24 marca 2024

Od Virgila do Bernarda

Wilcze oko łypnęło na niego ze zwierzęcą żądzą mordu i Virgil mimowolnie pomyślał, cholera, ja chyba jeszcze nie chcę umierać.
Dramatyzował, a nawet jeśli to nie, to trochę przesadzał, ale głowa odmawiała logicznej współpracy z nim. Druga fala szoku właśnie pochłaniała umysł, gdy powoli docierała do niego świadomość tego, co się wyprawia i że nie jest jedynie biernym obserwatorem, jak mogłoby mu się wydawać, tylko znajduje się w środku bitki z drugim wilkołakiem, bo już inaczej nie mógł tego nazwać. Ożywiona dyskusja w wilczej mowie? Próba wytłumaczenia, że nie ma grosika, czy może go bez niego sprzedawca puścić? No właśnie.
Szalejąca w żyłach adrenalina była zjawiskiem nienaturalnym, obcym, wręcz niepokojącym u niego. Swędziała go od środka, drażniła łapy, plecy, mięśnie nieprzyzwyczajone do jej dzikiego pędu i niekontrolowanego rytmu. Drżały, kurczyły się, walcząc z rozstrzygnięciem ciężkiego dylematu, czy szykują się do kolejnego skoku, czy ucieczki. Wszystko działo się dla Vi za szybko, przycisk pauzy się zwiesił i przepadł, czas na myślenie zmalał do niewiele ponad sekundy, może dwóch, więc ciało nadążało za niego, odpowiadając instynktem na otępiałe stresem i lękiem myśli. Co mam robić, jak mam przeżyć, czy takie osoby jak ja w ogóle przeżywają takie rzeczy jak te?
Księżyc miał dalej za plecami i nie odważył się po raz drugi na niego spojrzeć, ale blada łuna spowijająca świat i znajome uczucie przynależności do czasu pełni wystarczyły, żeby wywabić więcej wilczych zmysłów z niego, tej wpisanej w geny leśnego stworzenia potrzeby zniesienia trudów i doczekania kolejnej wiosny.
Musisz wytrzymać. Ustać na nogach dłużej od niego. Przetrwać.
Skrajne, chujowo brzmiące i z bardzo wyraźną, prymitywną nutą, ale Virgil o walce z innymi wiedział tylko tyle, że lepiej ich unikać, więc zamierzał skorzystać z tego, co tylko miał pod łapą, a że był to głos zwierzęcia, którego cechami przeklęto jego dawno zapomnianych przodków, to już nic nie mógł na to poradzić.
Inaczej nie powaliłby tego drugiego. Pierwsza krew się polała, przed oczy wpełzły mroczki i dawno nic go tak nie bolało, napierdalało, jak przeorana poszarpanymi pazurami łopatka. To będzie to, powiedziałby z pewnością na głos, oszołomiony i zagubiony, gdyby pysk był wciąż ludzki. Nie dam sobie rady z tym gościem.
Ale dał. Rzucił nim i sam się zdziwił, jak wiele satysfakcji mu to przyniosło, choć chwilowej, uleciałej jak ten obłok pary z jego nierównego oddechu po złączeniu spojrzeń. Wystarczyło jednak, by walenie własnego serca zagłuszyło odległe krzyki z jakiegoś domostwa, by krew zaszumiała w ciele, ból w łapie zelżał, a odrętwienie zamieniło się w odległe mrowienie. Zmysły wyostrzyły się od posmaku brunatnej sierści na języku, znaku konfrontacji i małego sukcesu, choć nie opuszczało go wrażenie, jakby czymś się właśnie zaraził. Pysk trzymał uparcie zaciśnięty i nieważne ile mielił wewnątrz niego ozorem, ciemne włosie wciąż mu dokuczało, w pewnym momencie nawet bardziej od tej przeklętej łopatki. Virgil nie chciał obrażać drugiego wilkołaka, mimo jego silnej potrzeby egzekwowania granic swojego terytorium, ale ta sierść była zwyczajnie obrzydliwa i parszywa, zlepek kłaków pochodzący ze złowrogo krzywego karku.
Zmarszczył wargi, zawarczał, ale nawet jemu to się wydało żałośnie słabe przy dźwięku podobnym do charkotu, wydobywającym się z paszczy przeciwnika. Było jak jego wycie — przerażało, budziło wątpliwości, czy to jeszcze zwierzę woła do księżyca, czy zmieszanie ludzkich koszmarów i pisku kredy przyciskanej do wysłużonej tablicy przybrało formę czterołapa, żeby nie jedynie żerować na ludzkim strachu jako bezcielesny szum mknący wraz z wiatrem, ale i czaić się ciemną sylwetą w kącikach oczu. Tylko że stał on właśnie wprost przed Virgilem, gardło aż podrygiwało od wstrzymywanego ryku. Zobaczenie czegoś, co powinno pozostać cieniem, nie do końca dostrzegalnym przez ludzi o zdrowych zmysłach, nie było dobrym znakiem.
Krok w tył, bezwiedny, impulsywny, świadczący o strachu. Ta zjeżona sierść i nieruszający się ogon, lekkie przykucnięcie na łapach, to była agresywna przykrywka, sygnał, odpuść, nie rób tego. Może gdyby był postawniejszy, gdyby wiedział, jak przyjmować lęk starcia i ciosy, jak sobie z nimi radzić, to by wszystko się skończyło w tym momencie. Ale nie po tym, jak jego najlepszą formą zażegnania konfliktu była chwiejnie wypowiedziane ciałem prośba.
I nie po tej łapie, która się poślizgnęła na rozmiękłym śniegu.
Wilk-koszmar skoczył, szczeknął, piana z pyska poleciała na czarne futro Virgila. Myślał, że agresor jest dalej, wciąż zbiera się spod obdrapanej ściany, że da rady złapać z powrotem równowagę. Gwiazdy z nocnego nieba rozbłysły mu przed oczami, gdy świat wywinął kozła, gdy grzbiet rypnął o asfalt, a chłód śniegu wywołał przeszywający dreszcz. Ale nie było czasu na zwijanie się z zimna, dużo mniejszej niewygody od ciężkiego cielska wbijającego się kończynami w brzuch Virgila. Dwa skowyty – jeden zbolały, drugi dziki, bo nie dostał jeszcze tego, czego chciał – poniosły się po opustoszałej ulicy.
Walka stała się klatkami filmowy, zmieniającymi się co mrugnięcie i tworzącymi przeraźliwy obraz szeroko rozwartego pyska. Mignięcie głodu w złotych ślepiach. Nadszarpnięty kieł. Warczenie. Vi pisnął, głośno i krótko. Nie dał rady odpowiedzieć na kolejne kłapnięcie, wilkołak przyszpilał go do ziemi i miażdżył chudą klatkę piersiową. Tyle z jego dawania sobie rady.
Wahanie było krótkie, łatwe do przeoczenia, ale nie dla rozbieganych oczu szukających drogi ucieczki, nie w chwili walczenia z gościem, który bardzo usilnie próbuje dostać się w zasięg twojej szyi. Wyglądało na niezdarne szarpnięcie, jakby ktoś trzeci dołączył do starcia, uszczypnął w kark koszmar, wybił go z rytmu. To było to, jego otwarte okno do wyskoczenia. Vi panikę błyskawicznie wymienił na atak.
Naprawdę nie chciał krzywdzić obcego mu wilkołaka, ale było to bardzo trudne w sytuacji, gdy ten drugi miał kompletnie odwrotne zamiary. Virgil wgryzł się miotającą mu się koło łba łapę. Jego krew smakowała równie paskudnie, co futro.
Napastnik odskoczył, zawył, nie tyle, ile bólem, a czystą furią i nienawiścią. Mroźne powietrze wypełniające Virgilowi na nowo płuca bez oporów było orzeźwiające, szczerze zdążył się za nim stęsknić i prawie został na tej ziemi, racząc się kolejnymi oddechami. Prawie, bo strach wstrząsał dalej ciałem, kazał uciekać, wiać, znaleźć sposób, by złapać dystans między sobą a drugim wilkiem. Vi rzucił się przez parking stacji, pognał w stronę zagajnika, chcąc w drzewach znaleźć osłonę, dziurawą, ale osłonę, przez którą nie byłoby go tak łatwo dorwać.
Biegł. Szybko, jeszcze szybciej, czuł własną krew spadającą na zalegający na trawie śnieg, słyszał mknący za nim pościg. Uciekanie było łatwiejsze, męczące i stresujące praktycznie tak samo, co walka, ale na swój sposób spokojniejsze. Prosta linia. Lekki skręt. Przyniosło mu to dziwny rodzaj ukojenia po szarpaninie na ziemi. Mógłby w tym jednostajnym ruchu zapomnieć, że próbuje wymknąć się wilkołakowi, który wyglądał na pierwszego w kolejce do rozszarpania go.
Tylko że nie do końca, nie w tym ułamku sekundy, gdy Vi dał radę uciec. Coś się zmieniło, ktoś tak samo jak Virgil próbował powstrzymać tę jatkę, zanim komuś stałaby się poważniejsza krzywda. A przynajmniej szukał pocieszenie w myśli, że mężczyzna, którego spotkał na stacji, nie jest z charakteru odpowiednikiem rzucającego się pod wpływem pełni wilka.
A tam nie pozwoli. Podejść.
Nie rozumiał wtedy, nie rozumiał i teraz. Ale może opanowanie tego kogoś, tego czegoś, co nie miało mu pozwolić podejść do lady, mogło być jakimś rozwiązaniem.
W duchu zaśmiał się jak desperat, bo nie miał bladego pojęcia, jak miałby opanować ten szał w oczach goniącego go wilka.
Wpadnięcie między drzewa zagajnika było niczym przekroczenie jakiejś magicznej osłony dla Vi. Uczepił się wizji, że tutaj będzie choć trochę bezpieczniejszy, zapachem mokrych liści i śladami rozpierzchniętej zwierzyny wypełnił nozdrza, kwaśna krew obcego stała się nieco odlegejsza. Nogi nie wydawały mu się już jego nogami, ledwo czuł przez poduszki łap wystające korzenie. Zmusił je do kolejnych paru kroków, przycupnięcia gdzieś w krzakach. Nie, żeby zapewniło mu to ochronę przed wytropieniem. Dawało tylko czas. Na co? Cholera, nie miał bladego pojęcia, ale pół minut oddechu nie brzmiało źle.
Złoto rozbłysło w ciemnościach. Wilk wyszedł z naprzeciwka. Ślepia, obnażone zęby, potem pierś i łapy. Nie spieszył się. Wiedział, gdzie jego zwierzyna jest, że nie ucieka dalej. Virgil zadrżał. Ten chłód drugiego wilkołaka po agresywnym natarciu szerzył strach.
Powinien był biec aż do samego Stellaire, liczyć, że im więcej ludzi będzie miało szansę dostrzec im po drodze, tym większe szanse, że obcy przełknie ślinę z pustego pyska i się zawróci. Zabrakło mu jednak pewności, że da radę tyle uciekać, więc zamiast tego wylądował w tym nieszczęsnym zagajniku, z łapami wrośniętymi w błotnistą ziemię. Koniec odwagi, adrenaliny przeważającej nad przerażeniem. W głowie zrobiło mu się dziwnie cicho, gdy obserwował wilkołaka.
Oranie niechlujnych pazurów w podłożu było niemą kpiną. Myślałeś, że uciekniesz?
Wyraz pyska przypominał szaleńczy uśmiech. Dorwę cię.
Ogon merdał jak na powitanie. Jest po tobie.
Mrugnięcie jego napastnika było nagłe, powtórzone parę razy i bynajmniej nie wyglądało, jakby to wilk je wykonywał. Grzbiet poszedł w górę, czoło zmarszczyło się, ludzka niepokorność przebiła się w spojrzeniu, obudziła Virgila ze swojego przerażenia.
Szaleństwo było warstwą, dzika nienawiść jeżyła sierść na karku coraz bardziej, chcąc udowodnić, że jest silniejsza od tego, co jej się przeciwstawiało. I może była, Virgil nie wiedział, ale raz już wykorzystał to zawahanie z niezłym skutkiem i jeśli nie chciał sprawdzać, jak daleko poza swój teren pobiegnie za nim wilkołak, to był jego drugi najlepszy plan. Rzucić się na obcego w chwili słabości.
Mówił sobie, że przemyślał swój ruch, ale to nie prawda. Zastanowienia w tym było tyle, ile zaszczuty zwierz z rzędem ostrych zębów i pazurów jest w stanie do siebie dopuścić, czyli raczej wszystko sprowadza się do ostatniego, desperackiego ataku. Przestał pytać, co się dzieje i gdzie boli, po prostu chciał, żeby było już po wszystkim i zamierzał do jakiegokolwiek końca doprowadzić.
Wybił się dość zgrabnie, tylko trochę chwiejnie przez łopatkę. Ślepia drugiego wilkołaka mrugały zaciekle, aż nie dostrzegły Virgila, wtedy gniew znów przejął stery. Pamiętał, że się szamotali chwilę, skręcali na ziemi i gryźli, na językach mając swoją sierść i brudną wodę z kałuży po śniegu. Pamiętał rozrywające uszy ich wspólne, wilcze szczekanie, nieustające nawet gdy doturlali się do spadku i kula z ciemnego futra zaczęła mknąć w dół zbocza.
A potem wyrżnęli oboje w pień wiekowego dębu i zgasł im księżyc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz