— Że kto cię zaprosił? — spytał Merlin, wybałuszając oczy. Dżem z kanapki rozsmarował mu się w kąciku ust.
— Luciana — odparł dumnie Hawthorn, odsłaniając w uśmiechu wszystkie zęby. — Czujesz to? Serio jej się spodobałem, wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazują.
Merlin podchodził do tych rewelacji ze sporą dozą typowego dla siebie pesymizmu, ale nie chciał rujnować Hawthornowi humoru, a poza tym Lucianę poznał już od tej gorszej strony, więc nie miał już nadziei, że cokolwiek z tego będzie.
— Hawth? A co z maratonem horrorów? — odezwała się Guinevere, podnosząc spojrzenie znad książki.
Do zajęć z eliksirów zostało jeszcze jakieś siedem minut, dziewczyna oczywiście powtarzała już materiał, nie zamierzała dać się zagiąć nauczycielowi. Jakby jakikolwiek nauczyciel kiedykolwiek ją zagiął.
— Oj tam, maraton horrorów. — Chłopak machnął dłonią. — Zrobimy sobie kiedy indziej.
— No weź, ale to nasza tradycja! — Wcięła mu się Bernadette.
Ona dla odmiany niczego nie powtarzała. Eliksiry miała i tak w paluszku, jako jedyna w klasie mając je ogarnięte lepiej, niż Guinevere. Merlin nie powtarzał niczego, na przedmiocie położył przysłowiową lachę, a kanapkę z dżemem wcinał, bo jak już miał dostać po uszach za nieogarnianie niczego, to wolał być chociaż najedzony.
— Impreza u Luciany to jak wygrana na loterii! — Przekonywał ich Hawth. — No weźcie, nie bądźcie tacy, chodźcie ze mną! Przecież sam nie pójdę!
Merlin westchnął, wpakował do ust ostatni gryz kanapki. No jasne, że Hawthorn nie pójdzie sam, nie do swojej kraszówy na domówkę.
— To impreza z przebierankami, nie? — spytał, Hawthorn zaś obdarzył go naprawdę szerokim i promiennym uśmiechem. Znał Merlina i wiedział, że chłopak już się w duchu zgodził.
— Ale chałupa — mruknął Merlin na widok posiadłości, w której mieszkała Luciana. W przeciwieństwie do jego skromnego domostwa, ta faktycznie wyglądała, jakby należała do rodu czarodziejów. — Ciekawe, czy mają służbę, żeby to wszystko ogarniała?
— Pewnie skrzaty domowe — odparł Hawthorn. Przestępował z nogi na nogę, miął w dłoni koniec zszarganego stroju.
Tego wieczora Hawthorn postanowił być ledwie powstałym z grobu trupem, towarzyszył mu zaś obleczony w czerń ponury żniwiarz, Merlin. Zaraz za nimi dostojnie sunęła zjawa, Guinevere, a obok podążała łowczyni wampirów, Bernadette.
— Skrzaty, nie skrzaty, dajcie mi złowić jakiegoś przystojnego wampira — powiedziała z typowym dla siebie uśmiechem, odważnym krokiem idąc w stronę posiadłości.
Merlin westchnął, po raz kolejny zastanawiając się, co miał w głowie, że zgodził się na te durnoty.
— Mam nadzieję, że będzie dużo jedzenia — mruknął pod nosem, idąc w ślady Bernadette, zarzuciwszy swoją plastikową kosę na ramię.
— Mam nadzieję, że nie będzie za głośno i będzie się dało sensownie porozmawiać — dodała Guinevere, ruszyła, obejrzała się na wciąż stojącego przy bramie Hawthorna. — Idziesz?
Chłopak sięgnął dłonią do włosów, próbował je chyba przeczesać, trafił na twardą skorupę żelu i „cmentarnej” ziemi.
— T-tak, pewnie. Idę. No to tego. — Przełknął ślinę. — No to, hehe, wesołego Halloween, nie?
I też ruszył w stronę posiadłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz