06 października 2023

Od Ignisa do Dantego

To pójście w góry, to był, kurwa, jakiś żart.
Efekty pierwszej sesji zdjęciowej w nowych strojach zrobiły absolutną furorę, fani byli zachwyceni, poleciały komentarze, że w końcu Vox wziął się za swój wizerunek i że wyglądają adekwatnie do muzyki, jaką wykonują. Norbert, oczywiście, postanowił kuć żelazo, póki gorące, i wysłał swoich wiecznie niesfornych podopiecznych na bardziej profesjonalną sesję zdjęciową, tym razem w plenerze. I oczywiście, że ten plener to nie mógł być po prostu jednodniowy wypad za miasto, jakieś parę fotek na tle krzaków i koniec, można wrócić do konkretów, czyli grania. Nie, Norbert postanowił, że góry to będzie najlepsze tło dla sesji, bo góry kojarzą się przecież ze smokami, są równie wielkie i majestatyczne, co one, i że wyjazd jest konieczny. Na pytanie Ignisa, czy nie można użyć jakiejś tam magii, czy innego CGI, żeby dorobić ładne widoczki, kiedy Vox zapozuje na tle zielonego ekranu, Norbert się oburzył, wyleciał ze swą typową zagrywką, że przecież fani nie zasługują na jakieś półprodukty, i co Ignis sobie wyobraża.
Ignis, choć obdarzony ognistym temperamentem, nie miał jak z tym dyskutować i jedyne, co mu pozostało, to zgodzić się na pomysł Norberta. Genashi miał nadzieję, że zdjęcia uda się przeprowadzić gdzieś w okolicznych, novendyjskich górach, ale nieee… Norbert jak zwykle miał lepszy, bardziej dojebany pomysł, i tak oto Vox wylądowali gdzieś na północy Medwi, wśród poszarpanych szczytów i ostrych, strzaskanych skał.
Ignis kręcił nosem na wszystkie zrobione zdjęcia, lecz robił to głównie dla pozorów – zdjęcia okazały się świetne, naprawdę nie mógł marzyć o lepszych, a tło tych surowych, bezlitosnych gór, dopełniało wyglądu członków zespołu i sprawiało, że naprawdę było widać kunszt uszytych strojów. Fani powinni być przeszczęśliwi.
Problem był tylko taki, że aby całość działała, musieli wziąć ze sobą specjalistów od różnych rzeczy. I o ile Ignis rozumiał, że potrzebują ludzi od oświetlenia i robienia zdjęć, o tyle niespecjalnie dobrze podchodził do tego, by brać z sobą jeszcze specjalistę od samych strojów.
— Serio musimy brać tego spasłego okonia do samolotu? Nie można go wrzucić do luku bagażowego?
Norbert obdarzał go wtedy tym typowym, norbertowym spojrzeniem i tłumaczył, że w luku bagażowym przewozi się bagaż, na co Ignis marudził, że cholerny syren to przecież ciężki bagaż, więc jak inaczej ma podróżować. Norbert zbywał go równie ciężkim westchnieniem, a że planowanie podróży leżało w gestii managera, to Ignis musiał przeżyć obecność krawca na pokładzie.
Kurwa.
Przeżył, ale jakim kosztem?
Wracając wspomnieniami do momentu, gdy zdjęcia dopiero planowano, Ignis jakoś nie był w stanie stwierdzić, w której obłąkanej głowie zrodził się pomysł, by po ich zakończeniu zrobić sobie jeszcze małą wycieczkę w góry. Chyba to Arieth zaczął coś mówić o tym, że czytał o ładnych i wcale nie takich trudnych szlakach w okolicy, że mogliby się przejść, ten jeden raz z dala od wielkiego miasta i jego gwaru, posiedzieć razem w ciszy, zachwycić się naturą. Pomysł podchwycił nie kto inny, jak Ioannis, mówiąc, że sam dawno nie wybrał się na żadną przechadzkę i właściwie od tamtego momentu sprawa była przesądzona. I nie byłoby na tym etapie jeszcze niczego złego, bo Ignis chętnie wybrałby się z chłopakami w plener, gdyby nie to, że jakoś tak wyszło, że zabierają też tego wampirycznego tuńczyka.
— Jakby paprykarz štětinsky nie wystarczył i trzeba było jeszcze rybę na prowiant nieść — burczał, zastanawiając się, jakie doświadczenie w chodzeniu po górach ma Dante i obiecując sobie w duchu, że on sam na pewno nie wymięknie, choćby Arieth wybrał im szlak ze wspinaczką po pionowym urwisku.
Arieth oczywiście nie kazał im pokonywać żadnych przepaści ani wspinać się po urwiskach, a sama droga okazała się łatwa i przyjemna. Bez spękanych kamieni po drodze, bez wąskich kładek, za to wznosząca się jednostajnie, prowadząca ich coraz wyżej w góry. Pogoda dopisywała, słońce świeciło łagodnie, to ukazując się wśród pachnących sosen, to znów chowając pośród pojedynczych obłoczków, by zaigrać w mijanej po drodze kaskadzie. Szlak, choć malowniczy, był w większości pusty, a ci pojedynczy amatorzy górskich wycieczek reagowali na ich grupę w typowym, medwiedańskim stylu – oszczędnie skinąwszy głową, by zaraz odwrócić się i oddalić w swoją stronę.
Ich plan był prosty. Podejście z jednej strony, nocleg na polu namiotowym koło jeziora, a potem zejście z drugiej strony przełęczy. Pierwszy dzień miał być w większości pod górkę, akurat, żeby się trochę zmęczyć, miejsce noclegowe uwzględniało specyficzne potrzeby ich odzianego na różowo balastu, a powrót, kiedy najpewniej będą już nieco zmęczeni, był głównie po płaskim i zakładał nieco krótszą trasę.
Arieth prowadził ich bezbłędnie, lekkim krokiem pokonując kolejne metry szlaku, od czasu do czasu przystając, by zrobić jakieś zdjęcie, albo pogwizdując krótkie, pogodne melodyjki. Uśmiech przebiegał przez twarz zmiennokształtnego, gdy z koron drzew dobiegały odpowiedzi ptasich treli, gdy coś szeleściło wśród igieł, przeskakując na niższe gałęzie. Zaraz za nim podążał Ioannis, z zaskakującą pewnością radząc sobie na nierównym terenie, od czasu do czasu postukując laską o jakiś wystający kamień czy leżący patyk, wystawiając twarz do słońca i oddychając pełną piersią. Raam szedł zaraz za nim, niosąc na swych mocarnych plecach większość prowiantu i namioty, równie lekko, jakby ważyły mniej niż puchowe poduszki. Gdyby nie ten cały ekwipunek, olbrzymi asura mógłby śmiało uchodzić za jednego z dzikich mieszkańców gór, gdy jednym krokiem pokonywał tyle, co Arieth pięcioma.
To był jakiś debilny rechot losu, że Ignis jakoś tak szedł razem z Dantem – bo Seymour oczywiście nie mógł iść jak człowiek, najczęściej podążając parę kroków za ekipą, albo nagle wysforowując się do przodu, by porozmawiać trochę z Ariethem albo zniknąć gdzieś za następnym zakrętem, więc genashi został sam na pastwę tego morskiego stwora.
— Ten kolor kurteczki, to po to, żeby cię GOPR łatwo znalazł, nie? — spytał Ignis, zerkając po raz kolejny na syrena.
— To się nazywa styl, Zapałka, takie trudne słówko, którego nie ma w twoim małym słowniczku.
Genashi wywrócił oczami, prychnął. Syren, oczywiście, nie odpuścił.
— To, że ciebie, Zapałka…
— Nie nazywaj mnie tak.
— …można pomylić z kupą liści — kontynuował Dante niezrażony — wcale nie znaczy, że ja też mam udawać komandosa.
— Jak mylisz mnie z kupą liści, to może potrzebujesz mocniejszych szkieł, co?
— Przymknęlibyście się obaj, hm? — rzucił Raam przez ramię. — Przez ostatnie dni już się was nasłuchaliśmy.
Dante westchnął, zwrócił się do Ignisa.
— Widzisz? Wszyscy mają dość twojego głosu.
— Twojego też — odburknął mu genashi.
Szlak nie przebiegał w pobliżu żadnej bezdennej przepaści, toteż obyło się bez ofiar.
Nad jezioro dotarli nieco przed czasem, a po krótkiej walce z pałąkami i śledziami, namioty stanęły w pobliżu wody. Ignis zajął się ogarnięciem ogniska, podśpiewując coś pod nosem, a coraz chłodniejsze, górskie powietrze wypełnił przyjemny zapach pieczonych kiełbasek. Arieth wziął się za przygotowanie herbaty, balansując czajnik turystyczny nad wesoło trzaskającym ogniem.
— Mogłem wziąć gitarę — westchnął Ignis, gdy przyszło do zajęcia się kiełbaskami, a cała drużyna siedziała już wokół ogniska.
— Norbert mówił, że mamy sobie zrobić przerwę.
— Od zdjęć i durnot, przecież nie od muzyki.
Ioannis obdarzył go łagodnym uśmiechem.
— Jest wiele rzeczy, które można robić na takich wycieczkach. Granie i śpiewanie to tylko jedna z licznych możliwości.
Unoszący się znad ognia zapach sprawiał, że w brzuchach zaczęło burczeć. Pokonane kilometry i ostre, czyste powietrze, tylko zaostrzały apetyt, więc rozmowa zaraz zbiegła na to, kto dostanie którą kiełbaskę, ale że prosto z patyka mam jeść? i jedz, nie pierdol. A potem serio zrobiło się ciemno, kiełbaski stały się tylko wspomnieniem, nad jeziorem zalśniły w końcu gwiazdy.
— …straszne historie… — Strzępek zdania rzuconego gdzieś w chaotycznej rozmowie przez Arietha przyciągnął uwagę pozostałych.
— Straszne historie? — podchwycił zaraz nie kto inny, jak Dante. — Czym byłoby siedzenie wokół ogniska bez strasznych historii. Tak się składa, że mam w zanadrzu najbardziej przerażające historie, jakie kiedykolwiek wymyślono i mogę je wam opowiedzieć. — Wyszczerzone kły nie zwiastowały niczego dobrego. — Tylko żeby potem nie było, że jeden z drugim nie będzie mógł spać po nocach.
— Wal, syren, zaskocz nas — wtrącił Raam.
— Poza tym to ty śpisz sam w jeziorze. To żeby nie było, że się mi będziesz w nocy ładował do namiotu.
— Fantazjować ci nie zabronię, Zapałka. — Wkurwiający uśmiech nie schodził z twarzy krawca. — No ale jak już mnie tak naciskacie i koniecznie chcecie tę historię, to dobrze, opowiem wam.
Arieth bezszelestnie przysunął się nieco bliżej, poprawił na służącym im za siedzisko pniu drzewa, wzrok utkwił w Dantem. Seymour przerwał sączenie herbaty, Raam rozsiadł się wygodniej, Ioannis zaś wciąż obdarzał wszystkich wokół swym spokojnym pojednawczym uśmiechem. Ogień przeskoczył, trzasnęło polano.
— Zaręczam wam, że to najstraszniejsza historia, jaką kiedykolwiek usłyszycie i nawet nie próbujcie sobie wyobrażać tego, co tam będzie. To się źle skończy, najtwardszy chłop będzie piszczał jak dziecko.
Ignis prychnął, Dante nic sobie z tego nie robił.
— Ostatni moment, żeby się wycofać, bo to naprawdę nie przelewki. — Syren potoczył wzrokiem po zebranych, ale nikt się nie wycofał. — Skoro tacy jesteście odważni…
Dante zatarł dłonie, pochylił się mocniej w stronę ogniska, zmarszczył brwi w skupieniu. Panująca wokół cisza zdawała się pogłębiać, napierający zewsząd mrok był lepki i ciężki, a księżyc zniknął za chmurami. Dante przeniósł wzrok między swymi towarzyszami, jeszcze przeciągnął efektowną pauzę, ogień zaigrał w szkłach krwistą czerwienią.
— Szafa Zapałki.
Polana gruchnęła śmiechem. Raam rechotał do rozpuku, Seymour na szybko odstawił kubek, wibrując w ciszy, Dante robił już za czajnik turystyczny, roześmiał się nawet Arieth z Ioannisem. Ignis siedział, skrzyżowawszy ręce na piersi.
— No zajebisty dowcip — burknął. — Prawie się popłakałem ze śmiechu.
Genashi zarobił mocne klepnięcie w plecy.
— Zluzuj majty, Ignis i kup jakieś sensowniejsze T-shirty.
— Co chcesz od moich T-shirtów?
Rozmowa utonęła w dalszych śmiechach, Seymour znalazł jeszcze jedną paczkę kiełbasek, szybko uporano się z plastikiem. Znów zapachniało jedzeniem, Arieth dorzucił jeszcze parę kromek chleba na patyki, ale zmiennokształtny wydawał się jakiś niespokojny.
— Ale w sumie to posłuchałbym jakichś strasznych historii — rzucił, popatrując po reszcie towarzystwa. — Raam?
Perkusista uniósł brew.
— Czemu ja?
Arieth wzruszył ramionami.
— No dobra, to jak chcecie historię… Hm… — Mężczyzna wyciągnął się mocniej na konarze, jedną parę ramion skrzyżował na piersi, drugą założył za głowę. — U nas to nie ma dużo strasznych historii, te wszystkie duchy i zjawy to raczej tutejszy wynalazek…
— Nie musi być z Bharatu.
— No nie musi być z Bharatu, prawda, ale… — lekki uśmiech pojawił się na twarzy Raama. — Jak się chłop niczego nie boi, tak jak ja, to żadna historia nie jest straszna. Ja po prostu nie mam doświadczenia.
— No zajebiście żeś wybrnął — Seymour parsknął śmiechem. — Dużo słów jak na „Jestem mało kreatywny”.
Asura prychnął gniewnie, wydął policzki.
— Co, ty masz jakieś lepsze historie?
Były czarodziej uśmiechnął się jakoś podejrzanie.
— Może mam. Może lepsze, niż szafa Zapałki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz