świat niczym dzieci wybiegające na podwórko – pełni zachwytu, marzeń, głodni swojej stwórczej mocy. Kształtowali krainy swoimi dłońmi, tchnęli życie w gliny, wyznaczali koryta rzek palcami błyszczącymi od boskiej mocy. A on, Lodowy Tkacz, przedwieczny smok urodzony z samej esencji świata, obserwował ich dzieło z łagodnym zaciekawieniem istoty, która rozumiała wagę stworzenia.
Przez długie wieki trwał w swym górskim leżu, skrzydła złożone niczym lodowe katedry, oddech powolny jak ruch lodowców. Gdy żyje się wystarczająco długo, gdy śmierć jest tylko filozoficznym zagadnieniem, upływ czasu przypomina wartki potok, szemrzący cicho wśród skał, porywający ze sobą dekady niczym opadłe liście.
Bogowie stworzyli rasy śmiertelne – elfy, ludzi, krasnoludy, orków i trolle – i Bashar przyglądał się, jak te młode iskry życia rozprzestrzeniają się po kontynencie, odkrywając, badając, zmieniając. Były piękne w swej ulotności, poruszające w tej determinacji, by znaczyć coś mimo kruchości własnego istnienia. Tak bardzo przypominali w tym swych niebiańskich opiekunów, równie chętnych, by zostawić na obliczu świata swój ślad, by uczynić go pięknym według swego pragnienia.
Lecz bogowie nie nauczyli się jednej prostej prawdy, którą Bashar poznał w swym niemożliwie długim życiu: wszystko, co żyje, musi mieć prawo do wyboru własnej drogi.
Najpierw były to drobne ingerencje. Boski szept w ucho władcy, prowadzący armie na pole bitwy. Boska wizja podsycająca gniew kapłana, wzywająca do wypowiedzenia wojny. Małe manipulacje, niewidoczne dla śmiertelnych oczu, lecz wyraźne jak pęknięcia w lodzie dla kogoś, kto obserwował świat z perspektywy wieków.
Bogowie zaczęli traktować śmiertelnych jak pionki na szachownicy swych niebiańskich gier. Prowadzili ich do wielkich czynów, lecz nigdy nie pytali, czy te czyny są tym, czego śmiertelnicy naprawdę pragnęli. Zsyłali błogosławieństwa na jedne królestwa, a przekleństwa na inne, nie pojmując, że każde życie – niezależnie od długości – zasługuje na szacunek istnienia bez wiecznej kurateli.
Zamiast być pasterzami, strażnikami tego kruchego życia, zamiast wypełniać swoje przeznaczenie, stali się graczami, walczącymi o wpływy i władzę. Obserwowali ze swoich niebotycznych tronów, zakładając się, który śmiertelny dowódca okaże się silniejszy. Cieszyli się ze „wspaniałości" batalii. Nie widzieli łez. Nie słyszeli krzyków.
Bashar postanowił z nimi pomówić.
Tamtego dnia opuścił swe górskie sanktuarium, gargantuiczny kształt kryjący w swym cieniu górskie szczyty, i wzniósł się ku niebiosom, przebijając chmury potężnymi skrzydłami. Leciał wyżej i wyżej, niż śmiał sięgnąć którykolwiek ze śmiertelnych, do granic, gdzie powietrze rzedło, nie latały ptaki, ani nawet inne smoki, gdzie tylko istoty niematerialne mogły jeszcze swobodnie przebywać. Tam, gdzie zaczynała się domena Strażników Aonira.
Stanął przed nimi, spojrzał na nich takich, jakimi byli – istoty utkane z myśli i pragnień, ze stwórczej mocy i nadziei, naczynia woli tego, kto powołał cały ten świat do życia. Tiara, Niebiańska Strażniczka, opiekunka ludzi, płonąca jasnością samego słońca. Zaraz obok Elen, Samotna, patronka elfów, cicha łagodnością jesiennego lasu. A potem Niethalf, Kowal, ten, do którego modliły się krasnoludy oraz ci, którzy wyprawiali się na wojnę. Był niczym ogień w trzewiach ziemi, gniewny, wiecznie pragnący zmiany, przyszłości i postępu. Zaraz obok Ereon, Skryba, patrzący w przeszłość i milczący, choć Bashar wiedział, że pod tą pozorną obojętnością kryje się serce przychylne śmiertelnikom. Hirin, Opiekun Dusz – do niego modły wznosili wszyscy ci, którzy czuli, że oto zbliża się czas ich ostatniej podróży, był tuż obok Shanny, patronki wszystkich codziennych smutków i radości. I na końcu, ten jeden bóg, którego nikt nie potrafił zrozumieć – Zerbo, patron oszustów i kanciarzy, traktujący świat niczym teatralną scenę.
Każdy ze swoją domeną, każdy ze swoim planem dla śmiertelnych.
Powitali go z czcią należną rodzeństwu, wstali ze swoich tronów utkanych z gwiezdnego pyłu i snów, skłonili głowy w geście, który mógłby być szacunkiem, gdyby nie cień pobłażania tańczący w kącikach ich ust.
— Lodowy Tkaczu — przemówiła Tiara, a jej głos był jak pierwsze promienie słońca przedzierające się przez zimowe mgły — rzadko nas odwiedzasz. Cóż sprowadza cię do naszych progów, ty, który wolisz samotność górskich szczytów od towarzystwa niebios?
— Przybywam z prośbą — odrzekł smok, jego słowa spadały ciężko niczym kamienie niknące za krawędzią urwiska. — I z ostrzeżeniem — zawiesił głos, a przez zebranych Strażników przetoczyła się niewielka fala rozbawienia. — Spójrzcie na śmiertelników. Naprawdę na nich popatrzcie – nie przez pryzmat waszych planów i zamierzeń, lecz takimi, jakimi są: kruchymi płomieniami próbującymi wznieść się ponad własny los.
— I co ma to nam…
— Śmiertelnicy nie są waszymi zabawkami — ciągnął Bashar, każde słowo rzeźbiąc w przestrzeni między nimi. — Aonir stworzył was, byście opiekowali się światem i zamieszkującymi go istotami, nie zaś byście traktowali ich jak kukiełki w swojej pantomimie.
Śmiech Tiary rozniósł się echem wśród myśli i uczuć, jasny i zimny zarazem, jak światło odbijające się od pokrytej szronem szyby.
— Ależ szlachetny smoku — odparła, a w jej tonie pobrzmiewało coś, co mogłoby uchodzić za tkliwość, gdyby nie przepełniała go tak bardzo wyższość. — My dajemy im światło i ciepło, dajemy im cel, prowadzimy jak pasterze błąkające się stado. Bez nas byliby zagubieni, błądzili w ciemnościach niczym dzieci pozostawione same sobie w nieprzeniknionej puszczy. To nasz dar i nasza opieka – prowadzimy ich wszystkich ku wielkości.
— Wielkości, którą wy wybraliście za nich — odrzekł Bashar. — A co z tym, kim oni chcieliby się stać? Co z marzeniami, które rodzą się w ich sercach bez waszego szeptu?
Cisza. Potem miękki szelest, jakby wiatr przemknął wśród koron drzew.
— Oni wzywają nas w modlitwach, Lodowy Tkaczu — odezwała się Elen. — Elfy proszą mnie o deszcz dla swych lasów, o zdrowie dla dzikich zwierząt, o błogosławieństwo dla myśliwych, którzy wyruszają w głąb puszczy. Czyż to nie jest dowodem, że pragną naszego przewodnictwa? Czyż nie do nas wznoszą swe dłonie w chwilach próby?
— Proszą, bo nie znają innego sposobu — odpowiedział smok. — Nauczyliście ich, że bez was są niczym, daliście im zależność zamiast wolności, łańcuch zamiast skrzydeł. Lecz czy ty, Elen, pilnujesz każdej ze strzał w kołczanie myśliwej? Czy pochylasz się nad każdą prośbą swoich dzieci? Czy może tylko wtedy, gdy pasuje to do waszej gry?
Niethalf, który dotąd trwał nieruchomo niczym posąg wykuty z kamienia starszego niż góry, przemówił, a jego głos był jak grzmot w trzewiach ziemi, głęboki i niepowstrzymany.
— Jesteś przedwieczny, Basharze, lecz nie jesteś Strażnikiem, nie nosisz tego ciężaru, nie znasz zasad, które nam nadał Aonir, gdy świat był jeszcze młody i nowy. Mamy obowiązek chronić jego stworzenie, hartować serca, kuć dusze niczym stal w ogniu, dawać siłę tym, którzy są słabi. Interweniujemy, by zapobiec chaosowi, by nie pozwolić, aby świat pogrążył się w mroku i bezładzie. Chronimy równowagę.
— Równowagę? — W głosie Bashara zabrzmiała ostrość, zimna i tnąca jak wiatr znad lodowców. — Równowagę między waszymi zakładami, waszymi grami, w których życia śmiertelnych nie są nawet stawką? Widziałem wojny, które rozpętaliście z nudów, z czystej ciekawości, by sprawdzić, która armia jest silniejsza, który generał sprytniejszy, widziałem życia zmarnowane nie dla wielkich celów, lecz dlatego, że nie pasowały do waszych planów, do tych nieskończonych, zawsze zmieniających się wizji przyszłości. Widziałem, jak wasz własny brat, Zarach stworzył nowe rasy z desperacji, z samotności, bo wy zignorowaliście jego rolę, uznaliście go za mniej ważnego, a potem uwięziliście go nie za tworzenie życia, lecz za próbę bycia kimś innym.
Ereon, który do tej pory obserwował w milczeniu, przemówił chłodno, beznamiętnie, jego głos był jak echo w pustej sali.
— Zarach złamał zasady Aonira — stwierdził, jakby to wyjaśniało wszystko, jakby te kilka słów mogło usprawiedliwić wieki uwięzienia. — Stworzył życie bez pozwolenia Wędrowca, skaził jego dzieło ciemnością, wprowadził chaos tam, gdzie miał być ład. Nie jesteś w stanie tego zrozumieć, smoku. Są zasady i muszą one być przestrzegane.
— Jesteś ostatnim, który może mówić o przestrzeganiu zasad, Ereonie — uciął Bashar, a obecność Ereona zdawała się wycofać i skurczyć po tych słowach. Smok zwrócił się znów do wszystkich. — Rozumiem, że uwięziliście Zaracha i Nora nie za to, że stworzyli nowe życie, nie za to, że złamali jakieś święte prawo, lecz za to, że ośmielili się kwestionować wasz porządek, wasze prawo do kierowania wszystkim wedle własnej woli. Potraktowaliście ich niesprawiedliwie, a ta niesprawiedliwość przyniesie wojnę na sam próg waszego dominium. Czy tego właśnie chcecie?
Obecność Tiary traciła szybko ze swego słonecznego ciepła.
— Jesteś przedwieczny, Lodowy Tkaczu, i jako taki zasługujesz na szacunek należny tym, którzy pamiętają narodziny świata — powiedziała, a w jej głosie zabrzmiało coś nieprzejednanego. — Ale nie masz prawa osądzać naszych decyzji, nie masz prawa kwestionować tego, co robimy. My jesteśmy pierworodnymi dziećmi Aonira, wybranymi przez niego, by zarządzać tym światem. To my otrzymaliśmy świętą misję i to na nas spoczywa jej ciężar. Świat należy do Wędrowca, a my jesteśmy jego ustami i rękami, jego wolą wcieloną w czyn.
— Nie — odrzekł Bashar cicho, ale w tej ciszy było więcej mocy niż w najgłośniejszym krzyku. — Świat należy do każdego z jego stworzeń, a to oznacza też śmiertelnych, którzy w nim żyją, którzy rodzą się, rosną, kochają, cierpią i umierają na jego ziemi. Do tych, którzy każdego dnia walczą o przetrwanie, marząc o kolejnym dniu. Wy zaś zawłaszczacie ich część, ukrywając się za zasadami Aonira, których tak naprawdę nie przestrzegacie, zasłaniając się jego imieniem jak tarczą, gdy ktoś próbuje was zapytać – dlaczego?
Zapadła cisza, ciężka i gęsta jak powietrze przed burzą. Strażnicy spoglądali na niego, a w ich oczach pojawiło się coś, co przypominało pogardę, zimną i nieprzejednaną. On, smok, próbował pouczać ich, dzieci samego Wędrowca, próbował mówić im, co jest słuszne?
— Twoja mądrość pochodzi z samotności — powiedziała w końcu Shanna, najłagodniejsza z nich wszystkich, lecz jej słowa dalekie były od łagodności. — Zbyt wiele czasu spędziłeś w swej jaskini, Basharze, i zapomniałeś, czym jest prawdziwa troska, zapomniałeś, jak to jest naprawdę kogoś kochać. My kochamy śmiertelnych. Dlatego ich prowadzimy, dlatego oświetlamy im drogę, jak rodzic prowadzi dziecko przez ciemny las.
— To nie jest miłość, to kontrola — odpowiedział Bashar. — Kochacie to, czym mogą być w waszych planach, wizję, którą stworzyliście, nie zaś rzeczywistość.
Hirin, który przez całe wieki prowadził zmarłych do ich ostatniego spoczynku, który znał wagę życia i śmierci lepiej niż ktokolwiek inny, przemówił cicho, jego głos niczym szept wiatru nad kurhanem.
— Każde życie kończy się śmiercią, smoku. Każde. Bez wyjątku. Wszystkie te iskry, których tak bronisz, zgasną. Czy nie lepiej, by te krótkie, ulotne płomienie, służyły większemu celowi, zanim zgasną? Czy nie lepiej, by ich śmierć miała znaczenie?
— Nie — Bashar pokręcił łuskowatym łbem. — Lepiej, by płonęły tak, jak same wybiorą, nawet jeśli ten płomień będzie krótszy, ale prawdziwy, nawet jeśli zgasną bez osiągnięcia wielkiego celu, ale za to w zgodzie z własnymi pragnieniami, nie cudzymi wizjami.
Zerbo, dotąd przysłuchujący się rozmowie z rozbawieniem, zaśmiał się drwiąco.
— Widzę, że ty nie przekonasz nas, a my nie przekonamy ciebie — powiedział. — Ta dyskusja to strata czasu. Wracaj do swej samotni i znaj swoje miejsce, smoku.
Bashar zmarszczył brwi. Nie słuchali go. Nie mogli słuchać. Bo gdyby przyznali mu rację, musieliby przyznać, że popełnili błąd, i przez wszystkie te wieki, przez wszystkie wojny i cierpienia, mylili się – a Strażnicy Aonira są przecież nieomylni. Tak powiedzieli śmiertelnikom, choć było to kłamstwo, lecz powtarzane wciąż przez tysiące gardeł, stało się w końcu prawdą również dla nich samych. Byli przekonani, że ich działania są słuszne, bo zostali wybrani przez Wędrowca. A wybór Aonira nie mógł być przecież zły.
Wrócił do Grimwarg ze skrzydłami złożonymi i sercem cięższym niż lód całej północy. Zaszył się na powrót w swej grocie i próbował zasnąć, zanurzyć się w ten stan, w którym upływ czasu jest nieistotny, a wieki przechodzą niczym sny, gdy świat zmienia się za mglistą zasłoną obojętności. Nie potrafił. Już nie umiał odwrócić wzroku, zamknąć oczu, zapomnieć.
Jego słowa przeszły bez echa, rozwiały się niczym dym na wietrze i nic się nie zmieni, a jutro będzie takie jak dzień poprzedni. Śmiertelnicy będą dalej ginąć dla cudzych wizji, żyć dla cudzych pragnień, oddychać dla cudzych celów, umierać bez zrozumienia, dlaczego ich życie nigdy naprawdę nie było ich własne, nie należało do nich, zawsze było częścią czyjegoś większego planu.
I wtedy przyszła Wojna Sześciu Ras.
Rozpętała się niczym huragan, który nie pyta o pozwolenie. Rasy ciemności – orkowie, szorstcy jak skała, ich serca bijące rytmem wojennych bębnów, trolle potężne jak drzewa pradawnych lasów, i mroczne elfy, piękne w swej ciemności jak gwiazdy na nocnym niebie, wszystkie stworzone przez Zaracha w desperackim akcie rebelii, w próbie bycia kimś więcej niż tylko pionkiem na boskiej szachownicy – zbuntowały się przeciw Strażnikom. Uwięzili oni ich patrona, tego, który dał im życie i zjednoczyły się w akcie buntu, ruszyły przeciw rasom światła w wojnie, która zamieniła zielone pola w morza krwi, a rzeki w szkarłatne strumienie niosące umarłych zamiast ryb.
Bashar obserwował z góry, ze swojego lodowego tronu, jak to, co zapowiedział, staje się rzeczywistością. Widział wszystko – każdy cios, każdy krzyk, każdą łzę – i to widzenie było jak nóż wbijany powoli w jego pradawne serce. Do tego właśnie doprowadzili Strażnicy, mając tego pełną świadomość.
A gdy rasy mroku były już bliskie zwycięstwa, gdy wydawało się, że to już koniec, Strażnicy zstąpili do świata i wznieśli Ściannę Bogów – niebotyczny bastion, o którego niemożliwy mur rozbiły się armie mroku. W całej swej potędze, olśniewający i straszni, piękni i okrutni, ze swoją mocą, która przewyższała wszystko, co śmiertelnicy mogli sobie wyobrazić, zmiażdżyli wyznawców Nora i Zaraha. Nie znali litości, przybyli w ostatnim momencie, chroniąc wyznawców przed kataklizmem, do którego sami doprowadzili. Perfekcyjnie odegrali rolę, którą sami dla siebie wybrali – zbawców, bez których światłego przewodnictwa nic nie może istnieć.
I Bashar leżał w swej jamie, zwinięty w spiralę starszą niż góry, i słuchał. Jego przedwieczne serce, zimne jak rdzeń góry, twarde jak diament ukryty w jej wnętrzu, pękało powoli, pękało pod ciężarem rozpaczy, pod ciężarem wszystkich głosów, które zamilkły na wieczność, wszystkich tych snów, które nigdy się nie spełnią.
Śmiertelnicy zasługiwali na coś lepszego niż to. Zasługiwali na świat, gdzie ich życie spoczywa w ich rękach, gdzie oni sami wyznaczają swoją drogę.
I gdy jego serce rozsypało się w końcu w pył, Bashar podjął decyzję, ostateczną i nieodwołalną.
Skoro Strażnicy nie potrafili zostawić śmiertelnych w spokoju, jeśli musieli wiecznie manipulować, prowadzić, używać, jeśli nie mogli po prostu pozwolić im żyć – to świat musiał przestać istnieć w formie, którą mogli kontrolować. Wieczna zima położy kres ich zabawie, ich grze, ich niekończącej się pantomimie. Zamrożenie świata będzie aktem miłosierdzia wobec tych wszystkich, którzy nigdy nie dostaną szansy żyć naprawdę, nigdy nie poznają smaku prawdziwej wolności.
Lodowy Tkacz rozpostarł skrzydła, a jego oddech, zimny jak nicość między gwiazdami, spłynął z gór niczym lawina, niczym wyrok, którego nie można odwołać. Lód okrył świat, biały całun otulił wszystko, co żyło, bo w zimnie, w tym wiecznym śnie, było więcej godności niż w życiu spędzonym jako marionetka tańcząca do cudzej muzyki.
Przyszli bohaterowie, maszerujący przez śnieg z mieczami i zaklęciami, krzycząc o honorze i chwale. Bashar widział ich wszystkich takimi, jakimi byli naprawdę – kolejnymi pionkami popchniętymi przez Strażników, nową falą kukiełek wysłanych, by go powstrzymać i przywrócić stary porządek, w którym Strażnicy mogli dalej bawić się w bogów. Nie miał dla nich litości, lecz nie zabijał ich z okrucieństwem ani z radością. Jego mróz był szybki, zbyt szybki, by przynieść strach i ból. Dał im lepszą śmierć, niż Strażnicy daliby im życie.
Magowie próbowali pertraktować, przychodzili ze swoją wiedzą i swoją dumą. Mówili o równowadze, o naturze świata, o tym, że życie wymaga ciepła, że zimno to śmierć, że to należy natychmiast przerwać. Bashar słuchał ich w milczeniu, a potem zadawał jedno pytanie, zawsze to samo: „Czy sami wybraliście tę ścieżkę, czy bogowie wybrali ją za was? Czy to wasza wola prowadzi was tutaj, czy ich?”
Żaden nie potrafił odpowiedzieć z pewnością. W ich oczach widział wątpliwości, wahanie, pytanie, które nigdy nie zostało zadane na głos. I tę wątpliwość kładł na szali przeciw pewności swego celu. Śmiertelnicy nigdy nie wiedzieli, czy żyją dla siebie, czy dla niebiańskiego planu, czy ich pragnienia są naprawdę ich, czy są tylko echem tego, co bogowie zasiali w ich sercach.
Więc Bashar tkał dalej swój kobierzec z lodu i śniegu, grzebiąc świat w wiecznej zmarzlinie, każdym oddechem dodając kolejną warstwę do białego całunu. Pył jego serca dźwięczał lamentem za światem, który mógłby być piękny, gdyby tylko Strażnicy pozwolili mu żyć bez swojej interwencji.
Teraz, w swej jamie wykutej w sercu gór, Bashar spoczywał na łożu z wiecznego lodu. Jego łuski, białe jak śnieg ze szczytów najwyższych gór, lśniły bladym światłem, które nie grzało, tylko odbijało zimno. Oczy – głębokie jak przepaście, zimne jak gwiazdy świecące w pustce kosmosu – wpatrywały się w mrok jaskini. Czekał. Nie na śmierć – ta była dla niego jedynie kolejnym snem, kolejnym etapem w nieskończonej podróży. Czekał na moment, gdy świat zamarznie na dobre, a ostatni płomień zgaśnie, gdy Strażnicy stracą swoje ulubione pionki.
Może wtedy nauczą się szacunku.
Może wtedy zrozumieją, że nie wszystko zostało stworzone po to, by służyć ich celom.
Może wtedy...
Wtem coś zakłóciło ciszę zimy, przerwało wieczną symfonię śnieżycy.
Bashar uniósł łeb, nasłuchując z uwagą. Coś przebijało się przez upiorne wycie wiatru i okrutny mróz śnieżycy. To był... dźwięk? Melodia?
Tak, melodia. Słaba, ledwo słyszalna, trzęsąca się jak płomień świecy na wietrze, krucha jak skrzydła motyla. Ale była tam i, co najważniejsze, była szczera.
Lodowy Tkacz zmrużył oczy, skoncentrował całą swoją uwagę na tym cichym dźwięku. Przez wieki słyszał tysiące głosów wznoszących się ku niemu – błagania o litość, krzyki gniewu, zaklęcia wibrowujące mocą. Ale ta melodia… Ta melodia płynęła z serca nieskażonego niczym innym, jak tylko własnymi myślami i przekonaniami, czystego jak źródło wody bijące spod skały. Z serca, które nie prosiło Strażników o wskazówki, nie oczekiwało boskiego przyzwolenia i błogosławieństwa. Z serca, które po prostu... czuło.
Bashar zamknął oczy i wsłuchał się w pieśń wędrującą przez śnieżycę, przebijającą się przez zawieruchę niczym światło przez mgłę. Ktoś śpiewał o miłości, której nie zaznał, o pragnieniu, które nie zostało spełnione. O trosce, która sprawiała ból głębszy niż jakakolwiek rana. O pragnieniu ochrony jego ludu świata, mimo że ten nie dał mu nic w zamian.
Pierwszy raz od długiego czasu, Lodowy Tkacz poczuł wewnątrz coś innego, niż jedynie emocje ścierające jego serce w pył.
Zaciekawienie. Nadzieję?
Może... może jednak była jeszcze iskra w tym umierającym świecie, w tym świecie tonącym w śniegu i lodzie. Iskra prawdziwa, niepokierowana przez niczyją dłoń, niezmanipulowana przez boskie palce. Bashar powoli uniósł się ze swego lodowego łoża i rozłożył skrzydła, siejąc kryształy lodu, spadające niczym roziskrzone diamenty.
Pora mu było ujrzeć, kim był ten śmiertelny śpiewający samotnie w jego śnieżycy, ten głos, który ośmielił się przynieść pieśń tam, gdzie inni nieśli tylko broń. Pora mu było sprawdzić, czy ten głos jest prawdziwy, czy to tylko kolejna pułapka, kolejna manipulacja.
A jeśli był prawdziwy...
Smok ruszył ku wyjściu ze swej jaskini, każdy jego krok rozbrzmiewał echem przypominającym grzmot lawiny, góra drżała pod jego ciężarem. Śnieżyca na zewnątrz wzmogła się, wyczuwając ruch swego pana, wyczuwając, że coś się zmienia.
A gdzieś poniżej, na stromych zboczach, elficki książę uparcie piął się wyżej, tkając swoją pieśń w lodową burzę, nie wiedząc, że ktoś go słucha.
Dwaj samotni – przedwieczny smok niosący na grzbiecie ciężar wieków i odrzucony książę, który nie miał już nic do stracenia – zmierzali ku spotkaniu, mogącym zmienić los całego świata.
Albo go ostatecznie przypieczętować.

Nagłówek by @nessacousland, szablon od Vic

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz