Raoun z wyczekiwaniem wpatrywał się w Bashara, który coś sprawdzał w swojej komórce.
— Z racji, że chcesz jeszcze pójść na targi, to złapiemy pociąg o czternastej — powiedział demon. — Na miejscu powinniśmy być między siedemnastą a osiemnastą.
No tak, w drodze do Hydroverse bóg wpadł na pomysł, by przed wyjazdem pokręcić się po targu. Bo jak tak można, być za granicą i nawet na targ nie zajrzeć? Coś takiego było niedopuszczalne! Przecież wszyscy, wyjeżdżając do innego miasta, chodzili na targ! A przynajmniej w Ma'ehr Saephii. Tam nie można było powiedzieć, że zwiedziło się jakiś kraj bez kupienia czegokolwiek na targu. Za dużo rzeczy, żeby wyjść z pustymi rękami.
Jak tak Raoun się zastanawiał, to dawno go na żadnym nie było. W Stellaire za bardzo skupił się na tym, że nie żył... Zresztą, i tak kupowanie w obecnym stanie nie należało do wygód. Ale nie w tej sytuacji. Mógł sobie machnąć, co tylko dusza zapragnęła, a Bashar przechowałby wszystko. Tak jak tę grę, którą kupił w sklepiku Hydroverse. Jako duch granie w nią wiązało się z szukaniem ciała, następnie zaciągnięciem go do kompa, a potem odstawieniem na miejsce... Za dużo zachodu. Poczeka, aż będzie mógł w pełni samodzielnie grać.
Raoun nie przypuszczał, że na Hydroverse poświęcą tak dużo czasu. Spodziewał się, że nie będzie to hop, siup, jedna godzina, góra dwie, ale siedzieli tam tak długo, że gdy wreszcie wracali, umysł boga sugerował mu porę na kolację. Oczywiście, że nie przemilczał tej kwestii, tylko od razu podzielił się z demonem pomysłem pójścia na uliczne jedzenie. Szybko otrzymał poparcie... bo niezależnie od odpowiedzi i tak postawiłby na swoim.
Zajrzeli na najbliższą uliczkę ze stoiskami, których swoją drogą było od groma. Wszędzie jedzenie, wszelakiego rodzaju: na słodko, na słono, na ciepło, na zimno, mięso, warzywa, bułki, wszystko. Aż biedny Raoun nie wiedział, na czym zawiesić oko.
Ostatecznie spróbował wszystkiego.
Zgrabnie opętywał śmiertelników, którzy akurat coś kupowali i zawsze on był tym, który wykonywał pierwszy gryz. Bashar w pewnym momencie przestał go śledzić wzrokiem (być może dlatego, że przez to całe przenikanie i przeskakiwanie między osobami stracił go z oczu). Kupił sobie jakąś zakąskę z jednego stoiska i spokojnym krokiem ruszył w stronę końca ulicy. Nie musiał nawet szukać boga, bo znalazł go chwilę później, szukającego kolejnej ofiary.
Raoun spojrzał na pewną dziewczynę trzymającą w ręku dango. Bez zastanowienia opętał ją, już miał wbić zęby w ciasto, gdy nagle ktoś go pociągnął do siebie i objął ramieniem. Odwrócił głowę, gotowy zrugać śmiertelnika, który miał czelność przeszkodzić mu w jedzeniu, gdy nagle ujrzał chłopaka, robiącego właśnie im obu zdjęcie. Nieznajomy uśmiechnął się szeroko, cyknął parę fotek, zaczął je przeglądać.
— Ach, nie uśmiechnęłaś się — jęknął po senkawańsku. — Jeszcze światło źle padło i masz białe kropki w oczach.
Słysząc ostatnie słowa, bóg odwrócił głowę. Cicho odchrząknął, gdy wtem usłyszał:
— Spróbujmy jeszcze raz.
— Po co? — Spojrzał na chłopaka, wydymając lekko usta.
— Trzeba uwiecznić jedzenie — odpowiedział tamten.
— Kiedy liczy się smak, a nie jakieś tam „uwiecznienie”.
— Ale potem jak będziemy patrzeć na zdjęcia, to sobie przypomnimy te miłe chwile, razem ze smakiem.
W tym momencie Raoun przyjrzał się dokładnie chłopakowi. Kilka sekund później spuścił głowę, popadł w zamyślenie. Robić fotki przy jedzeniu. Uwieczniać je. Przypominać sobie miłe chwile z nim związane.
Dziewczyna zamrugała parę razy, rozejrzała się dookoła.
— To co, foteczka? — zapytał ją chłopak.
Popatrzyła na niego.
— Jasne! — zawołała z uśmiechem. — Jeszcze pytasz! Już chciałam sama proponować.
Oboje ustawili się i tym razem zrobili sobie udane zdjęcie. Widać było na nim tylko dwie osoby.
Raoun wrócił do Bashara, jęknął głośno.
— O Pramatko, chyba się przejadłem! — rzucił, klepiąc się po brzuchu. — Wracajmy już, jutro idziemy na targi.
Bashar zmierzył go z góry na dół, uniósł brew. Dokończył swoje imagawayaki.
— Nie sądzę, żeby niematerialny byt mógł się przejeść — powiedział bezlitośnie.
— Oho, chyba tak długo siedzisz w tym ciele, że już zapomniałeś! Niematerialni też mogą mieć uczucie przejedzenia!
Ostatecznie oboje udali się w drogę powrotną do hotelu. Raoun całą podróż nadawał o tym, jaki to on o wiele, wiele lepszy od boga w grze, którą kupili w Hydroverse, że on miał lepsze moce, był potężniejszy i tak dalej, i tak dalej. Bashar wydawał się to jednym uchem wpuszczać, drugim wypuszczać, prawie w ciszy napawając się miejskimi widokami, aż wreszcie dotarli do pokoju.
„Niematerialni też mogą mieć uczucie przejedzenia”.
Bogowie to jednak również czasami mówili głupoty.
— Czemu tu jest tylko żarcie i ciuchy?!
Raoun rozglądał się po całym targu, błądził od straganu do straganu, dokładnie sprawdzając towar każdego. Nigdzie jednak nie dostrzegał ciekawych przedmiotów, którymi mógłby się zabawić lub które mogłyby posłużyć za pamiątkę czy przydatne ustrojstwo. Nie widział nic poza warzywami, owocami roślinnymi, owocami morza i ubraniami.
— To jest pierwszy raz, kiedy słyszę, żebyś narzekał na obecność jedzenia — powiedział idący koło niego Bashar.
— No bo gdzie rzeczy?! — Rozłożył ręce. — Gdzie fajne duperele, które można dostać po niskich cenach?!
Od rana chodził i gadał o targu, cały podjarany, a tu taka klapa, istne zawiedzenie, normalnie jakaś tragedia. Targ, na który trafili, w ogóle nie przypominał tych w Ma'ehr Saephii. Mimo że Raoun był bogiem, miał w sobie coś z materialisty i uwielbiał zbierać jakieś ciekawe przedmioty. Niestety ostatnimi czasy się zaniedbał pod tym względem z wiadomych przyczyn. I akurat teraz, gdy wreszcie dostrzegł okazję, bo mógł coś kupić za totalnie nieswoje pieniądze, a Bashar by mu wszystko przechował, to się okazało, że targ, który po przeszukaniu map wreszcie znaleźli, nie miał tego, czego szukał. No pięknie.
Bashar wyciągnął z kieszeni swój smartfon, zaczął w nim coś przeglądać. Chwilę później powiedział:
— To jest najbliższy targ. Drugi mamy godzinę drogi stąd.
— Na ten też szliśmy godzinę! — Przypomniał mu niezbyt uprzejmie Raoun. — Jeszcze Pan Zdrowy uznał, że pieszo pójdziemy!
— Przecież ty i tak nie możesz się zmęczyć.
— No, ale że iść?! To marnowanie czasu! Teraz nie dojdziemy do żadnego innego targu, bo musimy zdążyć na pociąg! A mówiłem, kup bilet na miejscu, nie zawczasu! — burknął pod nosem.
Udał ciężkie westchnięcie, kopnął butem niewidzialny kamyk.
A Senkawa miała być tak wspaniałym krajem! Nie no, nie było czegoś takiego jak wspaniały kraj. Każdy miał swoje wady, potknięcia, niedociągnięcia. Nawet w Ma'ehr Saephii. Cóż, w końcu według wiedzy podstawowej utopia była nieosiągalna.
Ze skwaszoną miną kontynuował błądzenie między straganami. Niepotrzebnie długo oglądał macki ośmiornicy, przypominając sobie, jak Celtrioz mu kiedyś powiedział, że w świecie, em, jakimś tam jest kraj wody, w którym zakazano zabijania ośmiornic. Głupie. Przecież macki były takie dobre!
Po paru minutach wpadł na pomysł, żeby kogoś opętać i popytać ludzi na targu. Złapał jakiegoś bogom ducha winnego przechodnia, poczekał na Bashara, a następnie oboje podeszli do pewnego straganu.
— Ej, gdzie tu znajdę coś konkretnego? — spytał sprzedawcę.
Usłyszał, jak stojący obok demon cicho westchnął, zapewne na brak jakiejkolwiek formalności w słowach boga.
Sprzedawca jednak nie zraził się ani trochę. Podszedł bliżej, uśmiechnął się szeroko i możliwie jak najuprzejmiej.
— O, polecam grzyby mun, świeżutkie, świeżuteńkie! — odpowiedział, wskazując ręką odpowiednią skrzynkę. — A może ma pan ochotę na grzybki jindaiskie? Rosły naturalnie przy brzegu Jindai, więc posiadają wodę prosto z jeziora, przepełnioną niesamowitymi właściwościami!
— Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi — burknął Raoun.
Mężczyzna zamilkł. Zmierzył wzrokiem opętywanego przez boga śmiertelnika z góry na dół, podobnie zrobił z Basharem. Uśmiech zniknął z jego twarzy, wziął głębszy wdech.
— Ach, Tira powinien się przyłożyć, mówiłem mu, że mamy hasło! — Westchnął ciężko. — No nic. Proszę za mną.
Odwrócił się na pięcie, rozchylił na moment kotarę i zniknął w odmętach namiotu. Raoun odprowadził go wzrokiem, uniósł brew. Spojrzał na Bashara, tamten jedynie wzruszył ramionami. Ostatecznie obydwoje postanowili podążyć za sprzedawcą.
Bóg przemknął do środka, jego uwagę przykuły pudła i ustrojstwa, totalnie niepasujące do grzybowego biznesu. Przyjrzał im się, zapachniało mu plastikiem. Wnętrze namiotu nie wyglądało mrocznie, tajemniczo ani nic z tych rzeczy, ale ponieważ nie dawało aury grzybiarza, budziło podejrzenie.
Popatrzył na sprzedawcę-znak-zapytania, który usiadł przy niewielkim stoliku.
— To który z panów do mnie? — zapytał mężczyzna. — Czy oboje?
— Ja? — Raoun bez zastanowienia wskazał siebie palcem.
— Ma pan zdjęcie?
— Słucham?
— Tira powiedział, że potrzebne będzie zdjęcie do dowodu.
Raoun spojrzał przelotnie na Bashara, lecz tamten wiedział tyle, co on i nie mógł go olśnić. Demon jedynie ruchem głowy polecił podejście bliżej oraz wypytanie o więcej.
Kilka minut później dwójka trochę niepewnie opuściła namiot. Wyszli na główną ścieżkę targu, rozejrzeli się po okolicy. W tym samym czasie odetchnęli.
Bóg zostawił ciało śmiertelnika w spokoju. Przeciągnął się, podparł się rękami na biodrach. Zagwizdał głośno.
— No kto by pomyślał, że trafimy na biznes lewych dowodów? — rzucił.
— Dobrze, że nas puścił, bo obawiałem się, że mogą z tego wyjść problemy — powiedział Bashar.
— Czemu niby?
— Pan Misu mógł nam coś zrobić, bo pomyślałby, że wydamy go policji.
Raoun popatrzył na niego, otworzył odrobinę szerzej oczy.
— Coś zrobić? Ha, dobre sobie! Mi, Wielkiemu Bogu Raounowi, nie można ot, tak coś zrobić!
Skrzyżował ręce na piersi, prychnął boskim tonem.
W sumie to prawda, jakiś tam śmiertelnik nie mógł mu zaszkodzić. Pomijając, że Raoun obecnie był duchem: nie tylko niematerialny, ale też martwy. To znaczy niedługo! Ale nawet z ciałem ciężko mu w jakikolwiek sposób wyrządzić fizyczną krzywdę. Cóż, bóg.
Z racji, że czas uciekał jak durny (mimo że nic nie kupili, smutek), zaczęli już się kierować w stronę dworca kolejowego. Raoun wypatrzył kogoś w T-shircie z wodnym smokiem, podkradł go, po czym dogonił Bashara.
— Czaisz, że jeden nazywa się Tira, a drugi Misu? — zagadał. — Tworzą apetyczny duet! — Pstryknął palcami. — Senkawanie to jednak mają pomysły z tymi imionami.
Demon przytaknął.
— Szkoda tylko, że to solmarijskie jedzenie — odparł.
— Fakt. — Jego usta na moment przemieniły się w wąską kreskę. — Ej, następnym razem pojedźmy do Solmarii! Tam też mają dobre żarcie!
Słysząc te słowa, Bashar popatrzył na niego.
— W końcu mi się skończą dni urlopu. — Wzruszył ramionami, choć nie emanował żadnymi negatywnymi emocjami.
Racja, praca.
— Ach, no tak, bo trzeba jeszcze lekarzować. Ale okej, polekarzujemy, porobimy fajny teamwork, a potem znów na świeżo wyjedziemy! — Uśmiechnął się szeroko. — Oh yeah!
Zaśmiał się dumnie.
Dzięki bogom (hm) dotarli na dworzec autobusem. Zjawili się wcześniej, niż planowali, więc jeszcze za namową Raouna skoczyli do sklepu kupić jakieś przekąski na drogę. We Wspaniałej Senkawie pociągi przyjeżdżały na czas, dlatego też nie musieli się stresować, że nagle zastaną tylko puste tory i „do widzenia”.
Szli przez wagon, do którego wsiedli: Raoun swobodnie przenikał przez innych pasażerów oraz siedzenia, Bashar miał trochę gorzej, bo musiał przeciskać się przez ludzi i jeszcze taszczyć za sobą walizkę z torbą. Nie dało się ukryć, że w pociągu było dużo osób. A nawet nie jechali na weekend, tylko w środku tygodnia, więc teoretycznie powinno być bardziej przejrzyście. Najwidoczniej nie mieli tyle szczęścia.
Co zwróciło uwagę boga, to ubiór wszystkich obecnych w wagonie (poza ich dwójką). Brakowało kobiet, a każdy mężczyzna nosił niemal ten sam garnitur. Różnili się jedynie koszulami: jedni mieli zwykłą, nudnie białą, inni pofatygowali się i założyli takie w drobne, misterne wzorki, a ktoś tam w ogóle pojechał, bo trzasnął sobie wakacyjne kwiatki. Widok niecodzienny.
— Pramatko, wszyscy tu wyglądają, jakby z jednej wycieczki byli — skomentował bóg. — Myślisz, że powinniśmy się wpasować? — rzucił do Bashara.
Przeniknął przez jednego pasażera, tym samym kopiując jego strój. Poprawił marynarkę, estetycznie zarzucił tylną częścią.
— Patrz, teraz ja też mam garniaczek! — Rozłożył ręce.
Bashar nie odpowiedział; wzrokiem cały czas ukradkiem mierzył innych.
— Wyglądają jak yakuza — szepnął na tyle cicho, by tylko Raoun go usłyszał.
— Ooooo! — Pstryknął palcami. — Ciekawe, który z nich ma trochę forski, żebym mógł w trakcie jazdy sobie machnąć coś do wszamania.
— Przecież ci niosę całą siatkę. — Podniósł nieco rękę, w której trzymał siatkę wypełnioną po brzegi chrupkami, żelkami, batonikami i innymi przekąskami.
— No ale trzeba jeszcze trochę pociągowego jedzenia skubnąć, nie?
Co jak co, ale Raoun darmowemu żarełku bez przyczyny nie odmawiał.
Bashar chwilę dumał.
— Ja nie wiem, czy w tym pociągu dają jedzenie.
— Nie strasz.
Wreszcie dotarli na miejsce. Bashar odłożył swój bagaż i zajął przypisane mu na bilecie siedzenie – szczęściarz trafił na to koło okna. Raoun usiadł po przeciwnej stronie z zamiarem czekania na osobę, którą będzie mógł opętać.
Kilka sekund później do lekarza dosiadł się jakiś łysy mężczyzna średniego wieku z bujnym tatuażem na karku. Zlustrował wzrokiem demona, minimalnie uniósł brew, lecz nic nie powiedział. Co przykuło uwagę boga, usiadł prosto z dłoniami na kolanach, prawie jakby czekał na rozmowę o pracę. A może miała mieć miejsce jakaś rozmowa o pracę? Raoun nie znał się zbytnio na stylu życia Senkawanów, może w dużych miastach byli na tyle zabiegani, że biznesy i oficjalne spotkania prowadzili w trasie? Ten świat był naprawdę interesujący.
Zabrzmiał jak Celtrioz, uch.
Dostrzegł kątem oka ruch. Zerwany z zamyślenia odwrócił głowę. Otworzył szeroko oczy.
Górujący nad pozostałymi, z mięśniami ledwo cisnącymi się w garniturze i częściowo rozpiętą białą koszulą mężczyzna stanął tuż przy nich. Popatrzył na łysego, przyjrzał się trochę badawczo Basharowi, lecz tak samo jak poprzedni garniturowiec nie odezwał się słowem. Zaczął siadać na miejscu, które zajmował bóg, tamten szybko się prześlizgnął, żeby przypadkiem go nie opętać.
Demon uniósł brwi, postarał się jednak zachować spokój. Tymczasem Raoun pokazał palcem na wielkoluda i zawołał:
— O ja cię pierdziulę, przecież to ten boss z restauracji! Co on tu robi?!
Bashar popatrzył na niego. Choć nie mógł w tym momencie odpowiedzieć, spojrzeniem dał mu znać, że on na pewno nie wiedział.
Raoun podszedł bliżej, obejrzał dokładnie szefa, który poprawiał na grubym nadgarstku swój złoty zegarek.
— Myślałem, że mafiści jeżdżą, no wiesz, prywatnie — rzucił do demona. — Czyli oni wszyscy rzeczywiście z jednej wycieczki.
Rozejrzał się po całym wagonie, pełnym podobnie do siebie ubranych mężczyzn. Powrócił wzrokiem na szefa.
— Ale że nie w pierwszej klasie? — Zamyślił się.
Łysy również wbił oczy w bossa.
— Mogę jeszcze postarać się o lepsze miejsce — powiedział z niepasującą do niego kulturą i formalnością.
Szef łypnął na niego okiem. Wolno skrzyżował ręce na piersi, rękawy marynarki jeszcze bardziej się napięły. Wykonał głęboki wdech, który przypominał niedźwiedzie sapnięcie.
— Musimy oszczędzać — burknął.
Raoun zamrugał.
Och.
Och.
Czyli koniec końców szef nie rozwiązał problemu z pieniędzmi na rachunku restauracji.
No, zabawna sytuacja się z tego zrobiła. Kto by przypuszczał, że ponownie trafią na szefuńcia? Jak dobrze, że ich totalnie nie kojarzył. Niewidzialny duch zagarnął go z ulicy i dopilnował, by mężczyzna nie zobaczył na własne oczy lekarza, więc koleś nie miał szans ich znać. Mogli na spokojnie siedzieć z nim w jednym wagonie, naprzeciwko siebie. Chociaż z perspektywy Raouna prezentowało się to ciekawie. No bo typek nie znał ich! Ani jego, ani...!
Szef spojrzał na Bashara, lecz tym razem długo nie spuszczał z niego wzroku. Zbyt długo. Patrzył na niego, patrzył, pochłaniał wręcz, skośne oczy stopniowo stawały się coraz węższe, grube brwi marszczyły się jak dwa włochate robaki.
— Ja cię kojarzę — rozbrzmiał wtem basem.
Bashar podniósł na niego wzrok, milczał. Słysząc słowa szefa, łysy również na niego popatrzył.
— Widziałem cię — ciągnął dalej Niedźwiedź, tym razem głos miał groźny. — Ty jesteś... Ty jesteś mój dobry człowiek.
Gwałtowna zmiana nastawienia o sto osiemdziesiąt stopni sprawiła, że Łysy otworzył szeroko oczy, zamrugał parę razy. Bashar dość podobnie zareagował. Przyjrzał się dokładnie szefowi, kilka sekund później rozejrzał się dookoła. Nie dostrzegł Raouna. Powrócił wzrokiem na szefa, cicho odetchnął.
Tymczasem Raoun zaśmiał się ciepło, choć przerwał, gdy zdał sobie sprawę, że śmiech tego kolesia brzmiał bardziej jak grzmoty z tkwiącym w gardle glutem.
— Mój tomodachi*! — zawołał po senkawańsku. — Dawno pana nie widziłem!
Pozostała dwójka popatrzyła na niego z pewną konsternacją. Łysy poprawił swoją pozycję, podrapał się po głowie.
Raoun po raz kolejny uratował dzień! Inny dzień, ale dzień!
Normalnie, to znaczy gdyby nie miał tak dobrej relacji z Basharem, zostawiłby biedaka na pastwę losu i z wyimaginowanym popcornem w rękach oglądałby, jak się rozwija cała sytuacja, w oczekiwaniu na wielkie widowisko. Ale wiadomo, miał z demonicznym lekarzem teamwork, więc głupio by było siedzieć na niematerialnym tyłku, nic nie robiąc, gdy nad towarzyszem wisiało widmo kłopotów. Czuł się prawie zobowiązany pomóc. A ponieważ nic innego nie mógł zdziałać, doszedł do wniosku, że najbezpieczniej będzie po prostu opętać szefa.
Odchrząknął, przełknął nieprzyjemnie głośno ślinę.
— Daj nam porozmawiać — zwrócił się do łysego. — Trzeba nagadać.
Podwładny wyprostował się jak na rozkaz. Przez dosłownie chwilę milczał, lecz ostatecznie rzekł:
— D-Dobrze, szefie.
Wstał, ukłonił się jemu, następnie lekarzowi i trochę niepewnym krokiem odszedł.
Pociąg ruszył, Raoun rozsiadł się wygodnie na siedzeniu. Bashar zrobił podobnie, poprawił swoje ubrania, odłożył siatkę z jedzeniem na miejsce obok.
— A już myślałem, że do perfekcji opanowałeś język — rzucił po senkawańsku.
— Przy stresie gorzej idzie — odparł Raoun, bez ogródek wracając do novendyjskiego.
— Czyli bóg też się może zestresować, rozumiem. — Pokiwał głową.
— Ty weź, ze mnie zejdź, co? — warknął. — Zawsze mogę opuścić jego ciało i wtedy posłuchamy twojego senkawańskiego! — Pogroził mu palcem. — Dawaj siatę.
Jeden porządny ruch masywną ręką i siatka ze smakołykami już leżała na jego kolanie. Zaczął w niej grzebać, po chwili wyciągnął paczkę z prażynkami krewetkowymi. Z hukiem ją otworzył, napchał prażynek do buzi, wzrokiem zgromił czającego się parę metrów dalej Łysego.
*tomodachi – jp. przyjaciele
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz