— Dzień wolny, dzień wolny, dzień wolny...
Nucąc te zapętlające się słowa, zasunął do końca suwak pokrowca na gitarę, który następnie przeniósł do przedpokoju. Ubrał skórzaną kurtkę z charakterystyczną grafiką na plecach, poprawił w lustrze swoje włosy. Założył czarną, materiałową maseczkę, jednak jeszcze nie zasłonił nią twarzy, pozostawiając ją na podbródku; podobnie zrobił z okularami przeciwsłonecznymi, które wylądowały na głowie zamiast nosie. Jeszcze raz zmierzył wzrokiem swoje odbicie w lustrze, potem sprawdził, czy miał ze sobą wszystko, co potrzebne.
Z łazienki wyszła Suyeon. Zgasiła światło, przyjrzała się bratu. Nie potrzebowała odpowiedzi, ponieważ po samym ubiorze znała jego plany – nie wspominając o leżącym pod ścianą pokrowcu z gitarą.
Cheoryeon miał dzisiaj dzień wolny. Cóż, w końcu była sobota. Ani nie musiał iść do pracy, ani otwierać Pokoju Jasnowidza. Mógł robić, co chciał.
A chciał grać.
Gdy kreował swoją sekretną tożsamość ulicznego muzyka, Cherry Moona, zamierzał wychodzić na miasto... w zasadzie tylko okazjonalnie. Z początku potrzebował solidnej chwili namysłu, ponieważ nadal wspomnieniami mimowolnie wracał do poprzedniego wcielenia. Ach, świętej pamięci Benjamin „BenJohn” Johnson! Kurde, gdyby wiedział, że osiągnie taką sławę, wymyśliłby sobie lepszy pseudonim. To znaczy, BenJohn nie brzmiał źle, ale jasnowidz był pewien, że mógłby wykombinować coś fajniejszego. Taki „Cherry Moon” brzmiał super: i odnosił się do jego nazwiska, i można było niezłe logo do tego zrobić. Wisienka z owocem w kształcie księżyca i ogonkiem z jednym listkiem, a całość jeszcze przypominała nutkę, obok małe, białe, sercowate „M” – dokładnie to widniało na jego kurtce. No jakiś boski geniusz go opętał, że wpadł na coś takiego.
I właśnie wtedy zaczął bardziej myśleć o Cherry Moonie niż BenJohnie. W końcu musiał postawić granicę. BenJohn nie wróci, ale jednocześnie nie odszedł całkiem. Pozostawił potomka w formie Cherry Moona, o. Tyle że BenJohn i Cherry Moon byli tą samą osobą. To miało jeszcze głębszy sens, niż się mogło wydawać, bo jako Cherry Moon Cheoryeon zakrywał twarz nie tylko, żeby móc mieć prywatne życie, ale też żeby nikt w nim nie rozpoznał Benjamina. Serio, kto wymyślił, że on będzie mieć niemal tę samą twarz w każdym wcieleniu! Nie wspominając o głosie. Różnica pojawiała się tylko, gdy się odradzał jako kobieta. I serio miał nadzieję, że nigdy więcej się nie zreinkarnuje jako baba, bo to, ile za każdym razem cierpiał...
Dobra, bo zbaczał z kursu.
— Nie wracaj zbyt późno — rzuciła siostra.
— Nie martw się, jasno widzę — odparł lekko jasnowidz.
Rodzeństwo wymieniło się spojrzeniami.
— Dobra, nie będę siedział za długo. — Machnął niezgrabnie ręką.
Ustawił swoje buty, zaczął je ubierać. Wiążąc sznurówki, spojrzał na podłużną rysę na pseudoskórze. Nie jedyną. W tych butach sporo przeszedł. Gdzieś nawet kawałek podeszwy cicho groził, że się odseparuje, a w drugim bucie już trzeba było kleić. Przydałoby się kupić jakieś nowe. Ale portfel miał nieco inne zdanie.
Cheoryeon wziął krótki wdech, wyprostował się z niemym stękiem.
Niech ten Raoun jak najszybciej ogarnie robotę, żeby jasnowidz mógł dostawać te przysługujące mu pięć procent z jego pensji. Heh, brać pieniądze od boga, tego jeszcze nie grali. Gdyby wierni Raouna o tym wiedzieli...! Pewnie spaliliby Cheoryeona na stosie albo złożyliby w ofierze. W tym pierwszym to akurat miał jakieś doświadczenie. I wolałby chyba nie odświeżać wspomnień.
Ale był w Riftreach, nie Ma'ehr Saephii. Mógł robić z Raounem, co tylko chciał. A jak tamten coś spróbuje, to go pozwie. Miał już nagromadzone dowody!
Zarzucił na plecy pokrowiec, kilka sekund poprawiał szelki, aż wreszcie był już gotowy. Nasunął na twarz maseczkę, dwukolorowe oczy ukrył za okularami, a następnie wyszedł z mieszkania.
Droga na plac, gdzie najczęściej grał, była długa. Występował w różnych miejscach, lecz zawsze daleko od domu. Im dalej, tym mniejsze były szanse, że spotka znajomego, plus jeśli ktoś chciałby go stalkować (odpukać), Cherry miałby sporo czasu, żeby natręta zgubić. Te powody sprawiały, że nie przejmował się ani trochę ponad godzinną podróżą tramwajami. Po prostu cierpliwie siedział lub stał, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Na szczęście nie było jeszcze takiego przypału, że ktoś rozpoznał muzyka w trasie. Ale co tu się dziwić, Stellaire liczyło miliony mieszkańców, szansa zobaczenia kogoś z podobnymi do niego ciuchami była naprawdę duża.
Wysiadł na odpowiednim przystanku, czekał go już tylko kilkuminutowy spacer. Szedł miarowym krokiem, już widział wyłaniający się spomiędzy budynków plac.
W końcu znalazł się na miejscu. Ludzi było całkiem sporo, jak przystało na sobotnie popołudnie. Od razu kilka osób zwróciło uwagę, spojrzało przelotnie na Cheoryeona, który zatrzymał się przy wolnej ławce i zaczął się rozkładać. Wyłączył songtifyową playlistę, zdjął przewodowe słuchawki douszne i schował do kieszeni spodni. Położył pokrowiec, wyciągnął z niej gitarę, odpuścił sobie strojenie, bo przed wyjściem to zrobił. Przewiesił ją przez ramię, moment poświęcił na rozgrzewkę.
Pierwsze osoby zaczęły się przy nim gromadzić. Ukradkiem przyjrzał im się, parę twarzy rozpoznał. Tak, zdołał zdobyć fanów. Niektórzy wypatrzyli, że Cherry Moon zjawiał się na tym placu stosunkowo regularnie, więc już zawczasu na niego czekali. Aż przypominały się jasnowidzowi widoki setek osób, które koczowało pod salami koncertowymi albo sklepami muzycznymi, żeby zdobyć nowe płyty oraz kasety BenJohna.
Ułożył palce na gryfie w C-dur, drugą ręką szarpnął za struny. Instrument wydał z siebie przyjemny dźwięk, kolejne osoby zatrzymały się w pobliżu, gotowe na uliczny koncert. Cherry Moon jeszcze raz poprawił pasek gitary, po czym przeszedł do grania.
Swoje występy zaczynał zawsze od czegoś lekkiego. Proste, wesołe piosenki pomagały mu rozgrzać palce oraz głos, a jednocześnie zapraszały więcej przechodniów do posłuchania. Też się nadawało na te TikTaki, które laski publikowały z podpisami typu: „Omgggg Cherry Moon znowu na mieście!!!!”. Tak, śledził te filmiki. Czemu miałby tego nie robić? Nie tylko mógł popatrzeć, jak jego popularność stopniowo rośnie, ale też sprawdzał, co zrobił dobrze, a co powinien poprawić na raz następny.
Po serii piosenek innych popularnych artystów, w tym paru przeróbek (chociażby Vox Metallici), zawsze przychodziła pora na BenJohna. W repertuarze zamieszczał różne utwory, często wybierał te mniej znane, ale za każdym razem pojawiał się klasyk – Czas. Co prawda, na razie był w trakcie pewnego rodzaju walki z tą piosenką, ponieważ wciąż kojarzyła mu się z pewnym zdarzeniem, ale uznał, że musi tak często ją grać, aż się znieczuli.
— Cały świat się zmienia poza mną — zaczął śpiewać. — Wciąż ten sam wzrok, choć inny widok...
Wielu słuchaczy kiwało głowami do rytmu, paru cicho pod nosem śpiewało razem z nim. Nie mogło też zabraknąć telefonów w wielu rękach, które to wszystko nagrywały.
Zakończył zwrotkę razem z bridge, otworzył schowane pod maską usta, żeby rozpocząć refren.
— Czas nigdy nie czeka...
Przerwał nagle, ponieważ w dokładnie tej samej chwili ktoś zaczął równie głośno śpiewać. Odwrócił głowę, ujrzał stojącego przy nim młodo wyglądającego chłopaka (a przynajmniej tak zgadywał, bo nieznajomy tak samo postanowił zakryć twarz) z ciemnymi, sięgającymi szyi włosami. Trzymał on w rękach gitarę, o wiele lepiej prezentującą się niż stara, trzymająca się dzięki szarej taśmie Jenny Jr; nosił niezarysowane ani przetarte nigdzie ubrania, wyglądające na markowe. Głos miał wyższej nieco tonacji, ale niezwykle czysty, wskazujący na lata szlifowania.
Nie dało się tego dostrzec, lecz Cheoryeon zmrużył odrobinę swoje oczy.
No dobra, na razie sobie pośpiewają razem, ale niech tylko koleś spróbuje mu ukraść widownię! Cheory znał jeden chwyt samoobrony! Jeden, lecz całkiem dobrze, bo Suyeon tyle razy go na nim testowała, że w końcu siłą rzeczy zapamiętał. A już na pewno, jak bolało, gdy się padało jego ofiarą.
— Zawsze będę tęsknił za tymi czasami — zaśpiewał nieznajomy muzyk; ruchem głowy dał znak Cherry Moonowi.
— Więc znów nie popełnij błędu, Benjaminie — dokończył pierwszy refren Cheoryeon.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz