Dni wolne były super. Nie trzeba było iść do pracy, można było sobie posiedzieć w domu, porobić coś ciekawego: grać w gry, oglądać seriale, bawić się ze szczurzym pupilem, korzystać z tego, że nie miało się wtedy obowiązków. Wiele, wiele osób lubiło dni wolne, a Cheoryeon nie należał do wyjątków. Nuda? Nie znał takiego określenia. Zawsze znalazł sobie zajęcie. I jeszcze mógł mu cały ten czas towarzyszyć Kamyk. Uwielbiał się z nim wylegiwać na kanapie, organizować mu jakieś zabawy.
Dni wolne były super.
Wesoła melodyjka na harfie rozbrzmiała po sypialni. Kołdry na obu łóżkach poruszyły się, lecz tylko spod jednej wysunęła się smukła dłoń. Chwilę palcami przeszukiwała wierzch szafki nocnej, w końcu natrafiła na burczącą komórkę, a kilka prób później zdołała wyłączyć budzik. Nastała cisza.
— Uch...
Spod pierzyny wynurzył się Cheoryeon razem z Niesporczakiem. Podniósł się do pozycji siedzącej, jedną ręką wygrzebał śpiochy z połowicznie otwartych oczu, drugą sięgnął po smartfona. Próbował odblokować ekran odciskiem palcach, lecz gdy po pięciu próbach pojawiło się odliczanie czasu do następnej, z głośnym westchnięciem po prostu wbił hasło. Otworzył notatnik, kliknął jedną z wielu notatek. Wpisał dzisiejszą datę i pod nią zaczął coś wystukiwać na klawiaturze.
Od dłuższego już czasu jasnowidz prowadził sennik. Na początku trudno było mu wyrobić nawyk, ale teraz bez zastanowienia się zapisywał to, co mu się przyśniło, a po latach nabrał tyle wprawy, że pamiętał po kilka snów z dużą dokładnością. Uznał, że musi coś takiego robić, ponieważ niektóre sny okazywały się być wizjami. Ciężko tu jednak mówić o pomocy przy zapamiętywaniu, bo on przecież miał pamięć meduzy.
Ignorując niektóre błędy i nie dostrzegając reszty, zapisał notatkę. Odłożył komórkę na szafkę nocną, ziewnął bezdźwięcznie, aż wreszcie postanowił udać się do kuchni.
Nie, nie czekało tam na niego śniadanie. To już chyba jedenaście lat, odkąd ostatni raz je dostał. Nawet Suyeon mu nie robiła; ewentualnie razem współpracowali na wspólny zysk w postaci pierwszego, rzekomo najważniejszego posiłku w ciągu dnia. A w sierocińcu można było zapomnieć o luksusie – tam suche bułki były legendą, nie wspominając o serze.
Otworzył lodówkę.
Ha, a oni teraz mieli sera pod dostatkiem! Edam, morski, mozzarella, nawet solidna gouda czasami się pojawiała! I wziął dzisiaj tę goudę do tostów! Normalnie raj!
Jedząc tosty z goudą i popijając herbatką z cukrem (tylko dlatego, że pomylił się i jakimś cudem zamiast nasypać kawy wrzucił do kubka torebkę herbaty), wyobraził sobie miny wszystkich dzieciaków z sierocińca. Ta zazdrość w ich oczach! Chociaż... Ci, co wtedy byli z nim w domu dziecka, po części osiągnęli już dorosłość – przynajmniej pod kątem prawnym. Ciekawe, czy też jedli sobie tosty z serem tak jak on.
W sumie to go nie interesowało.
Po śniadaniu w absolutnej ciszy i z miną, jakby był niczym ponad NPC, odłożył talerz z kubkiem do zlewu i poszedł do łazienki.
Nie, on dalej się nie wybudził.
Cheoryeon był tym typem, który rano wstawał, gdy zadzwonił budzik, bez żadnego jeszcze pięć minut, ale w pełni aktywny stawał się tak przynajmniej pół godziny później, czasem dopiero w pracy, kiedy inni nieintencjonalnie przypominali mu, że w życiu trzeba zarabiać.
Dlatego też myjąc zęby tego dnia, dopiero tuż przed końcem odtwarzania w głowie fragmentu piosenki przymrużonymi oczami spostrzegł, że jego szczoteczka miała inny kolor niż zazwyczaj. Wyjął ją z ust, chwilę się przyglądał.
Wspaniały początek dnia.
Tak oto następne kilka minut spędził na siedzeniu przy kontakcie i suszeniu szczoteczki suszarką. Nie mógł jej po prostu odłożyć, siostra na pewno by zauważyła, że jest niepotrzebnie wilgotna. Specjalnie nawet zszedł na dół do Pokoju Jasnowidza, bo choć Suyeon po latach spędzonych w sierocińcu potrafiła nie budzić się od średniego tonu hałasu, przy popełnianiu zbrodni trzeba być pewnym, że się nie pójdzie potem za nią siedzieć. Pomińmy już niewygodne położenie łazienki, czyli tuż obok sypialni, skąd można było usłyszeć nawet, jak ktoś jedynie załatwiał swój biznes. Uroki życia w małym mieszkaniu.
Jak już był na dole, to nasypał Kamykowi do miski suchego pokarmu i wymienił wodę na świeżą. Spojrzał na materiałową, zawieszoną na haczykach kieszonkę, z której wystawała jedynie nieruchoma końcówka ogona. Nawet Kamyk jeszcze spał, a Cheoryeon był na nogach i się szykował do pracy. Co to za życie? Była dopiero siódma!
No, dobra, nie było tak źle. Kiedy pracował dorywczo w sklepie spożywczym, musiał wstawać w soboty o piątej trzydzieści, żeby się wyrobić. Do dzisiaj nie miał pojęcia, jak on dawał radę, tym bardziej że jego sen wtedy ograniczał się do pięciu, rzadko sześciu godzin, co niekoniecznie było zdrowe dla licealisty. Powiedziałby, że bogowie nad nim czuwają, ale gdyby rzeczywiście czuwali, nie miałby tak zwalonego tego życia.
Nie, Cheoryeon, nie narzekaj, Suyeon mówi, że są inni, co mają od nas gorzej.
I miał nadzieję, że niedługo do tych innych dołączą siostry zakonne z Domu Dziecka Nadzieja.
Relatywnie szybko się ubrał. Nie musiał długo nad tym siedzieć, ponieważ dobrze wyglądał we wszystkich swoich ciuchach. Założył przyduży sweter w czarno-żółte paski, do tego dobrał czarne szorty, żółte skarpetki i naszyjnik z białym kwiatuszkiem, zajumany od Suyeon. Rozczesał włosy, chwilę je układał, użył perfumy, sprawdził, czy o niczym nie zapomniał, a gdy uznał, że może wyjść do ludzi, zarzucił na siebie szary plecak z przypinkami oraz prawie ozdobną łatą i zszedł na dół.
Tradycyjnie na autobus niemal się spóźnił. Szczęście tym razem mu sprzyjało, ponieważ kierowca miał dobry humor. Co zdarzało się rzadko. To, ile razy Cheoryeon bezskutecznie gonił za nim, było przygnębiające.
Miejsc siedzących ni widu, ni słychu, musiał więc stać między grupką licealistów. Co ciekawe, jedna kobieta spojrzała na niego dziwnie, gdy nie wysiadł razem z nimi przed szkołą. Chwilę mu się przyglądała, co chłopak od razu wyczuł, miała jednak za mało w sobie Karen, żeby go o to zaczepić. I dobrze, bo on lata temu zgubił cierpliwość do takich osób.
Tradycyjnie zapatrzył się w telefon i prawie przegapił swój przystanek.
W trakcie wysiadania przemknął koło starszej pani, której musiało brakować już czasu, ponieważ nie mogła poczekać, aż on wyjdzie i wepchała się do autobusu, prawie zmuszając go do nadepnięcia na jej trzęsącego się chihuahuę z wytrzeszczem zamiast oczu. Cheoryeon przelotnie spojrzał na psa „znak zapytania”, minimalnie się skrzywił. Uwielbiał zwierzęta, kochał pieski, ale tych to akurat nie był fanem. Nie były ładne, strasznie skrzeczały i mogły dednąć, jeśli się na nie kichnęło. No i inni antyfani mówili, że wyglądają jak szczury, a szczury przecież były o wiele bardziej urocze!
Stał jakiś czas przed pasami z uczuciem, jakby życie prześlizgiwało mu się między palcami lub marnował czas, który mógłby przeznaczyć na o wiele lepsze rzeczy, a gdy wreszcie światło zmieniło się na zielone, znalazł się na drugiej stronie ulicy z taką prędkością, aż odniósł wrażenie, że szybciej by było, gdyby po prostu sprawdził w przyszłości, które auto planuje go trzepnąć i wykonał na drodze szybkie Mission: Impossible. Powinien zacząć do takich rzeczy używać swoich wspaniałych zdolności, a nie sprawdzać, czy w najbliższym czasie będzie padać, bo nadal nie ufał żadnej prognozie pogody.
Wszedł do jednego z budynków, wygrzebał z plecaka identyfikator, który założył na szyję. Otworzył nim bramkę, spóźnił się do windy, popełnił błąd, wybierając cardio i kilka minut później ciężko opadł na fotel w jednym z pomieszczeń.
Dotarł do pracy.
Zdradzić sekret? Przyszedł minutę i trzydzieści jeden sekund spóźniony, ale zdołał tak przemknąć, że nikt nieodpowiedni go nie przyłapał na gorącym uczynku.
Rzucił plecak pod biurko, westchnął jak po ciężkim dniu pracy, mimo że ten dzień pracy dopiero się zaczął. Poprawił palcem swoją grzywkę.
— No i przyleciała pszczółka — usłyszał wtem.
Obrócił się na krześle, rzucił beznamiętne spojrzenie siedzącej obok dziewczyny w okularach.
— Spróbuj tylko powiedzieć szefowej. — Pogroził jej morderczym wzrokiem.
— Nie martw się, nie zapomniałam, że masz koneksje.
Ach ta Olivia. Od początku cienko szło Cheoryeonowi dogadanie się z nią. Była pewna siebie, zadziorna, uparta – pod tym względem dokładnie taka, jak on i to mu się nie podobało. Bo przez te właśnie cechy prawie zrujnowała reputację Moona, na którą on tak ciężko pracował. No, dobra, ostatnio zakopali topór wojenny. Ale Cheoryeon był pamiętliwy... Mimo że na dobrą sprawę pamięci to on nie miał. Po prostu pamiętał (jakoś) niektóre sytuacje. I imię Olivia za bardzo kojarzyło mu się z Olivierem.
Reluktancko przysunął się do biurka, odpalił komputer. Dopiero wtedy dostrzegł wystającą zza monitora nieznajomą mu czuprynę. Chwilę ją mierzył wzrokiem, zmarszczył brwi w zastanowieniu.
— Kto to? — nachylił się do Olivii.
— Eddie — odparła spokojnie tamta.
— EDDIE?!
Zerwał się do pionu, jego fotel odjechał kawałek do tyłu. Spojrzał na siedzącego po drugiej stronie chłopaka z tlenioną na blond czupryną. Zamrugał parę razy.
— Eddie, coś ty odwalił z włosami?!
— Dzięki za komplement? — odparł sceptycznie tamten. — Rozjaśniłem, nie widać? Przecież mówiłem ci wiele razy, że chcę się zrobić na blond. No, i się zrobiłem.
— Chyba raczej jakieś dzieci pokolorowały ci te włosy tanimi kredkami! Cosplayujesz kogel-mogel czy co?
Usłyszawszy ostatnie słowa, Olivia wykonała imitację dźwięku spadającej bomby. Eddie z kolei skrzywił się mocno, mrużąc oczy.
— Się odezwała pszczółka! — odpalił.
Ruchem głowy wskazał ubrania jasnowidza.
— Jak już to tryton! — Cheoryeon podparł się rękami na biodrach.
— Truteń — poprawiła go Olivia.
— Truteń! — powtórzył za nią. — Ej, nie chcę być trutniem.
— To trzmiel.
— Trzmiele są głupie! — Wydął usta.
— Pasuje — rzucił Eddie.
— EJ!
Tupnął nogą niczym rozłoszczone dziecko. Wbił gniewne spojrzenie w Eddie'ego.
Kolega jednak nie ustępował.
— Latają wszędzie i bzyczą ciągle — ciągnął. — Normalnie ty i one kropka w kropkę.
— A ty jesteś potwierdzeniem, że człowiek połowę DNA dzieli z bananem! — Groźnie wskazał go palcem, otwierając szeroko swoje dwukolorowe oczy.
Eddie parsknął, wyraźnie oburzony.
— Chłopczyku, zgubiłeś wycieczkę? — Udał zmartwienie. — To miejsce dla dorosłych, powinieneś wrócić do...!
— Uciszycie się w końcu? — usłyszała wtem trójka.
Wszyscy jak jeden mąż odwrócili głowy i spojrzeli na siedzącą przy biurku na drugim końcu pomieszczenia szefową, Cheoryeon pospiesznie zagarnął z powrotem swój fotel, po czym na nim usiadł.
Kobieta mierzyła ich poważnym wzrokiem, dopóki nie otrzymała przeprosin. Z cichym westchnięciem skupiła się ponownie na monitorze swojego komputera.
— Macie skończone projekty, które wam ostatnio zadałam? — spytała beznamiętnie.
— Tak! — odpowiedzieli chórem Eddie i Olivia.
W przeciwieństwie do nich Cheoryeon uciekł spojrzeniem, przygryzł na dolną wargę.
No ba, że on zapomniał. Nic nowego, typowy Cheoryeon Moon. Wszyscy inni potrafili się ogarnąć, tylko on z niewiadomych nikomu przyczyn nie dawał rady. A, nie, wiadomych przyczyn: on i ta jego pamięć meduzy. Poprzedniego dnia wrócił do domu, zajął się drugą pracą, jaką było jasnowidzenie i czekając na klientów, tak się wciągnął w zabawę z Kamykiem, że totalnie wyleciała mu z głowy pierwsza robota. Chyba jednak Suyeon powinna zajmować się utrzymywaniem rodziny, nie on...
Siedział tak nieruchomo ze spuszczoną głową, dopóki do jego uszu nie dotarło:
— Benny?
— Cóż... — zaczął nieśmiało. — Bo miałem taką sytuację... I...
— Dokończ dzisiaj, dobrze? — rzuciła tym razem spokojnie szefowa.
— Tak jest! — Zasalutował.
Uśmiechnął się pod nosem, uruchomił program graficzny. Ściągnął z chmury niedokończoną pracę.
— Ko-nek-sje — szepnęła do niego Olivia.
— Zam-knij-się.
I tak oto w dobrym nastroju zespół rozpoczął pracę. Wszyscy założyli rękawiczki do rysowania, złapali za pióra i zabrali się do roboty, kompletnie ignorując jedno stanowisko, które dalej świeciło pustkami.
Cheoryeon siedział przed komputerem, kreślił kolejne linie na projekcie okładki do książki. Zamrugał parę razy, potarł jedno oko. Coś go nagle zmorzyło. Może to ta wcześniejsza, jakże uprzejma wymiana zdań z Eddiem? Głośne gadanie z rana nie było dobrym początkiem dnia... Czegoś takiego nie dało się powiedzieć przy Cheoryeonie, którego głos od byle bzdet przeskakiwał z dwudziestu procent na sto dziesięć. W każdym razie był znużony. Pomyśleć, że jego praca dopiero się zaczęła...
— Już jestem!
Cały zespół odwrócił głowy; ujrzeli wchodzącego do środka wysokiego, młodego chłopaka.
Louis, świeżak, dołączył zaledwie tydzień temu. Nie najmłodszy w drużynie, ponieważ (w przeciwieństwie do pewnego delikwenta) ukończył studia na kierunku grafiki komputerowej. Bardzo przyjazny elf, czysty jak łza, nie miał żadnych obiekcji, wszystkich się słuchał... Chociaż może to dlatego, że jako nowy nabytek chciał się pokazać od jak najlepszej strony. Cheoryeon akurat nie powinien się wypowiadać na ten temat.
Młody pracownik w kilku susach (ach, te długie nogi) znalazł się przy złączonych biurkach członków zespołu. Podniósł nieco kartonowe, em, trzymadełko, zaczął z niego po kolei wyciągać kubki kawy i wręczać je innym.
Na widok napoju oczy jasnowidza momentalnie rozbłysły. O tak, dokładnie tego mu brakowało!
— Kawa, kawa, kawa, kawa! — zanucił wesoło.
Przyjął kubek, od razu pociągnął pierwszy, spory łyk. Nie, nie poparzył się w język. Kawa przebyła taką drogę z kawiarni do niego, że zdążyła trochę wystygnąć.
— Ach, teraz czuję, że żyję! — zawołał.
— Powiedział typ, pijąc gorzką kawę — dorzuciła swoje dwa pensy Olivia.
Jasnowidz zarzucił grzywką, by zasłoniła prawą tęczówkę, a następnie łypnął chłodnym, szarym okiem spod byka na kobietę.
— Nie rozmawiam z osobami dążącymi do cukrzycy. — Niczym primadonna zagarnął kosmyk włosów za ucho.
— Ej, w tak gorzkim życiu jak nasze trzeba poczuć choć trochę słodyczy — wtrącił się Eddie.
— No właśnie, trochę, nie tonę! — Poprawił fragment grzywki, by znów widzieć na oboje oczu. — Poza tym wy tego nie ogarniacie! Bo to trzeba napić się gorzkiej kawy, żeby poczuć, że życie jednak samo w sobie ma coś słodkiego!
— Bardzo ładnie powiedziane — rzuciła szefowa z końca pomieszczenia. — Można by to w piosence zamieścić.
Posłała Cheoryeonowi porozumiewawcze spojrzenie, lecz jasnowidz odpowiedział jej skrzywioną miną.
Czasami zastanawiał się, czy aby na pewno dobrze zrobił, załatwiając sobie koneksje w pracy. Te podteksty i niektóre gadki ze strony szefowej momentami go dobijały. Aczkolwiek... Mógł trochę się obijać, bez ogródek przeglądać Internet i filmiki na Fotogramie, grać w internetowe mini gierki, pospać kwadrans, a na koniec wyjść wcześniej do domu.
Nie, jednak dobrze zrobił. Dla tylu zalet potrafił przeboleć teksty.
Gdy się wreszcie uporał z pierwszym planem i zaczął kolorować tło okładki, przyszła pora na przerwę. Cały zespół zaczął się zbierać i zgodnie z tradycją udali się do kawiarni po drugiej stronie ulicy, bo ta firmowa nie miała dobrych ciast. Złożyli zamówienia, zapłacili firmową kartą, zajęli ten sam stolik, co zawsze. Nie musieli długo czekać na kelnerkę, która przyniosła jedzenie z napojami.
Cheoryeon, słuchając się dawnych zaleceń siostry, pociągnął łyk mrożonej kawy zbożowej. Nie smakowała tak dobrze, jak zwykła, ale nie potrafił na nią narzekać. Skubnął kawałek sernika bananowego, nastawił twarz w stronę promieni słonecznych, by nacieszyć się ich ciepłem.
— Ach, cholerne słońce — usłyszał.
Popatrzył na Eddie'ego, który narzucił na głowę kaptur bluzy i bardziej schował się w cieniu.
— Od paru dni tak świeci — ciągnął dalej mężczyzna. — Tęsknię za zeszłym tygodniem.
Jasnowidz spojrzał gdzieś w dal, zajrzał do przyszłości. Chwilę później odkroił kolejny, tym razem większy kawałek ciasta.
— Nie martw się, od jutra będzie zimno i pochmurno — rzucił.
— To dobrze — odparł Eddie, odetchnął z ulgą. — Choć nie podoba mi się, że pogoda w tym miesiącu jest taka powalona.
Louis podniósł wzrok znad swojego ciasta orzechowego, przypatrzył się najmłodszemu w grupie.
— Często sprawdzasz pogodę? — spytał.
— Cheoryeon to nasza pogodynka — wytłumaczyła Olivia. — Prawie zawsze wie, kiedy będzie padać, nawet z dokładnością do godziny.
— O co ci chodzi, „prawie”?! — zirytował się jasnowidz.
— No co, a mylę się? Nawet z twoimi prognozami zawsze noszę przy sobie parasolkę.
— Ja też. — Przytaknął Eddie.
— A ty to akurat nie masz tutaj do gadania! — Cheoryeon obrzucił go krytycznym spojrzeniem.
Szefowa westchnęła ciężko, kręcąc chwilę głową. Napiła się swojej zielonej herbaty.
— Nawet w dzisiejszych czasach prognozowanie pogody nie jest niezawodne — rzekła beznamiętnie. — Dajcie mu spokój, nie jego wina, że niekiedy co innego mówi pogoda w telefonie, a co innego widać na niebie.
Tak, Cheoryeon nie powiedział im, że w zasadzie to on sam nie ufa prognozom i sprawdza przyszłość. Nawet nie wyjawił, że jest jasnowidzem. Mimo jego osobowości, mimo drugiej pracy nie rzucał każdej napotkanej osobie, co potrafi. Czemu? Bo było to po prostu niewygodne. Inni zaraz by go zaczęli wypytywać o różne rzeczy: czy odnajdą prawdziwą miłość, czy partner ich zdradzi, jakie są zwycięskie liczby w loterii, kiedy będzie koniec świata, i tak dalej, i tak dalej. On sam dla siebie nie wykorzystywał swoich zdolności do tego typu rzeczy, więc czemu miał to robić dla obcych, do tego za darmo?
Louis pokiwał głową, na moment powrócił do jedzenia.
— Moja mama wyczuwa energię natury, więc jest w stanie z pewną precyzją przewidzieć pogodę — powiedział. — Potrafi nawet odgadywać tożsamości poszczególnych istot!
— Ooooo, ty też tak umiesz? — zaciekawiła się Olivia.
— Tylko trochę — przyznał nieśmiało, drapiąc się w koniuszek spiczastego ucha. — Nie umiem prognozować pogody, więc również muszę polegać na technologii, ale coś tam wyczuwam. Na przykład wiem, że nikt z nas nie jest człowiekiem, a te kwiaty zostały zebrane w zeszłym tygodniu.
Ręką wskazał stojący na środku stolika przezroczysty flakon.
Eddie pierwszy przeniósł wzrok z kwiatków na Louisa.
— To całkiem niezłe — powiedział. — I w sumie fakt, akurat nam się trafiło, że nikt tu nie jest człowie... — zamilkł nagle.
Dokładnie w tym momencie wszyscy popatrzyli na zajadającego się ciastem Cheoryeona.
Jasnowidz zastygł w kompletnym bezruchu, z widelczykiem częściowo ukrytym w ustach.
— No co, no, jestem czarodziejem. — Wyjął sztuciec z buzi i wskazał nim elfa. — Pewnie wykrywa magię, a że sam powiedział, że tylko trochę umie, to najprawdopodobniej dla niego magia przyćmiła ludzką energię.
— Magia z reguły jest łatwiej wyczuwalna niż inne elementy — zgodziła się z nim szefowa.
Ha, poparcie od wyższego szczebla, będzie dobrze. Miło było mieć koneksje.
Olivia i Eddie w tym samym czasie przytaknęli, zapewne przypominając sobie, że tak, rzeczywiście Cheoryeon poza wariatem był jeszcze czarodziejem. Cóż, może gdyby chwalił się zaklęciami, to jakoś by to im nie wyleciało z głowy. Ach, ups, on nie umiał rzucić ani jednego.
Olivia spojrzała na jasnowidza.
— Łał, nie wiedziałam, że znasz się na czymś innym niż tylko rysowanie.
— Ej! — Cheems uderzył widelczykiem o blat.
— Zostaw go — odezwał się Eddie między łykami latte. — Przecież musiał jakoś ukończyć liceum.
— Ja przynajmniej ukończyłem!
— Mi niepotrzebne liceum, okej?
Tymczasem Louis spuścił na moment głowę, wyraźnie popadając w zamyślenie.
— Magia... — Podparł ręką podbródek. — Pewnie tak! — dodał głośniej, kąciki jego ust wygięły się w uśmiechu. — Jeszcze tyle muszę się o was dowiedzieć!
— W sumie jak przy tym jesteśmy, to zacieśnijmy więzy — zaproponowała szefowa, kończąc swój kawałek wiśniowego ciasta. — Powinniśmy, co prawda, zrobić to w zeszłym tygodniu, ale nie jest wcale późno. Jeśli chcesz, możesz teraz pozadawać nam pytania.
— Tylko nic osobistego — wtrąciła Olivia, krzyżując ręce na piersi.
Cheoryeon nie dodał niczego od siebie, zbyt zajęty sernikiem i zastanawianiem się, czy zmienił rano Kamykowi wodę.
— Oczywiście! — Przytaknął Louis. — To... — chwilę dumał — Jakie lubicie lody?
Na magiczne słowo Jasnowidz Moon podniósł głowę i przyjrzał się reszcie. Gdyby miał zwierzęce uszy, na pewno jednym by strzygnął. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, lecz wyprzedził go Eddie, mówiąc:
— Truskawkowe.
Truskawkowe?
— Basic — odparł Cheoryeon bezlitośnie.
— Słuchaj... — Eddie zmarszczył brwi.
— Lubię truskawkowe! — rzucił żywo Louis. — Ja jeszcze uwielbiam waniliowe!
Cheoryeon przeniósł niego wzrok, tym razem, zamiast krytykować, szczerze pokiwał głową.
— O, waniliowe są całkiem niezłe — rzekł. — Chociaż nie wiem, jak ty, ale ja mam z nimi taką relację, że czasami mam na nie smaka, a czasami widzę je i omijam szerokim łukiem. — Zaczął widelczykiem zbierać okruszki ciasta. — Bo z jednej strony to klasyk, z drugiej zbyt duży klasyk, a jeszcze ostatnio preferuję takie mniej spotykane smaki. O, na przykład gruszkowe. One to są ciekawe, bo niby gruszka w top dziesięć najpopularniejszych owoców, a jednak lody gruszkowe niełatwo dostać. Ale są bardzo dobre, serio! Jadłem takie jedne, wodne i się normalnie zakochałem! Prawie mogą konkurować z miętowymi. Miętowe to jedne z moich ulubionych. Nie rozumiem ludzi, którzy je hejtują. Jak im nie smakują, to niech nie jedzą, czy to takie trudne? Zawsze muszą oceniać, nie znając nawet sytuacji! Tak jak z BenJohnem! — Zignorował ruch głową ze strony szefowej. — Świetny piosenkarz, a inni tylko gadają o tym, że się zaćpał na śmierć! Kiedy to nieprawda! On sam ani razu nie wziął żadnych narkotyków, ba, nawet ich nie widział na oczy! W jakim fanfiku to przeczytali?! Ach, żeby nie było, nie czytam fanfików. Ogólnie mało czytam. Nie mam wystarczającej uwagi, żeby przebrnąć przez całą książkę, a jak odłożę na jakiś czas, to potem zapominam, co się tam w ogóle działo. A nie chce mi się jeszcze raz jej czytać, żeby sobie przypomnieć, to nie ma sensu. Nie mam na to czasu, ja muszę pracować, mam siostrę i szczura do wykarmienia! A nie będę jadł byle czego, gówna to już się najadłem w tym dzieciństwie! Naprawdę okropne jedzenie, myślałem, że mi żołądek rozwalą!
Zagarnął wszystkie okruchy i włożył je do ust. Podniósł głowę, spojrzał na pozostałych, którzy w absolutnej ciszy się w niego wpatrywali.
Olivia westchnęła.
— A już się zaczynałam martwić, co on tak mało dzisiaj mówi.
— Jak on zacznie gadać... — mruknął Eddie, pociągając łyk swojego napoju.
— Ale ma rację, BenJohn nie zasługuje na żaden hejt! — obruszyła się wtem szefowa. — Taki wspaniały muzyk, taki utalentowany, taki życzliwy, taki przystojny...
Splotła palce dłoni, wlepiła niespodziewanie maślane oczy w sufit.
No tak, była ogromną wręcz fanką świętej pamięci piosenkarza, BenJohna. Jeśli puszczała muzykę, zawsze to były jego utwory. Dla niej wieczór karaoke bez zaśpiewania choćby jednej piosenki muzyka nie należał do tych udanych, a jak raz Cheoryeon zapuścił żurawia w ekran jej komórki, to zauważył nawet zdjęcie BenJohna na tapecie. Tak, jako dzwonek też miała ustawiony jeden z utworów.
— Ma pani szefowa rację! — odezwał się wtem Louis. — Jestem pewien, że BenJohn miał czystą duszę!
Jasnowidz żywo przytaknął.
Oho, Louis też szanował BenJohna! Bardzo dobrze, bardzo dobrze, tak powinno być! Widać, że istota kultury, znał się na tym, co prawidłowe! Ach, aż łezka się cisnęła w kąciku oka!
Szefowa zamrugała parę razy, na jej twarz wskoczyła mina, jak gdyby objawiło się przed nią pomniejsze bóstwo.
— Też uwielbiasz BenJohna? — zapytała dziwnie tęsknym głosem.
— Moja mama jest fanką — odpowiedział Louis. — Ale ja też go lubię!
Słysząc te słowa, kobieta złapała chłopaka za dłonie.
— Ach, naprawdę?! — niemal pisnęła. — Nie uwierzy, jak się dowie, że BenJohn...!
Niespodziewanie zamilkła, popatrzyła po reszcie. Odchrząknęła głośno, unikając jak ognia kontaktu wzrokowego z Cheoryeonem. Wyprostowała się.
— Jak się dowie, że twoja szefowa również wielbi BenJohna, to z pewnością nie będzie się o ciebie martwiła!
Louis pokiwał kilkukrotnie głową.
— Minął ledwo tydzień, a już kocham tę pracę! — W jego głosie rozbrzmiała pasja.
— Przekaż mamie, że będę na rocznicy jego śmierci — rzekła niepotrzebnie namiętnie szefowa.
— Przekażę! — odpowiedział tym samym tonem. — I sam pójdę!
Czy zostało wspomniane, że oni dalej trzymali się za ręce?
Nad stolikiem unosiła się dziwna atmosfera. Olivia i Eddie wymieniali się spojrzeniami, niezwykle zmieszani, nawet jeśli wziąć pod uwagę fakt, że byli już przyzwyczajeni do fangirlowania szefowej. Olivia wolno pokręciła głową, Eddie wreszcie odłożył kubek.
— Ach, mam ochotę na miętowe! — wypalił wtem Cheoryeon na pół kawiarni. — Po pracy sobie kupię!
Pożałował, że wspomniał o BenJohnie, oj, pożałował. Ale co miał poradzić, jakoś mu się wymsknęło, nim się obejrzał, było już po ptakach! Ach, on i ten jego jęzor, który potrafił nadawać bez opamiętania. Suyeon miała rację, powinien coś z tym zrobić. Może jakby raz sobie zdarł gardło, to by się opanował? Hmmmmm... Cóż, szanse nie były wielkie, ale... Nie... A może?
Jakiś czas później szefowa, gdy już się zdołała ogarnąć, sprawdziła godzinę i oznajmiła, że muszą wracać do roboty, w końcu prace same się nie zrobią, pieniądze samie się nie zarobią, bla, bla, bla, Cheems nie wiedział, co wolał: jej gadaninę o BenJohnie czy o pracy. Wszyscy zaczęli się zbierać; szefowa prawie zapomniała zabrać z krzesła torebkę, Olivia wypiła duszkiem cały dzbanek wody, Eddie nasmarował twarz, szyję i dłonie kremem z filtrem UV, zaś Cheoryeon skoczył jeszcze do toalety.
Odkręcił kran, namydlił dobrze dłonie, gdy drzwi się otworzyły i do środka wszedł Louis.
— Ty też? — rzucił jasnowidz.
— Tylko umyć ręce — odpowiedział elf.
Stanął przy drugiej umywalce.
— Właśnie, odkąd zacząłem tu pracować, zastanawia mnie jedno — zagadał, myjąc dłonie. — Dlaczego szefowa nazywa cię Bennym? Na początku myślałem, że tak masz na imię — dodał.
— Hm? Aaaaa, to. — Chwilę milczał. — A tak wyszło. — Wzruszył ramionami.
— Masz na drugie Benny?
— Nie? — Zakręcił kran, strzepnął z rąk wodę.
— Czy to ma jakąś historię?
— Być może? — Sięgnął po papierowe ręczniki.
— Czy to ma powiązanie z twoimi koneksjami?
— Ej, kto ci nagadał, że mam koneksje?! — zabrzmiał na niepotrzebnie poruszonego.
— Olivia.
Cheoryeon przysięgał, że gdyby do rzeki wpadła Olivia i jakiś demon, skoczyłby za demonem.
Chwila, Olivia była syreną.
Nie było tematu.
Spuścił wzrok na mokre ręczniki, chwilę dumając, aż w końcu z cichym westchnięciem wrzucił je do kosza. Wytarł resztki wody w spodnie.
— Pracuj ciężko, to się może dowiesz.
Usłyszawszy te słowa, elf podniósł brew. Zmierzył wzrokiem jasnowidza z góry na dół, lecz nic nie powiedział. Być może uznał, że na razie powinien odstawić tę kwestię na bok. Plus nie było to jakoś specjalnie ważne. Bo nie było.
Cheoryeon pierwszy postanowił wyjść. Otworzył drzwi, ruszył w kierunku reszty, która już tylko na nich czekała.
— Cały świat się zmienia poza mną — śpiewał cicho pod nosem. — Wciąż ten sam wzrok, choć inny widok. Dni, lata między palcami mkną. Nieprzerwany, z dzikich gór potok.
— Fanów BenJohna jest więcej, niż myślałam — powiedziała Suyeon, skanując zakupy przy kasie samoobsługowej.
— W końcu był sławny! — odparł Cheoryeon, ze skrzyżowanymi rękami opierając się o blat obok. — Nie chcę się przechwalać, ale śmiem zaryzykować stwierdzeniem, że był znany we wszystkich odkrytych odłamkach! Jak David Bowie! Albo Elton John!
— Jak kto?
— Jak ci...! — zamilkł. — No...! No ten...!
Zapomniał.
Gdy siostra zapłaciła za zakupy, brat wziął część. Jakoś tak się dzisiaj zgrali, że żadne nie zabrało ze sobą torby. Dobrze, że niewiele nabrali. Ot, kilka rzeczy. Na większe kupowanie pójdą dopiero w piątek.
Wyszli z marketu. Cheoryeon spojrzał na wpierw karton nektaru bananowego trzymany w lewej ręce, potem na kubełek lodów w prawej. O tak, kochał miętowo-czekoladowe. Miały w sobie to coś. Coś magicznego. Ktokolwiek wymyślił ten smak, był absolutnym geniuszem. Szkoda tylko, że nie było łatwo dostępnej wersji bez czekolady, żeby móc w pełni oddać się mięcie, ale Cheoryeon tam nie narzekał. Liczyło się, że orzeźwiająca mięta w ogóle była.
Zaczął z siostrą iść przez parking, spojrzał w górę. Było już ciemno, słońce całkowicie się schowało. Tylko niebo jeszcze trochę jaśniało spomiędzy ciemnych od nocy chmur. W sumie jakby tak wmówić sobie, że to nie niebo było jasne, a chmury, to ciekawie to wyglądało. Podzielił się swoją myślą z Suyeon, lecz ta, mniej wrażliwa na... cokolwiek w tej chwili kierowało jasnowidzem, jedynie coś tam wymruczała pod nosem, nie przykładając zbytniej wagi do tego.
W tym momencie Cheoryeon poczuł, że czegoś mu nagle brakuje w prawej dłoni.
Spuścił wzrok, zdołał tylko zobaczyć niemal znikający na tle nieoświetlonego dobrze fragmentu podłoża kubełek lodów.
Stuk.
— NIEEEEEEE! — zachłysnął się powietrzem.
Schylił się gwałtownie, wyciągnął wolną rękę, kubełek jednak poturlał się jeszcze kawałek. Suyeon odwróciła się na dźwięk ponownego uderzenia czegoś plastikowego o asfalt, spuściła głowę i ujrzała zatrzymujące się koło jej nogi lody.
— Ach, Cheems! — zawołała, jednocześnie zażenowana i podobnie zasmucona, co brat.
Podniosła kubełek, chłopak czym prędzej go przejął. Jak przystało na porządnego obywatela(?), pierwszą czynnością było zbadanie stanu zdrowia ofiary. I ku jego załamaniu, dostrzegł na dnie kubełka dziurę, spod której wyglądała jasna powierzchnia lodów.
— MA DZIURĘ, NIEE! — znów wrzasnął (jak dobrze, że nie było nikogo w pobliżu).
Jego lody, jego ukochane, miętowe lody miały dziurę! Dziurę! Dziurę, dziurę, dziurę, dziurę! Jak mogło dojść do tak straszliwej tragedii?!
Bo Cheoryeon był ofermą. Tak pomyślała Suyeon. Tak często myślała. Znała go od przeszło dwudziestu dwóch lat, więc mogła to stwierdzić bez najmniejszego zastanowienia. Czasami aż zapominała, że jej brat bliźniak był jasnowidzem i pamiętał swoje poprzednie wcielenia. Najwidoczniej los dla zrównoważenia bliźniąt tylko jej dał rozum.
— Jak mogłeś w ogóle je upuścić? — jęknęła.
— No mokre pudełko, to mi się wyślizgnęło! — odgrzmiał niby urażony.
Sam nie wiedział, jak do tego doszło, a oczywiście jego wspaniałe, jasnowidzące oczy tego akurat nie przewidziały. Kolejna rzecz do wypominania mu, świetnie.
Przyjrzał się dokładniej dziurze, niemal łezka zakręciła się w oku. Wtem przystawił lody pod nos, powąchał.
— Damn, jak dobrze pachną.
— Tylko nie liż, proszę — odpowiedziała Suyeon.
Dosłownie widziała oczami wyobraźni, jak jej brat przykłada język do lodów, kusząc tylko los, żeby poza zlizaniem brudu jeszcze zranić się ostrymi krawędziami plastiku. On i te jego szanse narobienia czegoś sobie. Może jednak powinna była pójść na to pielęgniarstwo; miałaby na kim testować swoje już i tak częściowo rozwinięte umiejętności medyczne.
— No co ty, nie będę. — Skrzywił się jasnowidz. — Aż taki nie jestem — dodał, choć tym słowom z jego ust raczej nikt by nie uwierzył.
Ruszyli dalej, przeszli przez pasy na drugą stronę ulicy. Cheoryeon, zamiast się rozglądać i sprawdzać w przyszłości drogę (jak sobie rano prawie postanowił), dalej gapił się na pudełko, obracając je w dłoni.
— Ty, ale patrz, jakie to denko cienkie — zauważył. — Z czego to pudełko jest, z tektury?
— Z plastiku — odparła Pani Mądra.
— No wiem, ale weź, tak łatwo się połamało!
— Bo nie jest przystosowane do tego, że ktoś będzie nim rzucał.
— A nigdy nie wiadomo! Poza tym nie rzucałem! Upuściłem!
— Ta, ta...
Wrócili do domu. Cheoryeon zaraz po ściągnięciu butów poszedł do kuchni. Zapalił światło, schował nektar do lodówki, kubełek zaś postawił wieczkiem do dołu na blacie. Wyciągnął z szafki czyste pudełeczko, przerzucił do niego lody i ku jego niezadowoleniu, pewna część zdążyła się rozpuścić. Używając swojego jasnowidzącego umysłu, pochwycił w dłoń łyżeczkę, wyjadł rozpuszczoną część, a resztę po zamknięciu schował do zamrażarki.
No i co, no i ostatecznie zjadł to, co być może dotknęło ziemi.
Co się dalej wydarzyło? Nic. Wcześniej zamknął Pokój Jasnowidza, zeżarł na wieczór całe pudełko lodów, a potem w nocy śniły mu się same głupoty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz