Takich oczu nie widziało się codziennie.
Hugo niemal potknął się na schodach, gdy je zobaczył.
Dwoje intensywnie zielonych, zmrużonych chytrze, również wpatrzonych prosto w mykologa. Ich właściciel napawał się tą uwagą, doskonale wiedział, że jest panem sytuacji. Mrugnął tym prawym, jakby porozumiewawczo.
Trzecie oko – brązowe, Hugo był z siebie naprawdę dumny, że udało mu się wpłynąć na kolor tęczówki – nie miało nawet czym zamrugać. Pozbawione powiek, stale nawilżone, bo przebywało w słoju pełnym soli fizjologicznej i rozpuszczonej glukozy, swoje podstawowe zadanie spełniało jednak doskonale. Skupiało się na dwojgu oczu, które znalazły się niebezpiecznie blisko. Nie czuło ani nie przekazywało emocji, czego nie można było powiedzieć o mykologu:
Nie bez powodu nie pozwalał tam wchodzić nikomu, nawet – zwłaszcza – kotu. Ludzie mieliby pytania, kot zaś – zabawę. Organy, jak to oko w użyciu, te w inkubacji czy lodówce, były delikatne. Jeden nieostrożny ruch mógł zaprzepaścić wielotygodniowe lub nawet wielomiesięczne wysiłki.
Hugo w głębi duszy zadał sobie pytanie, dlaczego nie wziął psa. Albo
chomika. Czegokolwiek, co z łatwością nie wślizgiwałoby się przez szparę
w nieopatrznie uchylone drzwi piwnicy, nie właziłoby z gracją i
złośliwym błyskiem w oku na półki, na których były całe rzędy słojów i
drogiej aparatury. Cóż, nawet gdyby zwierzę umiało czytać (a może i umiało, kto tam go wie) w myślach swojego człowieka, to wiedziałoby doskonale, że na żadnego psa, chomika czy rybę ten by go nie wymienił. Ba, nawet na żadnego innego kota, korzystało więc z tego na wszystkie możliwe sposoby.
— Nikomu nie musi stać się krzywda — spróbował znów. — Po prostu zejdź sobie powoli. Kąski przyniosę. Kabanosa. Rybę. Wędką się pobawimy. Ptaszki ci na AllTube puszczę.
Włamywacz usiadł, pełen niewymuszonej, kociej gracji. Przechylił łebek, zielone oczka zamigotały w błękitnym blasku lamp. Ogon zamiótł kilka pyłków, które osiadły na drewnianej półce, cichy szelest zabrzmiał niemal uspokajająco. Kot zamruczał, spojrzał na Hugona, jakby pytał, czy ten naprawdę uważał, że zrobi coś złego.
A mógł zrobić coś bardzo, bardzo złego. To oko pełniło funkcję kamery, Hugo używał go, by sprawdzać, czy w piwnicy nie znalazł się nieproszony gość, jak w tym przypadku. Z reguły te narządy nie miały zbyt długiej żywotności, dlatego organ był wyjątkowy: oprócz niego samego, w podstawce umieścił mały filtr, owoc bardzo czasochłonnych eksperymentów. Dializa była problematyczna, dotąd mężczyzna zwykle po prostu wymieniał regularnie ciecze w środku. Chciał znaleźć coś najbardziej podobnego do nerki, to mogło naprawdę pomóc z wydłużeniem żywotności organów, które miały działać poza jego organizmem. Ten problem spędzał mu już i tak rzadko obecny sen z powiek. Dlatego liczył, że kot znudzi się i zejdzie. Często tak robił, gdy wchodził na regał z książkami i różnymi bibelotami.
A potem ten trącił łapą słój. Najpierw lekko, jakby z ciekawości, szkło tylko się zachybotało. Opór przedmiotu chyba jednak kota zirytował, bo puszysta kończyna uderzyła mocniej, na tyle silnie, że kabel łączący grzałkę w podstawce słoja z gniazdkiem elektrycznym nie wytrzymał. Lina zastukała o drewno, poleciała w dół razem ze wszystkim (oprócz Borowika, rzecz jasna).
Hugo rzucił się do przodu, zanurkował w stronę twardej podłogi (nie przepadał za dywanami), w ostatniej chwili udało mu się jednak złapać szkło. Kot miauknął, jakby zawiedziony, ale pokaz skoku mykologa, znacznie mniej wdzięczny niż ten w Borowikowym wykonaniu, widać wystarczył mu na tę chwilę, bo z wdziękiem zeskoczył z półki i zniknął za drzwiami, kierując się zapewne w kierunku swojej karmy.
— Cholera jasna — mruknął Hugo. Nie miał czasu nawet zmyć kotu łebka tak, żeby mu w wąsy zaszło, bo sierściuch wiedział doskonale, kiedy się wycofać.
Zanim obejrzał swoje ciało (a przynajmniej te elementy, które nosił ze sobą), obejrzał trzecie oko. Płyn nie zmętniał, nie wydawało się, by narządom stało się coś złego. Mięśnie, na których wisiało oko, jakby trochę się rozciągnęły, ale na pierwszy rzut oka nie wyglądały na naderwane czy uszkodzone. Może tylko mu się wydawało.
A podłoga była przyjemnie zimna. Nie miał siły wstać.
Czasu na drzemkę czy jęczenie z powodu bolących żeber mykolog jednak zbyt wiele nie miał, bo zaraz rozległ się dzwonek. Telefonu, który zostawił na górze.
Telefon od Maurycego może go nie tyle zdziwił, ile zaciekawił. Nigdy nie byli bliskimi przyjaciółmi, ale hej – prawdziwych poznaje się w biedzie, a Maurycy w takowej się znalazł.
Hugo w jeszcze większej, bo się zgodził, ale wtedy wydawało mu się to jeszcze świetnym pomysłem na zabicie nudy wieczorową porą. No i ciągle czuł przyśpieszone bicie serca po akcji Borowika, więc stwierdził, że dobrze mu zrobi zmiana otoczenia.
Z drugiej strony, ostatnio zaczął ciekawy serial. A w laboratorium lubili widzieć go z rana, bo szef był przekonany, że wtedy właśnie mózg jest najbardziej wydajny. Hugo też robił nadgodziny, bo miał nadzieję, że dzięki temu będzie mógł któregoś razu zaszyć się na dłużej w swojej pracowni. Albo po prostu w lesie.
— Posiedzisz kilka godzin — kusił Maurycy. — Niewielki ruch, czajnik wstawiłem do kanciapki, także pewnie będziesz miał czas, żeby sobie kawy wypić, ile chcesz. Mam trochę fajnych ziaren do testów.
Mykolog westchnął, trochę może kokieteryjnie, coby przeciągnąć urabianie, bo przecież kto nie lubi, jak ktoś od czasu do czasu włoży trochę wysiłku, żeby ładnie o coś poprosić. Borowik nigdy nie prosił, tylko żądał, na ten przykład. Skoro była okazja do odmiany, to Hugo, w całej swojej próżności, nie miał nic przeciwko.
W życiu próbował już wielu rzeczy, ale jakoś nie przydarzyło mu się nigdy pracować w sklepie, zwłaszcza na nocną zmianę. Jego świeżo upieczonego właściciela poznał lata temu i w zgoła innych okolicznościach. Maurycy był kurierem, chociaż oprócz pralek czy zakupów spożywczych po godzinach dostarczał też artykuły ze światka podziemnego, a Hugo korzystał nieraz z jego pomocy. Chłopak miał szybkie nogi, ale myśl już mniej, często zdarzało mu się zatem, że niektórzy zleceniodawcy wykorzystywali go, a ten narażał się innym. W końcu jednak, jak widać, czara goryczy się przelała, a kurier postanowił spróbować czegoś innego i własnego. Chciał zacząć nowe życie, jak sam stwierdził, „dobre i uczciwe”, choć Hugo miał do tego nieco sceptyczne nastawienie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że najwyraźniej zwracał się do starych kolegów z prośbą o pomoc.
Dlatego założył sklep. A że z pracownikami (i kasą) na początku krucho, dzwonił po znajomych bliższych i dalszych, by zapytać, kto ma chęci, by za kilka groszy postać za ladą. Hugo zgodził się, kierowany raczej ciekawością. Z pieniędzmi nie miał problemu, Maurycy o tym wiedział. Pensja asystenta w laboratorium nie była imponująca, ale drugie źródło przychodu to inna rozmowa.
— A, no i ktoś zawsze też będzie, także w ogóle luz. W nocy dostaw nie ma, rozkładania towaru właściwie brak, to… — kilka szumów w słuchawce porwało ostatnie słowa. Ktoś krzyknął, ale chyba z daleka, widać Maurycy był w drodze, jak zwykle. Dokąd, grzyb jeden wie. Ale Hugo mu nie zazdrościł, skoro zakładał własną działalność, będzie miał więcej biegania niż jako kurier podziemia. No i urzędnicy wydawali się też być groźniejsi niż tamte dryblasy. Zwłaszcza gdy byli uzbrojeni w druczki i umowy.
— A kogo jeszcze nająłeś na te nocne zmiany? Bo jeśli Kryśkę, to mnie prędzej pleśń pochłonie.
Żebra go bolały na samo wspomnienie zdecydowanie zbyt żywiołowej towarzyszki życiowej Maurycego. Tworzyli całkiem zgrany, choć burzliwy związek, ale Hugo wolał się trzymać z daleka akurat od sztormu, którym była ta dama.
— Nie Kryśka. Zresztą — nawet przez słuchawkę Hugo, dałby słowo, zobaczył krzywy uśmiech — spakowała manatki w zeszłym miesiącu.
— Och.
Ciekawska dusza plotkarza (badacza, jak sobie lubił powtarzać) zawołała o więcej szczegółów, ale uznał, że to może poczekać. Zresztą, niedługo się spotkają.
— W każdym razie myślę, że się polubicie. Chyba. To widzimy się?
— Szykuj nagrodę dla pracownika miesiąca.
Sklep był już urządzony, choć nierówno rozłożona farba tu i ówdzie zdradzała pewien pośpiech przygotowań. Wcześniej był tu inny sklepik, jak zdradził Maurycy, piekarnia. Lepiej sprawdzają się spożywczaki, a tutaj jest skrzyżowanie, dużo bloków, dużo młodzieży, będą na pewno przychodzić i przed szkołą, w dzień, no i w nocy, bo na imprezę trzeba coś mieć. Hugo nie wiedział, czy mężczyzna próbuje bardziej przekonać jego, czy siebie samego, ale brzmiał przede wszystkim na zmęczonego.
Wszystkie półki były jednak już wypełnione towarem, głównie przekąskami, gotowymi daniami i alkoholem. Miejsce nie rościło sobie prawa do konkurowania z supermarketami, ale działało niemal całodobowo i zapewniało niemal wszystko, o czym mogli pomarzyć ci, którzy wpadali do sklepu szybko, bo zorientowali się, że nie mają chusteczek albo naprawdę muszą zjeść chrupki. Za ladą stała nawet mikrofalówka, gdyby ktoś chciał podgrzać danie na miejscu. Oczywiście, za drobną dopłatą.
— A dostanę fartuszek?
— Taa, weź se z krzesła. Brązowy pasuje?
Pytanie było czysto retoryczne, ale skoro już zadane, Hugo nie miał zamiaru nie odpowiedzieć.
— Gumiguty nie masz?
Odpowiedziało mu milczenie, po chwili zaś usłyszał westchnięcie. Wzruszył ramionami.
— Lepiej pasuje mi do oczu. Wiesz, do wyników sprzedaży się przydaje.
— Skup się, żeby dobrze kasować po prostu. I proponuj rzeczy z koszyczka przy ladzie.
— Się wie, szefie.
Coś w tonie Maurycego mu podpowiedziało, że nie pierwszy raz odbył tę rozmowę. Wzrok mykologa uciekł w kierunku pudła w innymi fartuchami. Wszystkie miały ten sam kolor, ale zdawało mu się, że gdzieś tam widzi rąbek różowego materiału. Całkiem ładny odcień. On już był w każdym razie gotowy do bitwy: czyli wyposażony już elegancko w fartuch i etykietkę z trzema linjkami Cześć! Hugo. W czym mogę pomóc? Ostatnie zdanie było napisane wprawdzie na tyle małymi literami, że potencjalny pytający musiałby się naprawdę zbliżyć, żeby odczytać literki, ale Hugo uznał, że to nawet lepiej. Może klienci będą mieli większą motywację i sami poszukają potrzebnych artykułów.
Odezwał się krótki brzdęk dzwonka, który informował o przybyciu kolejnej osoby. Hugo, spodziewając się klienta, wyposażył się w firmowy uśmiech nr 5 (no dobrze, jeszcze go sobie do końca nie wypracował. Ale się starał), wyprostował nawet zgarbione nieco ramiona.
— Dobry wiecz…
— O, Dante — Maurycy wychylił się, złowił wzrokiem przybysza. — Hugo już jest, poznajcie się. Będziecie razem na zmianie.
— No to mamy komplecik.
Zastanawiał się, skąd może znać gońca. Kumple z liceum? Przestępczy
światek? Dante na pierwszy rzut oka wyglądał, jakby był chodzącym
magnesem na kłopoty, ale uśmiechał się szeroko, w szczęce błysnęły zaskakująco ostre kły.
Mykolog zmierzył uważnym spojrzeniem mężczyznę. Na oko był gdzieś w jego wieku, ale na pewno był też dużo wyższy. I lepiej zbudowany. Szerokie bary robiły wrażenie, nawet skryte pod materiałem, zwłaszcza na mykologu, który o swoich mięśniach za dużo do powiedzenia nie miał. Zaczepek nie musieli się raczej obawiać.
Jednak elementem, który zwracał chyba najbardziej uwagę, były okulary. Różowe szkiełka, spod których błyszczały oczy, których koloru mykolog nie mógł być pewny. Ale ich właściciel uśmiechnął się szeroko, przywitał z Maurycym.
— Witam współtowarzysza. Dobrze poznać kolejnego wkręconego — mykolog też zaraz wyciągnął dłoń, wyszczerzył zęby. — Hugo jestem.
Przecież nie jest tak, że wysadzą ten sklep.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz