23 października 2023

Od Ignisa – Dla Durnego Karpia

Poniedziałek był słabym dniem na strzelanie do siebie, ale weekend to już zupełnie co innego.
Miejsce z laser tagiem zbierało w sieci bardzo dobre opinie, Arieth zrobił świetne porównanie względem innych, podobnych przybytków, a Ignis, choć laserowy paintball jakoś niespecjalnie do niego przemawiał, tak doszedł do wniosku, że możliwość postrzelania sobie w Dantego brzmiała jak bardzo dobra rozrywka.
— Będzie się karpiowi podobało, tak pobiegać i się powydurniać — powiedział, gdy razem z Raamem i Seymourem zapuszczali żurawia przez ramię Arietha, śledząc ekran laptopa.
Zmiennokształtny przeklikał się przez jakieś strony, puścił im krótkie wideo promocyjne, potem jakiegoś vloga od influencera zajmującego się recenzjami podobnych zabaw.
— Gość poleca to dla dzieci — mruknął Raam, gdy influencer zagarnął do kamery jakiegoś sprytnego tatusia, który wsypał swoje pociechy na arenę, a potem zebrał z powrotem, gdy te już leciały z nóg ze zmęczenia.
— No to akurat dla Dantego i Ignisa — wtrącił Seymour.
Arieth oglądał w skupieniu, w końcu otworzył nową kartę, zaczął szukać czegoś innego.
LaserTag taktyka — przeczytał na głos perkusista. — Serio? A to nie trzeba po prostu biegać i strzelać do wszystkiego, co się rusza?
— Ty tak możesz robić, potem zobaczymy, jak wyjdzie z punktami na koniec.
— To tam są jeszcze jakieś punkty?
Rozmowa popłynęła dalej, w międzyczasie Arieth zarezerwował miejsce i czas.
— Raam, ty się nigdy nie strzelałeś?
— Nie? — Asura obdarzył go powątpiewającym spojrzeniem. — A ty?
Seymour pokręcił głową.
— Daj spokój, nawet nie było kiedy. Ignis?
— W życiu. Arieth?
— Zawsze wolałem szachy — odparł, scrollując jakąś stronę, po chwili dodając ją do zakładek.
— Ciekawe, jakie doświadczenie ma Dante.
— Nie wiem, z tym halibutem wszystko jest możliwe.
Seymour trącił Arietha w ramię.
— Jest nas piątka, weźmy jeszcze Virgila, to będzie parzyście.
Zmiennokształtny skinął głową.
— Napiszesz do niego?
Seymour już szukał czegoś w telefonie, szybko wystukał wiadomość, wysłał. A potem ekipa zebrała się z kanap i ruszyła, by zniknąć w usianej kablami, wyłożonej gąbką sali, gdzie rodziły się wszystkie hity Voxa. Przyjęcie przyjęciem, ale utwory same się nie nagrają.


Sobota przyszła szybko.
Miejsce faktycznie było niezłe – szatnie pozwalały się przebrać w coś wygodniejszego do ganiania się po arenie, do tego jeszcze prosty food court z wyborem fast foodu – idealnego jedzenia komponującego się z aktywnością dobrą dla dzieci – i nielimitowaną wodą dla tych, którzy dogorywali po intensywnym bieganiu.
— Zapałka, tylko się nie popłacz, jak ci dupę spiorę, dobra?
— I vice versa, Tuńczyk, ja ci zasmarkanego nosa nie będę wycierał.
Całą szóstką stanęli w tym niewielkim pomieszczeniu, gdzie obsługa tłumaczyła, jak radzić sobie ze sprzętem do strzelania, jakie są zasady i co ich czeka. Ignis był pewien, że Arieth miał to wszystko w małym palcu, mimo to zmiennokształtny słuchał z najwyższą uwagą, po raz ostatni sprawdzając jeszcze, czy ma na pewno dobrze zawiązane buty. Seymour przytomnie ubrał się w czarny, dopasowany golf i rękawiczki, idealnie zasłaniające jego świecące w ciemności tatuaże, a włosy zgarnął w ciasny kucyk. Stojący tuż obok Vi miał lekki problem z tym, żeby klamerki kamizelki trafiły we właściwe miejsce, jakaś dziewczyna w T-shircie z logiem LaserTaga podeszła, pomogła. Raam burczał trochę, że przecież jak ma dwie pary rąk, to powinien dostać dwie pukawki, a że jest też czteroręczny, to cztery by mu nie wadziły, czym zebrał trochę parsknięć śmiechem i klepnięć po plecach, żeby był dużym chłopcem i spróbował poradzić sobie z jedną.
Ignis niespecjalnie słuchał zasad, wszystkie te informacje o ukrytych celach i specjalnej amunicji, jaką można było z nich dostać, przemknęły mu koło ucha, gdy skupił się na słownych przepychankach z Dantem. A potem świecące kamizelki rozbłysły, gdy system rozdzielił ekipę do losowo wybranych drużyn. Dante wylądował w teamie z Raamem i Ariethem, Ignis z Seymourem i Virgilem. Genashi nie narzekał, czuł w kościach, że z taką ekipą powinni dobrze sobie dać radę. Raam był silny, ale raczej mało zręczny, Arieth zawsze preferował spokojne, pozbawione agresji sporty, a jeden przerośnięty okoń nie powinien być taki trudny do ustrzelenia. Drzwi areny się otworzyły, mężczyźni zniknęli w ciemności.
Arenę przewidziano na nieco więcej osób. Pełna wąskich przejść, nisz i załomów, za którymi można było się ukryć, i pojawiających się znienacka przeszkód, stanowiła doskonałe miejsce na zasadzki i strzelenie komuś w kamizelkę z przyłożenia. Od czasu do czasu dało się trafić na serię przebijających niemal całe pomieszczenie okien, dzięki którym dało się i trafić kogoś po przeciwnej stronie areny. Fosforyzująca w ciemności farba oznaczała wykonane z prostej dykty krawędzie, nadając całości jakiegoś futurystycznego, trudnego do opisania klimatu. Ze skrytych w ciemności głośników dobywała się spokojna na razie muzyka, dając każdemu czas na to, by się ukryć, poznać teren, przemyśleć jeszcze strategię, czy po prostu wyprysnąć na pełnej prędkości przed siebie i liczyć na to, że chaos i przypadek zadziałają na jego korzyść.
Ignis pobiegł gdzieś w prawo, wybrany korytarz skręcił kilka razy, zmusił do zwolnienia. Przez obrysowaną zielenią dziurę w dykcie mignęła mu sylwetka Raama, przeciskającego się gdzieś dalej, zaraz zniknęła w labiryncie. Gdzieś tam był Seymour, zaraz za nim Vi. Czarny golf dobrze tłumił szafirowy blask na zewnątrz, gdzie było jeszcze trochę światła, lecz w totalnych ciemnościach areny tatuaże przeświecały lekko przez materiał. Ignis niemal słyszał to poirytowane „kurwa” padające z ust gitarzysty. Dante pojawił się przelotnie, jasny warkocz zniknął zaraz za jakimś załomem, gdy syren z gracją czmychnął poza granicę jego widzenia.
Nie dostali wiele czasu, ale wiele nie było potrzebne. Z głośników rozległo się odliczanie, trzy, dwa, jeden, a potem muzyka gwałtownie przyspieszyła, runęła do galopu mocnym brzmieniem popowego bitu, nogi same ruszyły do biegu, dłonie zacisnęły się na pistolecie.
Arieth coś tam wspominał o taktyce, jakieś tam zasady niby były, ale gdy przyszło do strzelania, liczyło się tylko to, by trafić w kamizelkę o przeciwnej barwie. Albo w jakąkolwiek kamizelkę, bo przy bieganiu, muzyce, odgłosach laserowych strzałów i donośnych kurwach rzucanych przez Raama za każdym razem, gdy ktoś go trafił, niewiele miejsca i czasu pozostało na rozmyślania. Asura stanowił duży cel, Ignisowi udało się go dobre parę razy trafić, gdy ten usiłował przemknąć gdzieś za osłonę z dykty, na próżno kuląc swą monstrualną sylwetkę. Oczywiście, że genashi szukał Dantego.
Wpadł na niego, gdy najmniej się tego spodziewał. Syren niemal staranował go, wypadając zza zakrętu. Mężczyźni popatrzyli na siebie, w tym samym momencie podnieśli broń, rozległ się dźwięk laserowego wystrzału, obie kamizelki zgasły. Pięć sekund bycia „martwym”, gdy ani broń nie działała, ani żadnego z nich nie dało się zastrzelić, mężczyźni odskoczyli od siebie, zniknęli w labiryncie z dykty. Ignis nasłuchiwał tego oddalającego się, wkurwiającego śmiechu.
Trafili na siebie jeszcze parę razy, czasem pierwszy strzelił Ignis, czasem Dante, ale jeśli chodzi o Vi i Seymoura, to nie był w stanie stwierdzić, jak im szło. Widział ich, jak przemykają gdzieś w oddali, gdy ten lekki, błękitny poblask zdradzał lokalizację gitarzysty. Sam mecz trwał ledwie paręnaście minut, ale nawet połowa nie minęła, a Ignis już czuł, że płynie mu po karku i plecach, serce bije równie szybko, co perkusja w muzyce, a oddech pali w płucach. Nim zaczęło się odliczanie do końca, koszulka lepiła mu się do tułowia, a pot zalewał oczy.
Ostatni gong, muzyka ustała, znów stała się spokojniejsza, na arenę rzucono nieco światła, by obie drużyny trafiły jakoś do wyjścia. Ignis ruszył powoli, starając się po drodze złapać oddech i nie dyszeć jak miech kowalski. Przecież wcale się aż tak nie zmęczył, na pewno nie tak, jak Dante.
Wyszli, obsługa rozebrała ich z kamizelek, zgarnęła pukawki, pokazała, gdzie jest tablica wyników z ostatniego meczu. Poturlali się w tamtym kierunku, Arieth powłóczał nogami, zamykając zdyszany, ale roześmiany pochód.
— No, kurwa, nie wierzę — burknął Ignis, krzyżując ramiona na piersi. — Że niby niebiescy wygrali?
— I to jeszcze o jaki margines — Dante pojawił się od razu obok niego, niezobowiązująco oparł się łokciem o bark genashiego. — Widzisz, Zapałka, po prostu nie umiesz strzelać i tyle.
Ignis prychnął, strząsnął z siebie ramię syrena, znów gniewnym wzrokiem zmierzył tablicę.
— Dobra, a wyniki osobiste? Na pewno to ja zastrzeliłem cię więcej razy, niż ty mnie.
— Wmawiał sobie, Ignis, wmawiaj, cokolwiek sprawi, że ci będzie lepiej.
Tablica się zmieniła, pojawiły się liczby punktów każdego z zawodników.
— No kurwa, co to ma być, to niesprawiedliwe! — Zaperzył się Raam, widząc swoje imię na samym dole listy. — To przez to, że tam było tak wąsko, nie było jak się ruszyć!
— Za duży urosłeś, to dlatego.
— Gońcie się wszyscy. — Asura prychnął, wydął usta.
Pojawiły się dwa kolejne imiona.
— Widzisz, Zapałka, mam więcej punktów, niż ty.
— Ale więcej razy zginąłeś!
— Nie moja wina, że wszyscy na mnie lecą. — I znów ten wkurwiający uśmiech. Ignis wywrócił oczami.
Potem byli Seymour i Vi, z zupełnie podobnymi wynikami zarówno w kwestii punktów, trafień, jak i zgonów.
— Skąd wy macie tyle punktów? — spytał Ignis, zerkając na nich spod oka.
Seymour wzruszył ramionami.
— Udało nam się ustrzelić kilka tych ukrytych celów. Każdy był za pięćset punktów, a trafienie przeciwnika dawało tylko dziesięć.
— Kurwa.
Mężczyźni popatrzyli po sobie, Seymour zmarszczył brwi, odezwał się.
— Moment, ale różnica między drużynami była o rząd wielkości, a mamy wszyscy jednak dość podobne wyniki, no to…
I wtedy pojawił się ostatni wynik.
— Co, kurwa?! — wypalił Raam.
Punkty Arietha przypominały numer telefonu – zmiennokształtny zgarnął bonusy za największą liczbę trafień, najmniejszą liczbę bycia trafionym, za ustrzelenie wszystkich ukrytych celów, i skuteczne wykorzystanie zdobytej z nich amunicji.
— Arieth?!
Milczący do tej pory basista posłał im szeroki uśmiech, z dumą przegarnął przepocone włosy.
— Taktyka — powiedział, przenosząc spojrzenie na resztę towarzyszy. — Nic nie słuchaliście z tego, co mówili na początku.
Raam machnął dłonią.
— Za dużo tego było, poza tym liczy się strzelanie, a nie…
— …no i właśnie dlatego masz tak mało punktów — podsumował go Arieth, perkusista prychnął gniewnie.
— Dobra, mili panowie — Dante uniósł dłonie, zebrał na sobie uwagę wszystkich. — Zapałka nam tu prawie wypluł swe bezcenne płucka…
— Chyba ty!
— …więc proponuję iść, napić się, zjeść coś, a jak chłop wyjdzie już ze stanu przedzawałowego, to rewanżyk. Co wy na to? W międzyczasie Arieth podzieli się z nami taktykami skutecznego strzelania do ludzi i epickiego koszenia punktów.
Ignis posłuchał Dantego, bo ten był solenizantem, nie dlatego, że wypluwał swe bezcenne płucka.
Usiedli wokół stołu, genashi wyciągnął z ulgą nogi, zainteresował się całym czajnikiem wrzątku. Skóra mężczyzny parowała po wysiłku, pot spływał z czubka nosa, Ignis wytarł się rękawem.
— Ignis, ty wiesz, że świecisz w ciemności? — spytał Seymour.
— Nie aż tak, jak ty.
— Na inny kolor — poprawił go czarodziej.
Na stole pojawiła się pizza wielkości koła od traktora. Mężczyźni momentalnie upolowali po kawałku, gorący ser ciągnął się cudownie i nikomu nie przeszkadzało to, że ciasto jest o wiele za grube jak na solmariańskie standardy, a wybór dodatków do pizzy nie wpisuje się w żaden tradycyjny kanon. Ważne było, że posiłek był gorący, sycący, może trochę za tłusty, ale jak popiło się czymś gazowanym, to wchodził idealnie. Raam wychylił całą wielką szklankę charakterystycznego, ciemnego napoju, beknął, aż odwrócili się jacyś ludzie stolik dalej.
— …bo cały czas biegaliście razem, to łatwo was było obu trafić. — Słowa Arietha dotarły do wokalisty.
— Kogo było łatwiej trafić? — spytał między kęsami pizzy.
— Seymoura i Vi. — Zmiennokształtny rozłożył dłonie. — Najlepiej granatem.
— Były granaty?
— Jak się trafiło w ukryte cele, to za każdy można było dostać pięć — wyjaśnił Arieth, odwracając się do Raama. — I trafienie granatem ma mnożnik punktów razy dwa, plus jeszcze dodatkowe bonusy za procent drużyny przeciwnej, który znalazł się w zasięgu. Vi z Seymourem to powyżej sześćdziesięciu procent, więc trafienie ich dawało mi nie jakieś tam dwadzieścia punktów, tylko sto pięćdziesiąt.
— Kurwa — wypalił były czarodziej, zabębnił palcami po blacie. — Czekaj, ale to w chuj duży bonus.
— No tak.
— I tylko za trafienie na raz dwóch osób? A trzech?
— Bo to jest procent przeciwnej drużyny, nie liczba trafionych — Arieth posłał mu pełen samozadowolenia uśmiech. — Nasza ekipa jest trochę za mała na tę arenę, więc się robi ładny eksploit…
— Kurwa — zaklął ponownie Seymour.
— Następnym razem robimy Arieth versus reszta ekipy — Raam huknął pięścią w stół, zmiennokształtny tylko uśmiechnął się szerzej.
— Jasne, próbujcie.
Rozmowa utonęła w śmiechach, burczeniu na eksploity, poklepywaniu Arietha po plecach, naigrywaniu się z Zapałki i powolnym trawieniu olbrzymiej pizzy. Poleciało jeszcze trochę gazowanego, ekipy przy stolikach obok się zmieniały, Seymour siedział milcząco, zapamiętale szukając czegoś w telefonie, a w końcu Ignis przegarnął dłonią kompletnie suche włosy.
— To co? Miała być jakaś dogrywka, rewanż, takie tam, nie?
— Dogrywka — zakomenderował Raam. — Teraz to ja ogarnę wszystkie te ukryte cele.
— Jak je w ogóle znajdziesz — dodał Arieth, parsknął śmiechem na kolejną salwę burczenia i narzekania asury.
Poszli do obsługi, chwila moment, wszyscy pakowali się już w te świecące kamizelki, poprawiali w dłoniach pistolety. Komputer wylosował drużyny i…
— No chyba nie — mruknął Ignis, widząc, że kamizelka Dantego świeci się na ten sam kolor.
— No chyba tak, Zapałka. — Krawiec wyszczerzył zęby. — Patrz, spełniło się twoje marzenie, już nie będę w ciebie strzelał.
— Pierdol się.
— Poświęcę się nawet, będę osłaniał ci tyły.
Nim Ignis zdążył się odgryźć, do drużyny dołączył Seymour, rzucił spojrzenie w stronę przeciwnej ekipy – Vi, Raama i Arietha.
— Dobra, chłopaki, skupcie się — powiedział do nich cichszym głosem. — Nie może być, że nas Arieth znowu dojedzie.
— No nie może, ale chłop ma łeb do tych wszystkich punktów…
— A ja mam pewien pomysł… — Seymour zgarnął resztę swojej ekipy za rękawy. — Zrobimy tak…


Zrobili tak, jak Seymour powiedział.
Nadal przegrali – zwinność zmiennokształtnego i jego pamięć pola bitwy nie były czymś, co dało się szybko przeskoczyć. Do laser taga Arieth przygotował się jak admirał na wojnę, i nawet regularne ostrzeliwanie Raama i intensywne polowanie na te całe ukryte cele nie poradziły sobie z chłodną kalkulacją basisty. Ale nie przegrali z kretesem. To już było coś.
— Miałeś parę razy Vi na celowniku, to czemu nie strzeliłeś? — spytał z wyrzutem Ignis, gdy już przyszło do tablicy wyników i narzekania na to, że jeden z drugim nie skosili tyle punktów.
— Daj spokój, Ignis, po prostu wcześniej byliśmy w jednej drużynie i mi się pomyliło, tak? — burknął gitarzysta.
— No właśnie, Zapałka, trochę wyrozumiałości. Ja ci nie wypominam, że mimo taaakich planów Seymoura, strzelałeś do mnie za każdym razem, jak mnie tylko zobaczyłeś.
— Spadaj, siła przyzwyczajenia.
— Otóż to. — Wampirze zęby błysnęły w uśmiechu, różowe szkła zalśniły wkurwiająco.
Poszli, usiedli. Arieth rozlał się na krześle, ale usta zmiennokształtnego rozciągały się w uśmiechu. Raam dalej coś burczał pod nosem, Vi siedział kawałek od Seymoura, czarodziej odezwał się nagle do niego:
— Ale nie jest ci przykro, że rzuciłem w ciebie granatem?
Wilkołak drgnął, przechylił głowę.
— Rzuciłeś we mnie granatem?
Ignis nie usłyszał, jak przebiegała reszta rozmowy. Pobiegali, spocili się, pojedli, czas było na kolejną część imprezy. Bo przecież rezerwowali arenę w ramach pakietu urodzinowego, trzeba było przejść do faktycznego świętowania. Genashi odwrócił się do Dantego, szturchnął go niezbyt delikatnie w bark. Syren uniósł brwi.
— Oddać ci?
Ignis radośnie go zignorował.
— Dobra, postrzelaliśmy sobie, a teraz główna część imprezy.
Syren uśmiechnął się szeroko, rozparł bardziej na swoim krześle.
— Co tam, Ignis, zaśpiewasz mi Sto lat?
— Chciałbyś. Jeszcze by się spełniło i świat byłby na ciebie skazany przez całe stulecie. Chyba nic by tego nie przetrwało.
Dante parsknął śmiechem.
— Może w tyle czasu udałoby mi się naprostować twoje poczucie stylu, co?
— U mnie nic nie trzeba prostować. — Ignis skrzywił się, ale zaraz machnął dłonią, kontynuował swoje słowa. — W każdym razie – gratulacje, że mimo swego skrajnego debilizmu, dalej jesteś na tym świecie…
— Ktoś cię musi profesjonalnie wkurwiać.
— …a teraz zamknij oczy i nie podglądaj.
Dante zawahał się na moment.
— Co durnego wymyśliłeś?
— Nic, nie peniaj, syren. Zasłaniaj gały, bo mnie już wkurwiają.
Krawiec westchnął teatralnie, ale zasłonił oczy.
— Masz nie podglądać.
— Ciebie nie zamierzam, możesz być spokojny, Zapałka.
Tymczasem zaś Arieth dał znać obsłudze przybytku i od strony kuchennego przejścia dla personelu nadciągnął tort. Różowy, zasypany jadalnym brokatem, udekorowany cukrowymi perełkami i mordą najwstrętniejszego morskiego stwora, jakiego Ignis kiedykolwiek widział.
— Aksolotl? — Dante spytał z niedowierzaniem, odsłaniając oczy.
— Najbrzydszy z całej cukierni. — Odparł Ignis. — Najtańszy, cukrowy ulepek. A teraz dmuchaj świeczki.
— Czemu tylko trzy?
— Tyle masz mentalnie lat, nie?
Dante pacnął go w końcu w bark, zdmuchnął świeczki, Ignis znów je zapalił, ponarzekał na beznadziejną kondycję krawca i słabe, syrenie płucka. Jeszcze parę dmuchnięć, w końcu Raam się znudził, zdenerwował, wyjął świeczki i przystąpił do krojenia ciasta.
Faktycznie, ciasto było słodkie jak skurwysyn, Ignis opierał się przed kawałkiem zawierającym jakąkolwiek część cukrowego aksolotla, a zapewnienia Arietha, że podobizna nawet koło aksolotla nie leżała, na niewiele się zdały. Porażająca dawka cukru załagodziła obyczaje i gdy po torcie zostały tylko okruszki i trochę brokatu, nastroje się poprawiły, rozmowa popłynęła spokojniej, bez słownych przepychanek, bez zbyt głośnych żartów.
— Dobra, to teraz prezent — powiedział Ignis, klepnąwszy się w udo. Wstał, podszedł, zgarnął jakiś wielki, czarny pakunek, przyniesiony przez obsługę. Pakunek zaginął trochę, pozostał niezauważony, gdy cała ekipa skupiła się na torcie i dmuchaniu świeczek. — Dla ciebie, morski cymbale. Żeby może jednak coś z ciebie było. — Ignis położył prezent przed syrenem. — Otwórz. I nie martw się, nic ci nie wyskoczy na mordę.
— Mówisz to tak, że teraz to zacząłem wątpić.
— Jakbym chciał cię pozbawić brwi, to już byś ich nie miał. Otwieraj, nie pierdol.
Dante parsknął, otworzył, nie pierdolił.
Solidny futerał krył łagodny kształt gitary klasycznej o charakterystycznym, niespotykanym kolorze, przywodzącym na myśl różowe wnętrze muszli. Światło lamp igrało na ładnie poprowadzonej krzywiźnie, tańczyło w ciepłym metalu strun. Klucze błyszczały, mieniły się w świetle, trudno było określić materiał, z którego je wykonano.
— Znalazłem na wyprzedaży garażowej — skłamał Ignis, cudownie pomijając fakt tego, że w kwestii gitary konsultował się u swego nauczyciela muzyki, a użyte do jej wykonania materiały pochodziły każdy z innego kraju. — Pomyślałem, że taki majtkowy kolor, to idealnie dla ciebie. — Genashi rozparł się mocniej na krzesełku. — Wszystkiego najlepszego, Dante.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz