Zimna woda usyfiła pół nogawki. Ignis skrzywił się, skręciło go w środku. Bardziej przejął się lepiącym się do skóry materiałem, niż goniącym go wariatem z siekierą.
— W nogi! — ryknął mu w ucho Dante.
Pobiegli. Syren niby trzymał tę latarkę, niby światło z niej padało, ale dogorywający snop rozmywał się, znikał w przemożnej ciemności. Poza tym latał na wszystkie strony, Dante chyba nie pamiętał, że w ogóle trzyma tę latarkę w garści. Cymbał po prostu galopował przed siebie i nic więcej się nie liczyło.
Usmarowane, betonowe ściany, piwniczny smród zastałej wody, rdzy i brudu, do tego obłąkane krzyki, jakieś odległe światła, cienie tańczące po nierównej posadzce. Ignis błyskawicznie stracił orientację, po prostu biegł, podążając za jasną czupryną udekorowaną tandetnymi, plastikowymi różkami. Nagle Dante się zatrzymał, Ignis zarył mu prosto w plecy.
— Zapałka, do chuja pana! — Dante odwrócił się, spojrzał na genashiego, lecz zaraz jego wzrok przepłynął mu gdzieś nad ramieniem. — Ty, gdzie jest Vi z Seymourem?
Ignis odwrócił się. Za plecami miał pusty korytarz – po czarodzieju i wilkołaku nie było nawet śladu.
— Kurwa, przecież biegli tuż za mną!
— Zgubiłeś ich!
— Ja?!
Z daleka ozwał się potępieńczy krzyk.
— Musimy ich znaleźć!
Ignis zmarszczył brwi.
— Dawaj tę jebaną latarkę, teraz ja prowadzę!
Nie czekał. Wyrwał źródło światła z bokserskiej łapy, ruszył gdzieś w bok – tam, gdzie wydawało mu się, że mogli zgubić resztę drużyny. Że kierunek był kompletnie przypadkowy, a na dodatek błędny – tego Ignis nie przewidział, Dante chyba nie sprawdził, zbyt skupiony na pokonywaniu kolejnych metrów zbyt wąskiego korytarza i wyrabianiu się na zakrętach w ciemności.
Dopadli jakiegoś pomieszczenia, Ignis znowu wlazł w kałużę, zaklął.
— Byliśmy tu!
Poznawał jeden z zacieków na ścianie, akurat wyglądał jak jakieś obrzydliwe, morskie stworzenie, idealnie pasujące do całego otaczającego ich tu syfu.
Coś żółtego mignęło w bocznym korytarzu.
— Tam są!
Pobiegli, niemal staranowali jakąś banshee. Upiór wrzasnął, Ignis wrzasnął jeszcze głośniej, Dante zaklął, zawrócili.
— Jakie to cholerstwo jest wielkie — burknął Ignis, czując, że w tych pieprzonych korytarzach przebiegli już kilometr.
— Bo znowu jesteśmy w tym samym miejscu — odparł Dante, łapiąc go za rękę, kierując trzymaną przez genashiego latarkę na ścianę. — Widzisz? To ten sam zaciek!
Ignis zaklął, dał sobie wyrwać latarkę z ręki. A potem znów pobiegli.
Korytarze skręcały, rozwidlały się, znienacka kończyły ślepym zaułkiem. W tle wciąż słychać było jakieś krzyki i nawoływania, podążający za nimi odgłos ciężkich kroków i odległy warkot piły łańcuchowej. Wpadli do jakiegoś pomieszczenia, Ignis wyrżnął barkiem w szafę.
— Kurwa, Zapałka, jakby nas naprawdę chcieli pozabijać, to byś pierwszy zginął.
— Ch-chuja tam — odparł wokalista, łapiąc oddech. — Wszystkich bym poskładał, nawet by nie wiedzieli, co ich trafiło.
Zabrał Dantemu latarkę.
— Dobra, idziemy. Stąd musi być jakieś jebane wyjście.
Znów puścili się pędem jakimś przypadkowym korytarzem, ale tym razem coś się zmieniło. Ciemność nie była już tak przytłaczająca, przynajmniej nie tam, gdzie się akurat znajdowali. Kolejny szalony galop po labiryncie korytarzy, Ignis jakoś tak instynktownie wybierał te jakimś cudem mocniej oświetlone, a unikał tych skąpanych w mroku, z których trzewi wydobywały się mrożące krew w żyłach odgłosy. Nagle zieleń, ostatnie drzwi, obaj z Dantem dopadli klamki.
— No ile można na was czekać — odezwał się Seymour.
Ignis potrzebował chwili, by wzrok przyzwyczaił się do normalnie oświetlonego pomieszczenia, gdzie na zmordowanych bieganiną i krzyczeniem ze strachu śmiałków czekały wygodne fotele, szklanki z wodą i miła pani recepcjonistka, gotowa pogratulować ukończenia wyzwania.
— Bo was szukaliśmy — odparł Ignis.
— Tak was szukaliśmy, że Zapałka się chyba osiem razy zgubił.
— Gówno prawda!
— Wmawiaj sobie!
Vi parsknął śmiechem, odstawił do połowy opróżnioną szklankę z wodą, zajął się zorganizowaniem czegoś dla reszty drużyny.
— Aż was obsługa musiała wyprowadzać — powiedział, pstryknąwszy stojący na stoliku z przekąskami czajnik.
— Nikt nas nie wyprowadzał…? — Ignis uniósł brew.
Na to odezwała się recepcjonistka.
— Troszkę się panowie zaplątali w jednym miejscu, więc zaświeciliśmy mocniej światła w korytarzach prowadzących do wyjścia. — Kobieta obdarzyła ich uprzejmym uśmiechem, błysnęła długimi kłami. — Ale bardzo dzielnie sobie panowie radzili.
— Bo Dante prowadził, to dlatego! — Genashi próbował ratować swój honor.
— Prowadziłem i dzięki temu dzielnie sobie radziliśmy. Ty też, Zapałka.
Ignis obiecał sobie, że kiedyś zetrze ten wkurwiający uśmieszek z syreniej twarzy, ale tego dnia nie chciał uciekać się do rękoczynów.
— Dobra, panowie. Było miło, poganialiśmy się, pokrzyczeliśmy, a teraz mam propozycję nie do odrzucenia.
Uśmiech tylko się poszerzył, blask zaigrał w różowych szkiełkach.
Muzyka w klubie huczała, tłum pląsał po parkiecie, mnogość przebrań przytłaczała. Ignis kiwał się w takt mocnego bitu, lecz na parkiet średnio go ciągnęło. Bardziej interesowało go, by trochę posiedzieć, poobserwować ludzi, poczuć nastrój święta strachów. Gdzieś z tyłu głowy błąkały się słowa i melodie, krótkie fragmenty nieukształtowanych pomysłów, które może miały przerodzić się w piosenki, a może nie. Genashi z lekkim niedowierzaniem obserwował, jak Seymour, zatwardziały wygrzewacz barowych stołków, wydurnia się między tańczącymi.
— Aż tyle przecież nie wypił — mruknął pod nosem, choć musiał przyznać, że nie liczył butelek osuszonych tego wieczora przez drugiego muzyka.
Że Dante robił z siebie atrakcję, ściągając uwagę innych tańczących, i że Vi gdzieś tam podrygiwał, to Ignis się spodziewał. Hm, może i on powinien się trochę poruszać?
I gdy tak myślał nad tym, błądząc wzrokiem wśród przerażających kostiumów, błyskających świateł i bawiących się klientów, poczuł to charakterystyczne mrowienie gdzieś na karku, to trudne do sprecyzowania uczucie cudzego wzroku, który zawiesił się na jego sylwetce na nieco dłuższy czas. Ignis, wyprostował się nieznacznie, spojrzał gdzieś w bok spodziewając się, że dojrzy wpatrzone w niego oczy. Lecz tłum był zbyt gęsty, za wiele osób przepływało mu tuż pod bokiem, w klubie było za ciemno, a fosforyczne ozdoby i błyskające światła niczego mu nie ułatwiały. Uczucie zniknęło tak nagle, jak się pojawiło, pozostawiając w sercu nikłe poczucie, że oto jakaś okazja właśnie przepadła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz