Z całych sił próbował utrzymać wzrok skupiony na Ignisie, wyłapywać błędów w pozycji i nierównych trafień w worek, lecz ten wciąż uciekał w stronę przejścia na recepcję i korytarzyk, z jedynego kierunku, z którego ktoś mógł wejść na salę treningową. Zirytował się i zaklął pod nosem, gdy tylko kolejny uczestnik międzyklubowego sparingu wciskał się we framugę.
— Wyżej trafiaj. — Zerknął na muzyka, zaraz znów jego uwagę przykuł dźwięk otwierających się drzwi wejściowych, tubalny głos posłał pozdrowienia dla recepcjonisty. To też nie on.
— Już to mówiłeś. — Prychnął genashi, skorygował nieco następny cios.
— To najwidoczniej się znowu obniżyłeś.
— Mówiłeś to dosłownie chwilę temu.
— I tyle ci wystarczyło, żeby zjebać, brawo Zapałka — mruknął, wyciągnął się bardziej na ławeczce. Powinien już być.
— Zapomniałeś, że to mówiłeś — stwierdził Ignis złośliwie.
— Pokazywałem ci kiedyś, jaki przyjemny jest worek, jak ci ktoś głową w niego pierdolnie? — Zlustrował mężczyznę, noga niecierpliwie mu drgała. — Mniej jęczenia, więcej bicia. Niedługo kończymy.
— Co ciebie tak nosi? — Ignis odwrócił na moment głowę, dostał strzała ze skakanki w udo.
— Workiem się interesuj. — Dante z półuśmiechem przyjął syknięcie bólu muzyka i środkowy palec. — Sparing. Dużo ludzi ma być, więcej niż ostatnio.
— Bo na pewno o to chodzi.
— Nieśmiały jestem.
— Do tego wstydliwy.
— Uniżony zawodnik klasy drugorzędnej.
— Powtórz, bo nie zdążyłem nagrać.
— Co powtórzyć? Zapałka, jakieś omamy masz.
— Jak… — Cokolwiek, co muzyk próbował powiedzieć, nie wpadło nawet do syreniego ucha, przeleciało gdzieś bokiem, wdzięcznie pominięte. Dante już był na równych nogach, miotnął skakankę pod ławeczkę i sprężystym krokiem skierował się do wejścia na salę, pozwalając promiennemu uśmiechowi wykwitnąć na twarzy. Jest.
Bashar wychynął zza zakrętu z trenem syrena, niezawodnym w swych naukach Petrusem Vigną, spokojnie dyskutowali, wymieniali się grzecznościami. Skórzana torba zwisała z ramienia, biały, lekarski kitel przewiesił przez przedramię. Zaczął jakiś temat, dziwnie jednak słowo się urwało, gdy rubinowe spojrzenie pochwyciło mroźny błękit, tę wysoką sylwetkę krawca, złoty błysk włosów i nagle syrenie serce podskoczyło, zmusiło do zaczerpnięcia głębszego wdechu.
— Panie doktorze, dzień dobry — przywitał się, stanął tuż obok trenera, nieznacznie nachylił. Jakoś luźniej dopasowanie spodnie doktorek miał, niepodobnym do niego była taka nikła niechlujność. — Arsenał plasterków uzupełniony?
— Wzbogacony o błazenka. — Wątły uśmiech błąkał się w kącikach lekarskich ust.
— Świetnie, kolegom się pewnie znowu przyda. — Dante wyszczerzył kły, uniósł dumnie podbródek, niewątpliwie mając w zamiarze zaprezentowanie swych umiejętności z jak najlepszej strony przed kontrolującym całe wydarzenie lekarzem.
— Dante, twój uczniak chyba czeka na ciebie. — Petrus rzucił okiem przez ramię, wskazał palcem.
— Mój co? — Zakręcił się, ze zmarszczonymi brwiami odwrócił, jakby obecność Ignisa w klubie wywietrzała mu w mig z głowy. — A! Ta spalona dupa wołowa! — Syren zwrócił się jeszcze do doktora, obdarował zawadiackim półuśmiechem. — Do potem, panie doktorze.
Bashar skinął mu głową, poprawił trzymany kitel, krawiec zdążył jeszcze złowić wzrokiem smukłe dłonie, zanim potruchtał do muzyka.
— A więc o to chodzi. — Ignis przeciągnął ostatnią literę, skrzyżował ramiona na piersi. — Umyłeś włosy na pewno dzisiaj? Perfumami popsikałeś?
Dante, trochę za szybko, by to można było uznać za ludzkie, zgarnął porzuconą wcześniej skakankę, uniósł groźnie w górę. Genashi zgarbił się, porwał termos i skoczył w kierunku szatni. Krawiec postąpił jeszcze krok za nim, kopnął w muzyczny zadek.
— Poszedł!
Dante musiał przyznać, że słyszenie postępu w swojej nauce śpiewu pod okiem Zapałki było całkiem dziwnym uczuciem. W końcu cały pomysł powstał w czasie barowej popijawy, gdzie oboje byli dalecy od rozsądnego myślenia (nie żeby było ono ich mocną stroną bez alkoholu), a także nikt nie spodziewał się, że z Ignisa powstanie niezgorszy amator boksu, syren zaś zainteresuje się nie tylko wykonaniem jednej piosenki, lecz weźmie pozyskaną wiedzę dalej, z mniej lub bardziej bezpośrednich powodów.
Solfeżem nie pierwszy i nie ostatni raz ten skrzywiony brykiet próbował go złamać, bo jak to muzyk ujął „jak chcesz inne rzeczy śpiewać, to tego biednego miauczenia ci już nie przepuszczę” w odniesieniu do jego pierwszych lekcji, gdy jeszcze nie było wiadomo, że upierdliwy karp ma zostać na dłuższy czas podopiecznym spopielonej fajki. Problem w tym, że wokalista wcale nie mniej go cisnął na początku tym powalonym solfeżem, ale teraz ciśnięcie przerodziło się w pełnoprawne dojeżdżanie do skutku ucznia.
Trzymał zeszyt przed sobą, siedział posłusznie na obrotowym stołku w mieszkaniu Ignisa i ze szczerym skupieniem próbował głosem odtworzyć melodie zawarte na pięciolinii, wcześniej także szybko odegrane przez genashiego na rozłożonym keyboardzie. Szło mu jakoś lepiej, sprawniej odczytywał dźwięki, może nieco mniej skutecznie we wszystkie wpadał, lecz muzyk zauważalnie mniej mu przerywał w trakcie ćwiczenia, patrząc wstecz na ich zajęcia śpiewu.
Zauważalnie mniej nie znaczyło wcale. Trzepnięcie kopią zeszytu w tył głowy przekrzywiło okulary, Dante wzdrygnął się, zgarbił.
— Ała, kurwa! — Obkręcił się gwałtownie na krześle, zdążył oddać własnym zeszytem Zapałce w udo, nim ten odskoczył. — Za co!
— Nutę zgubiłeś! — Ignis przyatakował zwiniętym w rulon papierem, walnął w bokserskie ramię.
— Którą! — Syren wykorzystał lekkie pochylenie mężczyzny, ukochane nutki zdzieliły muzyka po twarzy. Ten rozwarł z niedowierzaniem usta, zaraz je zacisnął, przekartkował zeszyt, palec wskazał na jedną z ósemek.
— Tą! — Dmuchnął rozeźlony na potargany kosmyk włosów.
Dante przyjrzał się nucie, zmarszczył równie gniewnie brwi, spojrzał się ponad przekrzywiony szkiełkami na wokalistę.
— Chuja, nie zgubiłem, zaśpiewałem!
— Czy ty podważasz słuch swojego nauczyciela? — burknął genashi, krzyżując ramiona na piersi, wyzywająco spoglądając w róż.
— Nie moja wina, że się tylko gorszy robi z wiekiem. — Prychnął, uśmiechnął się z typową dla siebie niepokornością. — Ale nic się nie przejmuj, Zapałka. Starzenie się to naturalna kolej rzeczy, kupię ci taką trąbkę do wsadzenia sobie w ucho, żebyś lepiej mnie słyszał.
— Akurat świat bez twojego bulgotania byłby nieopisanie piękniejszy.
Jasne brwi podskoczyły, syrenie wargi pozostały zawadiacko wygięte, nie zwiastując niczego dobrego. Dante wychylił się nieco w przód, genashi skrzywił się, lustrując go z góry na dół.
— Myślę — kły błysnęły lśniącą bielą — że pewien doktorek by się z tobą nie zgodził.
Ignis wywrócił zrezygnowany oczami, wsadził pod pachę zeszyt, by móc schować twarz w dłoniach i westchnąć przeciągle, nie wiadomo, który już raz w trakcie trwania lekcji.
— Nieee…
— Taaak, Zapałka — zadrwił z niego, zakręcił się na stołku, z rozmarzeniem odpływając powoli myślami w stronę osoby bardzo łatwo odbierającej mu skupienie nad półnutami i kluczami wiolinowymi. — Właśnie, że tak, bo widzisz, on chce ze mną rozmawiać. Nie wiem, czy zrozumiałeś, więc powtórzę. — Udał, że protesty muzyka były jakimś upierdliwym miotaniem się wiatru za oknem, pozwolił światu dalej wirować w rytm swego upojenia. — Ten bezdyskusyjnie najwspanialszy, najmądrzejszy i najpiękniejszy człowiek we wszystkich odłamkach, podejmuje świadomą decyzję spędzania ze mną czasu na kawie i herbacie. Mówię ci, chłopie, gdybyś go zobaczył wtedy na tym pokazie…
— Za trzecim razem, jak o tym mówiłeś, rozrysowałeś mi jego ubiór na kartce. — Wokalista wyjrzał spomiędzy palców, a gdzieś w tym płonącym oranżem spojrzeniu kryła się wątła nadzieja, że krawiec niedługo przestanie.
— No i to nawet w połowie nie oddaje tego, jak fenomenalny był! Wspominałem, że ma cudowny głos? — Westchnął z delikatnym uśmiechem, zwrócił się na powrót do Zapałki. — Nie to, co twoje ględzenie podobne do gryzienia węgla.
Genashi prychnął, wywrócił znów oczami, podjął próbę obronienia się.
— A kto…
— Popiół taki ci jeszcze leci z ust.
Daremną.
— Nic mi…
— I parafiną podśmierdujesz.
Ale podjął.
Coś zagotowało się w palniku, usta zacisnęły się, głowa pokręciła z niedowierzaniem. Dante bawił się w najlepsze, doprowadzając Zapałkę do szału.
— Dlaczego on w ciebie jeszcze tym czajnikiem nie rzucił, chyba nigdy nie zrozumiem — burknął muzyk, nie do końca doktora mając na myśli.
— Jestem bardziej pojętnym uczniem, niż ci się wydaje. — Wyszczerzył się do niego, cały dumny z siebie. — Moje miauczenie pod oknem było bardzo owocne.
Z czasem, dodał w myślach, szczegóły tej kwestii woląc na razie przemilczeć. Kiedyś może powie Zapałce więcej, jak się wystarczająco napije.
Pracował jednak nad tym, by swoje durne i tandetne wygłupy przekuć w rzecz naprawdę dobrą i pozytywnie zaskakującą. Wcześniej, gdy uczył się tej jednej jedynej piosenki do oczarowania lekarza, w pewien sposób nieustannie czuł się źle sam ze sobą, że robi to tylko z własnej zachcianki, wkładając tyle starań w gierkę, która ostatecznie miała oszukać Bashara, czające się zaś na dnie serca uczucia wcale nie ułatwiały mu zadania. Raczej wręcz przeciwnie, nadawały słowom utworu dodatkowego znaczenia, szczerość zakrywając wyzyskujący intencjami.
Lecz teraz było inaczej. Teraz wiedział, dlaczego się starał i dlaczego starać się dalej chciał. Chodziło o to, by robić coś godnego doktora w swych wysiłkach, mogącego mu się spodobać. Bashar wspomniał mu parokrotnie o swoim zainteresowaniu muzyką, w szczególności tą klasyczną, syren co prawda opery zaśpiewać nie potrafił, ale jego głos dobrze pasował do innych utworów, instrumenty może też jego mocną stroną nie były, jednakże… Dante w zamyśleniu powiódł wzrokiem po pokoju, przelotnie przesunął nim po bezcennym instrumencie Zapałki.
Jednakże mogłyby się nią stać. Akustyczna gitara nie była skrzypcami, lecz brzmiała równie pięknie.
Ignis w tym czasie burczał pod nosem, że „karp” i „pojętność” nie idzie ze sobą w parze, że udowodni mu to kolejną wybraną stroną z zeszytu, która doszczętnie poskłada obślizgłego tuńczyka, syren zaś okazał mu w tym tyle szacunku, żeby go wysłuchać, ile zwykle do niego miał, czyli wartość bliską, jeśli nie równą zeru. Nowy pomysł zawładnął wyobraźnią, sprowadził na usta ten charakterystyczny półuśmiech.
— Wiesz… — Genashi rzucił mu spojrzenie znad kartek. — W sumie samo śpiewanie to za mało, jak na moje możliwości.
— Nie pochlebiaj sobie.
— Ale jak mam być tym pojętnym uczniem wielkiej pierdoły muzycznej, to powinien więcej ogarniać, nie? Jakiś instrument, na przykład. — Wzruszył ramionami, choć po głowie chodziła konkretna rzecz. — Gitarę — dodał.
— Ty tymi koślawymi płetwami strun nie utrzymasz. — Zapałka próbował uciąć temat.
— Podobnie myślałem o twoich sfajczonych kikutach, jak w worek zaczynałeś bić. — Wokalista pokazał mu środkowy palec, Dante odwdzięczył się tym samym, wystawiając do tego język. Prychnął, przekręcił się na stołku, by siedzieć bokiem do muzyka. Podbródek uniósł się wyniośle. — Nie to nie, ale moje usługi jako trenera także się wyczerpią w związku z tym. Boks to drogi sport, a ja ci nie zdradzę żadnych tajemnych sztuczek bez odpowiedniego wynagrodzenia.
— Nie masz żadnych tajemnych sztuczek. — Że też nie przywalił temu brykietowi za ten uwłaczający komentarz. Zamiast tego zakręcił się, olśniewając figlarnym uśmiechem.
— Dorzuć gitarę do lekcji śpiewu — poczekał, aż znalazł się w kolejnym obrocie twarzą do Zapałki — to się przekonasz, że mam.
Genashi wystawił przed siebie zeszyt z ćwiczeniami, całe kartki zapisane pod naukę solfeżu spoglądały na niego złowieszczo.
— Zaśpiewaj dobrze te dwie strony, to się zastanowię.
Dante momentalnie wyhamował, złapał za brzegi wybranych przez wokalistę stron, patrząc to na niego, na pięciolinię.
— Ciebie coś boli — mruknął, debilny uśmieszek Ignisa drażnił jak ugryzienie komara na dupie. Bojowo rozwarł własny zeszyt na właściwej stronie, nie dopuszczając do siebie myśl, że miałby dać się zagiąć frajerowi. — Dobra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz