Ustawianie godzin spotkań to było bardzo ciekawe pojęcie, którego Dante nigdy do końca nie zrozumiał. A raczej nie tyle, co nie zrozumiał, lecz poznał, przyjął jego istnienie do wiadomości, potem zaś, jak to niezwykle często bywało, umyślnie je zignorował, gdyż nie wpasowywało się ono wystarczająco dobrze w dantejskie wyobrażenie o świecie. Bo jak to miało działać, że tych dwóch godzin dodatkowego spania mu się odmawia i Kuttner oczekuje zobaczyć go w zakładzie o ósmej, nie dziesiątej, albo z randki z Basharem musi wyjść wcześniej i urwać rozmowę w połowie ze względu na jakieś wieczorowe spotkanie z projektantami, które by najchętniej odwołał, a jak już by musiał na nie pójść, to tak z godzinkę później. Oczywiście, sprawy miały się inaczej, gdy jego doktor kończył dyżur o konkretnej porze lub Zapałkę trzeba było upić przed południem, wtedy niespodziewanie Dante zyskiwał wręcz gorliwe poszanowanie dla tarczy zegarowej.
— Kurwa! — krzyknął, wykręcając szybko kierownicę roweru, żeby uniknąć zderzenia z hulajnogą elektryczną, której właśnie zajechał drogę, bo dzisiaj akurat był jeden z tych dni, gdy szef wydzwaniał do niego co minutę, pytając się, gdzie jego niezawodny pracownik się podziewa, a on próbował przekonać go, że jest już pod budynkiem, gdy właśnie łamał dziesięć przepisów drogowych.
— Dante?! — zagrzmiał głos Kuttnera z telefonu, syren przyłożył na powrót urządzenie do ucha, zaraz skrzywił się i je jednak odsunął, słysząc głośną naganę szefa: — Mówiłem ci, że masz się dzisiaj szczególnie nie spóźnić…
Tyrada szefa trwała, Dante zaś skupiał się na niej pobieżnie, więcej uwagi przykładając do niezabijania się na czerwonym świetle i pokazywaniu środkowego palca taksówkarzom, którym wpierdalał się przed maskę.
— Mhm, tak, dotarło — mruknął w czasie chwilowej ciszy, która zapanowała po drugiej stronie słuchawki, rozglądając się przelotnie po skrzyżowaniu. Skręcił w lewo, wjechał na ścieżkę rowerową obok chodnika, wrzucił wyższą przerzutkę. Między kazaniami szefa usłyszał ćwierkanie w telefonie, zerknął na wyświetlacz. Vi przysłał jakieś zdjęcie, Dante od razu je otworzył.
Na drogę nie patrzył wcale, bo po co, jego ścieżka, święta trasa, powodzenia dla każdego, kto próbował mu na nią wejść. Czasami zastanawiał się, czy różowa strzała stała się już może rozpoznawalna jakoś w stolicy, że komuś mignęła przed oczami smuga ramy syreniego roweru i głowa już instynktownie wiedziała, żeby uskoczyć w bok i szukać schronu na czas jego przejazdu.
W każdy razie nawet jeśli tak było, to przekaz ewidentnie nie dotarł do wszystkich. Dante w ostatniej chwili podniósł wzrok, dostrzegł centralnie przed sobą jasnowłosego młodzieńca i druga siarczysta kurwa w towarzystwie dobiegających z urządzenia krzyków Kuttnera wyleciała z jego ust, gdy krawiec starał się nie staranować idioty, ostatecznie nie przejeżdżając go przednim kołem, lecz szturchając kierownicą, przez co chłopak zakręcił się na nogach, a on stracił panowanie nad rowerem.
Tylko tak jak godziny spotkań nie pasowały do dantejskiego świata, tak i dla wywrotek na rowerze nie było w nim miejsca. Według trzeciej zasady dynamiki Selachiniusa, jeśli ciało A działa na ciało Dantego z pewną siłą, przez którą mógłby on zlecieć ze swojej strzały, to ciało A może się pierdolić.
Wrzucił telefon szybko do koszyka, złapał za hamulce i wystawił nogę, zarzucając tylnym kołem. Rower zatrzymał się w poprzek ścieżki, Dante sapnął, ze zmarszczonymi brwiami spojrzał na przewróconego chłopaka.
— Czy naprawdę nikt już nie szanuje praw ścieżki rowerowej? — burknął, jakby on sam nie stosował go tylko wtedy, gdy było to dla niego wygodne. Zsiadł ze strzały, postawił ją na nóżce i przy gniewnym stukocie obcasów ruszył w stronę potrąconego. — Tu jest rower, to jest pieszy, dwa światy, które mają się nie mieszać. Ej, młody, słyszysz mnie?
Wyglądał na trochę rozkojarzonego, ale poza tym Dante nie zauważył, żeby doznał jakichkolwiek poważnych uszczerbków na zdrowiu. Chłopak podniósł głowę, wlepił lawendowe oczy w krawca, potrzebując chwili, żeby dojechać wzrokiem do różowych szkiełek. Przebijała się z jego gładkiej twarzy mieszanka żywego zaciekawienia oraz zmartwienia i Dante nie do końca wiedział, jak to odbierać.
— Och, tak, przepraszam pana! — zawołał, wciąż siedząc na ziemi. — Nic się panu nie stało?
— Mnie? — Prychnął, założył ramiona na piersi. — Skąd, ale ty ewidentnie upadłeś na głowę, bo…
Przerwał, dostrzegając za plecami chłopaka zbiorowisko świadków. Dwie starsze panie patrzyły się na niego szeroko otwartymi oczami, szepcząc coś do siebie i kręcąc głową, ojciec z wózkiem dziecięcym zastanawiał się, jak wyminąć całe zamieszanie, a kobieta z pomarańczowymi dredami chyba rozważała zadzwonienie po jakieś służby, rzucając syrenowi niepewne spojrzenie. Dante zaklął w duchu, posłał im wszystkim jeden ze swoich olśniewających uśmiechów krętacza, po czym sięgnął ramienia młodego.
— …musiałem w ciebie mocno uderzyć, za co jest mi ogromnie przykro — dokończył, prawie w ogóle nie tracąc rezonu, gdy po dotknięciu chłopaka przez jego palce przeszło uczucie spięcia elektrycznego. Zacisnął zęby, żeby nie zabrać ręki i postawił nieznajomego na nogi, jakby był dla syrena jedynie przewróconą maskotką. — Dobrze się czujesz? Może postawię ci coś słodkiego na zgodę? W ramach rekompensaty? — Zerknął ponad chudym ramieniem, spostrzegł przerzedzające się towarzystwo. Kolejny uśmiech posłał chłopakowi, strzepnął niezauważalny brud z jego ramienia. — Lody, na przykład? Dogadamy się raz-dwa i zapomnimy o całym wypadku.
Młodzieniec rozpromienił się, pokiwał energicznie głową.
— O rany, naprawdę nie trzeba, ale to bardzo miłe z pana strony! Bardzo lubię lody!
Świadkowie całkowicie się rozeszli, uznawszy, że sprawa najwyraźniej sama się rozwiązała, chociaż już nie było szansy, że dojedzie do Kuttnera. Syren westchnął.
— Wystarczy Dante.
Ostatni raz spróbował włączyć telefon, chcąc wysłać rozżaloną wiadomość do szefa, że miał paskudny wypadek drogowy, nic mu na szczęście nie jest, ale nie da rady przyjechać na poprawki, lecz urządzenie uparcie odmawiało współpracy. Miał tylko głęboką nadzieję, że się całkowicie nie zjebało. Pokiwał przerzuconą przez kolano nogą, zerknął na Song Ana.
— Dobre?
Chłopak miał usta usmarowane niebieskimi lodami, ale wcale mu to nie przeszkadzało w pałaszowaniu czwartej kulki w rożku.
— Pyszne!
Dante parsknął śmiechem, poprawił oparty o stolik lodziarni łokieć, ułożył policzek na dłoni. Siedzieli przed lokalem, grzejąc się w łagodnym cieple wiosennego słońca, a syren, choć z początku nastawiony na zruganie młodego za pchanie mu się pod koła, teraz odnalazł w sobie zalążek sympatii do niego przez ten pogodny, niewinny charakter. Song An wydawał się kompletnie obojętny na to, co się stało wcześniej, zaś w tak prostej rozmowie o tym, jak to długie włosy strasznie się plątały, odnalazł niezwykle dużo frajdy, mogąc z kimś z podobnym doświadczeniem pogadać. Jeszcze pokazał Dantemu wszystkie swoje złote błyskotki, które miał obecnie na sobie, a syren odpowiedział tym samym i w pewnym momencie jak te dwie sroki wodzili wzrokiem za ozdobami towarzysza. Wizja uciętej przyszłej pensji przez to dzisiejsze spóźnienie nie była taka zła.
A przynajmniej Dante zamierzał się tego trzymać i wyciągnąć z nieco zakręconego przedpołudnia trochę pozytywności, więc gdy tylko patrol policji w radiowozie pojawił się na horyzoncie, niby znudzonym spojrzeniem oglądając okolicę, syren złapał kolorowe menu i schował za nim twarz, nie mając ochoty na uciekanie znów przed draniami. Po ostatniej akcji z kradzieżą karetki musiał trochę uważać.
— Przeklęte psy — burknął, śledząc znad karty powoli przejeżdżający samochód. — Już nawet na lody nie mogę spokojnie pójść.
Song An przerwał na moment jedzenie lodów, powędrował za syrenim wzrokiem.
— Ale to ludzie — zauważył.
Zlustrował szybko chłopaka i się zastanowił, czy mógł on być naprawdę tak młody, że nie słyszał jeszcze tego określenia. Coś błysnęło za różem szkiełek. Pomysł.
Kącik ust nieznacznie się uniósł.
— Oni lubią, jak się na nich tak mówi.
— Serio? — Song An się wyprostował, ożywiony tym magicznym słowem, że jak ktoś coś lubi, to trzeba się tym najwyraźniej zainteresować.
Dante posłał mu swój charakterystyczny półuśmiech, który nie zwiastował niczego dobrego.
— Totalnie.
Za miejsce nauk o nowej gałęzi kultury Dante przyjął okoliczny park, w którym krawężniki próbowały wykazać się spisywaniem towarzystwa śpiącego na ławkach lub popijającego tanie piwa prosto z butelki w przestrzeni publicznej. Wystarczająco niebieskich mundurów, żeby przetrenować Song Ana, ale również, żeby uciec im bez problemu, gdyby sprawy przybrały nieoczekiwany zwrot.
— Dobra, to co mówisz, gdy widzisz tamtego ziomka? — zapytał syren, kiwając się na huśtawce obok młodego i wskazując na przemierzającego park funkcjonariusza. Mężczyzna schował notes z mandatami do kieszeni, kierował się do wyjścia.
Song An nabrał powietrza, krzyknął radosnym głosem:
— Do budy psie!
Czy to duma go tak rozpierała? To była chyba duma, to wzruszające ciepło w piersi i chęć trzymania jej jeszcze bardziej wypiętej do przodu, jakby jego ego nie było już wystarczająco rozbuchane. Niesamowite uczucie wprowadzić młodego obywatela w świat przekleństw i skomplikowanej relacji z policją.
Mam okropnie zły wpływ na ludzi, pomyślał, szczerząc się do Song Ana.
— A jak odmawiasz im pójścia z nimi tak, żeby nie poczuli się urażeni?
— Twoja stara!
— Świetnie, a jak nie może cię gość usłyszeć, to ja go pozdrawiasz?
Chłopak radośnie wystawił środkowy palec w górę, Dante roześmiał się głośno.
— Song An, jesteś po prostu genialny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz