Wyszli z knajpy, Vi subtelnie pokierował ich kroki w stronę pobliskiego parku, nie za ciepła pogoda i delikatne promienie słońca tworzyły miłe tło do rozmowy, która ucichnąć nie mogła od czasu opuszczenia studia.
— Ale pomimo wszystkich zalet Petriego, chyba nie przegania Uraty Takemiego w moim rankingu ulubionych rzeźbiarzy. — Westchnął wilkołak, przypominając sobie, z jakim zachwytem niejednokrotnie oglądał na zdjęciach jego szczegółowe podobizny dawnych cesarzy.
— To ten senkawańczyk? — upewnił się Seymour.
Virgil uśmiechnął się do czarodzieja.
— Zdajesz test.
Odpowiedział mu skromny uśmiech.
— Staram się.
Słowa popłynęły dalej, łatwo znajdowane na końcu języka, swobodne i przyjemne. Przerzucali się pytaniami, muzyk znał przeróżne ciekawostki, o których sam rzeźbiarz nie wiedział, dopytywał, dopytywał go i Vi. W pewnym momencie jednak natarczywe wibrowanie telefonu poczęło wilkołaka nadto rozpraszać oraz martwić, że zabiera czas zabieganemu artyście byle gadką, a może właśnie manager dzwonił z palącą sprawą.
Zapytał trochę nieśmiało:
— Na pewno nie musisz odebrać? Albo odpowiedzieć?
Seymour wyciągnął telefon z kieszeni, włączył całkowite wyciszenie, nie poświęcając żadnej uwagi wyświetlanym powiadomieniom. Schował go z powrotem.
— Nie, skończ mówić.
Wieprzowina kończyła przypiekać się w woku, słodka papryka mieszała się z młodą cebulką, dodany wcześniej sos sojowy nadawał dodatkowej głębi każdemu zapachowi. Virgil zamieszał w potrawie, przerzucił kawałek mięsa, wyczulony nos wciąż wyłapywał nawet tę niewielką ilość cukru dodaną wraz z sokiem z cytryny. Wyglądało pięknie, pachniało jeszcze lepiej, tylko wytrzymać gadania Dantego przy gotowaniu się nie dało.
— I przez cały ten czas pierdoliliście…
— Rozmawialiśmy. — Rzucił karcące spojrzenie przyjacielowi przez ramię.
— …o rzeźbach i lampiłeś się na niego, aż ślina ci ciekła…
— To jest super chamskie mówić wilkołakowi, że się ślini.
— …i na koniec po prostu każdy spierdolił w swoją stronę? Bez jakiegoś, kurwa, nie wiem, umówienia się na kawkę? Cokolwiek? — Silne, bokserskie przedramiona syrena opadły z irytacją na stół, wazon z przyniesionymi przez krawca kwiatami zatrząsł się niebezpiecznie. Dante zmarszczył brwi, róż patrzył na niego jakoś gniewnie. — Błagam, powiedz mi, że zrozumiałem coś na opak.
— Zrozumiałeś wszystko na opak — burknął wilkołak, sięgając po stojące przy kuchence piwo. Upił łyk, westchnął. — Rozeszliśmy się w swoje strony po całym popołudniu gadania, tak jak każdy normalny człowiek w końcu robi, jak się z kimś spotyka.
— Tak robi każdy normalny człowiek, który nie ma problemu z odpowiedzeniem na proste pytania, gdy się do niego odezwie blond czarodziej z tatuażami.
Virgil odwrócił się gwałtownie, fartuch kuchenny z nadrukiem rzeźby Dawida zafalował. Zacisnął z niedowierzaniem usta, Dante pokazał mu język, prychnął.
— Nie mam żadnych problemów z odpowiadaniem na proste pytania — mruknął grafik, dolewając jeszcze trochę sosu do potrawy, drugą ręką podnosząc przykrywkę garnka i kontrolując, czy ryż przypadkiem nie próbował wykipieć.
— Tragedia…
Usłyszał za sobą dramatyczne wzdychanie syrena, wywrócił oczami, nie zamierzając wdawać się z nim w dalszą dyskusję. Robił obiad dla tej marudy, a ten w taki sposób się odwdzięczał.
Warzywa zaskwierczały, może dlatego nie zwrócił wpierw uwagi na cichy dźwięk odblokowującego się telefonu. Wbrew doświadczeniu założył, że pozostawienie Dantego bez chwilowego nadzoru mogło się dobrze skończyć, przecież stał zaraz obok, w kuchni, syren był przy stole, ta minuta ciszy wręcz zdążyła złagodzić jego frustrację. Tylko że jeśli Dante przez dłużej niż minutę zachowywał się cicho, to coś stanowczo było nie w porządku. Wiedziony podskórnym przeczuciem, Vi zerknął za siebie. Nie spodobało mu się ani trochę to, co zobaczył.
— Co ty robisz z moim telefonem? — Wyrzucił szybko pytanie z siebie, popatrzył na jedzenie w woku, nerwowym gestem zamieszał. Wydawało się gotowe, czym prędzej wyłączył kuchenkę, odstawił naczynie na niewykorzystany palnik.
— Piszę do Seymoura, czy chce pójść na wystawę psów w tę sobotę — odparł bez ogródek krawiec, wstukując coś jeszcze we własną komórkę. — Ty tego przecież nie zrobisz.
Vi znieruchomiał. Zamrugał.
— Co robisz? — Był prawie pewny, że przyjaciel żartuje.
— Słuch ci siada tak jak Zapałce? — Usta wygięły się w łobuzerskim półuśmiechu, Dante nawet na niego nie spojrzał. — Link mu jeszcze wyślę.
— Nic mu nie wyślesz — rzucił z podenerwowaniem grafik, okrążył wręcz biegiem wyspę kuchenną, dopadł do syrena. Trudno było jednak zawalczyć z kimś o telefon, gdy ten ktoś ważył dwa razy więcej i bez problemu górował nad innymi swoim wzrostem.
Od kiedy w ogóle Dante znał jego hasło?!
— Dante! — Mężczyzna uniósł się nieco na krześle, przytrzymał jedną ręką wilkołaka, drugą wyciągnął w górę. Virgil przyglądał się, jak kciuk wpisuje niespiesznie wiadomość, a nad ramką widnieją dwa małe dymki, niepozostawiające wątpliwości, że krawiec otworzył właściwy chat. — Oddawaj! Nic nie pisz!
Znak zapytania, uśmieszek, palec kliknął niewielką ikonę papierowego samolociku.
— Proszę — powiedział słodko Dante, odwracając się w jego stronę, podając mu komórkę.
Wyrwał swoją własność z bokserskiej łapy, przeleciał szybko wzrokiem treść dymku. Co jak co, ale pisać jak on to krawiec potrafił, Vi mógłby bez problemu wysłać podobne zapytanie, gdyby sam miał nieco więcej odwagi i mniej rozsądku.
— Dlaczego… I jak… W ogóle… — Schował w twarz dłoniach, śmiech Dantego był nieznośny. — Wystawa psów? — jęknął, choć pomysł nie brzmiał tak źle.
Ale co Seymour miał sobie pomyśleć? Że po jednym, niezobowiązującym spotkaniu, on napastuje go jakimiś propozycjami i jeszcze czegoś oczekuje? I nawet nie chce go zabrać na jedzenie, żeby wynagrodzić mu ich ostatnie wyjście do knajpy, lecz wysyła stronę pokazu psów? Co jeśli miał alergię? Albo uważał takie rzeczy za nudne? A przede wszystkim, Seymour był jego klientem, od początku mówił, że ze względu na swoje zainteresowanie zespołem dojdzie do czegoś nieprofesjonalnego.
— Żeby poznał twoich pobratymców. — Wilkołak spojrzał na syrena spode łba. — Oj nie marudź, tylko przyznaj, że się cieszysz, że to zrobiłem.
Zdobiący wilczą twarz rumieniec, który wykwitł po słowach przyjaciela, był całkiem wymowny.
Zegar w telefonie odmierzający czas gotującego się ryżu zadźwięczał powtarzającą się melodyjką, zaraz po nim krótki gwizd dał znać o nowej wiadomości.
Piąta płyta chodnika, Vi zawrócił, odliczył kolejne pięć. Zrobił tak jeszcze dwa razy, po czym przystanął, rozejrzał się, grupka rozgadanych przyjaciół minęła go, zakręcił się na pięcie. Odbijał się w szybie budynku, toteż się przejrzał, sprawdził, czy kołnierzyk cienkiego swetra nie zawinął się, od kiedy ostatni raz sprawdzał, czyli całą minutę temu. Otrzepał paprochy ze spodni, których tam nie było, wyciągnął dłonie przed siebie, krytycznym okiem szukając odprysków na czarnym lakierze, przecież wszystko mogło się wydarzyć przy wsadzaniu ich w kieszenie, albo przy trzymaniu ich przed sobą, albo za sobą. Westchnął, skrzywił się, czując własne perfumy. Dante wymusił na nim popsikanie się czymś, Virgil z reguły wolał tego unikać. Na innych mu nie przeszkadzało, na sobie samym było trochę drażniące.
Rozejrzał się, niby bez konkretnego powodu skanując wzrokiem grupy ludzi pakujące się do środka budynku z wystawą, lecz była w tym jakaś niecierpliwość, może trochę niepewność, czy do spotkania w ogóle dojdzie. Na taką ewentualność już się przygotował, nie pierwszy raz ktoś by go wystawił, ale z drugiej strony nie chciało mu się wierzyć, że Seymour by tak postąpił. Był taki miły w czasie w ich ostatniej rozmowy…
Jasne, luźno opadające pasma mignęły mu za jakimś facetem, ich właściciel wydawał się rozglądać po ludziach w poszukiwaniu kogoś konkretnego. Vi uśmiechnął się, postąpił kilka żywych kroków do przodu.
— Seymour! — zawołał, unosząc rękę. Czarodziej odwrócił się w jego kierunku, kiwnął głową, zgrabnie wyminął stojące mu na drodze kobiety. Wilczy uśmiech poszerzył się trochę, ale tylko trochę, gdy muzyk stanął w końcu przed nim. — Hej.
— Hej. Długo czekałeś?
Vi zaprzeczył, nie powiedział mu w każdym razie, że ze stresu bał się spóźnić i przyszedł wcześniej. Zaprowadził od razu Seymoura do wejścia, widząc, jak ten próbuje schować się lepiej pod jesiennym płaszczem, wiatr uparcie chciał wcisnąć mu się za kołnierz. W kolejce nie stali długo, skanowanie wcześniej zakupionych biletów poszło gładko, szatnia była trochę pełna, ale w końcu i muzyk dostał swój wieszak i numerek. Pięć szerokich, połączonych korytarzami hal stała przed nimi otworem, a w każdej z nich stoiska, pokazy i niesłychane ilości futrzastych przyjaciół. Jedna z największych wystaw psów w Stellaire prezentowała się obiecująco.
— Fajnie, że zgodziłeś się pójść ze mną — zagaił Virgil, gdy wolnym krokiem przemierzali pierwszą halę przeznaczoną miniaturkom i innym mniejszym rasom. Łatwo było dostać oczopląsu przez kolorowe transportery i puszyste futerka psich maluchów.
— Nigdy nie byłem na wystawie psów. Zawsze coś nowego — odparł Seymour, odwrócił się do niego. Wilkołak posłał mu lekki, ciepły uśmiech. — Ty często chodzisz?
— Zdarza się. — Wzruszył ramionami, zapatrzył się przelotnie na prowadzony obecnie pokaz cavalierów. Ogon z lśniącą, długą sierścią merdał radośnie, gdy sędzia badał budowę psa, sprawdzał zęby oraz pyszczek. — To może trochę głupie, jak się jest wilkołakiem, ale lubię po prostu popatrzeć na psy.
Czarodziej pokiwał głową, zerknął na jasnobrązowego chow-chow, przechodzącego właśnie obok nich wraz ze swoją właścicielką. Piesek zatrzymał się na chwilę, czarne jak guziki oczka wlepił w mężczyznę, nim został delikatnie pociągnięty za smycz.
— Też je lubię — odparł, odprowadzając wzrokiem chow-chow. — Idziemy zobaczyć duże psy?
Według kartonowego kierunkowskazu największa hala, zaraz na prawo od nich, miała być miejscem przeznaczonym dla tych większych ras. Przecisnęli się pomiędzy innymi zainteresowanymi w korytarzu, grzecznie odmówili posłuchania o najnowszych innowacjach w mokrej karmie przodującej na rynku firmy, na moment tylko przystanęli przy stoisku ze smyczami i szelkami, pokazując sobie palcem różne fikuśne wzory i wybierając swoje ulubione. Zgodnie uznali, że błękitne szelki z białymi półksiężycami wyglądały najładniej.
Poza tym, że ringi były większe, a szczekanie potężniejsze w brzmieniu, hala z dużymi psami nie różniła się nadto od poprzednich. Zniknęły co prawda stoły do pielęgnowania pupili, berneńczykowi świetnie dało się przyciąć kłaczki między opuszkami i na ziemi, podniesienie takiego pięćdziesięciokilowego zwierzaka nie było też najprostsze.
Pewna szarawa akita zawarczała odważnie na przechodzącego wilkołaka, Virgil obejrzał się za siebie. Koty zwykle od niego uciekały, lecz psy reagowały różnie, przeważnie nie zwracały uwagi, ale zdarzały się przypadki i takich śmiałków. Grafik zmarszczył lekko nos, jakby próbował odsłonić wilcze kły, pies momentalnie zniżył łeb, położył po sobie uszy i uciekł wzrokiem, siląc się tylko na krótkotrwałe popatrywanie w metaliczne oczy. Właściciel grzebał ręką w torbie, a gdy w końcu zauważył zmieszanie swojego podopiecznego, Vi już przyspieszał kroku, by dogonić Seymoura.
— Owczarki — mruknął muzyk, widząc całą rząd postawionych par uszu. Psy wywalały różowe języki na zewnątrz, dysząc z podekscytowaniem, patrząc uważnie na swoich opiekunów, szukając w ich rękach smaczków.
Wilkołak przystanął, spojrzał na czarodzieja, na owczarki, znów na czarodzieja.
— Chodź, może uda się któregoś pogłaskać. — Szafir spotkał jego spojrzenie. Virgil szybko odwrócił się, przygryzając nieco wargę, zmierzając w labirynt stanowisk uczestników pokazu. Usłyszał, jak Seymour rusza za nim.
Większość owczarków miała to charakterystyczne, brązowo-czarne umaszczenie, ciemne pyszczki trącały siatki, brązowe łapy szurały pazurami po podłodze. Jeden jednak zdecydowanie wyróżniał się pośród reszty – jego kompletnie czarna, lśniąca, długowłosa sierść była zaskakująco idealna na każdym centymetrze ciała. To właśnie przy nim Seymour zatrzymał się, zerknął na siedzącą z książką właścicielkę. Pies leżał jej w nogach, podniósł łeb na mężczyzn, przekrzywił go leciutko. Mądre oczy mrugnęły muzykowi.
— Można pogłaskać? — zapytał Vi, nachylając się przyjaźnie w stronę kobiety. Ta przeniosła wzrok na ich dwójkę, miły uśmiech przyozdobił młodą twarz.
— Jasne. Tylko nie za długo, bo zaraz wchodzimy na ring. — Przymknęła książkę, przelotnie musnęła palcami grzbiet pupila.
Seymour przyklęknął na jedno kolano, wyciągnął dłoń w stronę zwierzęcia. Owczarek ochoczo wcisnął pysk pod nią, zamruczał cicho, gdy palce wcisnęły się za ucho, potem pod brodę, podrapały smukłą pierś. Może mu się tylko wydawało, że kącik czarodziejskich ust uniósł się w górę, może za krótko patrzył, może chciał zobaczyć tam uśmiech.
Podziękowali właścicielce, pożyczyli powodzenia na pokazie, Seymour dodał jeszcze, że ma pięknego psa. Oddalili się, nie na tyle jednak, by ring z owczarkami zniknął im z oczu. Ich występ dopiero się zaczynał, chcieli zobaczyć, jak czarna piękność poradzi sobie na tle konkurencji.
Gdy pierwszy owczarek zaczął swoją rundę lekkiego truchtu, wilkołak zachichotał cicho pod nosem, mimowolnie cofając się wspomnieniami. Cała aura wydarzenia łatwo na niego wpłynęła, podziw dla wystawianych psów przywołał pierwszy, młodzieńczy zachwyt nimi. Seymour spojrzał na niego.
— Przypomniało mi się coś — odparł, począł opowiadać. — Jak miałem jakieś dwanaście lat, to mama zabrała mnie z bratem pierwszy raz na taką wystawę. I Valeriusowi, mojemu bratu, bardzo się to spodobało, do tego stopnia, że uznał, że on też chce w czymś takim wystąpić.
Czarodziej zastanowił się, zmarszczył brwi.
— Czy to w ogóle jest legalne? Wilkołak na wystawie?
Znów się zaśmiał. Ten wybryk był tak głupi, jakim cudem Val na to wpadł, nadal nie miał pojęcia.
— Nie sądzę, o takich szczególnie dla wilkołaków też nie słyszałem. Ale byliśmy dziećmi, żadnemu z nas do głowy nie przyszło, że robimy coś wbrew prawu. Chodziło o zabawę. — Przeszli kawałek dalej, gdzie było nieco mniej ludzi, zapewniając sobie lepszy widok na ring. — W sensie, powiedziałem mu najpierw, że to okropnie głupie, a następnego dnia przyniosłem kartę zgłoszeniową na jakiś mały pokaz charytatywny, gdzie mogły występować kundelki i nikt nie pytał się o rodowód psa czy jakieś numery ze związków kynologicznych. Ucieszył się cholernie, tego samego dnia zaczęliśmy wypełniać wszystkie informacje, prawie popłakaliśmy się ze śmiechu, jak wpisywaliśmy mnie jako właściciela kundelka „Buldożer II Cesarz Wszystkich Chrabąszczy”. Nie pytaj mnie, dlaczego takie imię, głowa siedmiolatka to dziwne miejsce.
— I co, dostaliście się? — Pogłaskany wcześniej owczarek szykował się właśnie do zaprezentowania się sędziemu, Seymour dokładnie śledził go wzrokiem, słuchając przy tym uważnie wilkołaka.
— Zapomnij — prychnął — mame nas nakryła kolejnego dnia. Val zapomniał ukryć kartę w szufladzie biurka i była na widoku. Najpierw zebraliśmy tyradę pod tytułem „wilk to nie byle kundel”, potem ja oberwałem, że powinienem być tym mądrzejszym, a potem Val oberwał, że praca domowa z matmy leży niezrobiona.
Muzyka wypełniła chwilową ciszę w rozmowie, popowy kawałek zgrywał się z rytmem kroków biegnącego wokół ringu psa.
— Byłeś w sumie tym mądrzejszym. — Zerknął na mężczyznę, z lekkim, niepewnym znaczenia słów uśmiechem czekał na wyjaśnienie. — No wiesz, ogarnąłeś wszystkie papiery, gdzie na pokaz pójść, takie tam.
Vi rozwarł nieco usta w zaskoczeniu, patrząc na Seymoura. Pojedyncze prychnięcia śmiechu umknęły z piersi, aż wilkołak roześmiał się całkowicie, kryjąc szeroki uśmiech za przyłożoną do twarzy dłonią. Chyba śmiał się za dużo przy czarodzieju, miał nadzieję, że nie wyglądało to dziwnie.
— Nigdy o tym tak nie pomyślałem. — Parsknął, przeczesał niesforną burzę włosów. — Przypomnę mamie tę akcję przy najbliższej okazji i jej to powiem, dzięki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz