Pogoda w Stellaire tego dnia nie dawała się we znaki. Niewiele chmur wędrowało po niebie, słońce więc mogło spokojnie oświetlać i ogrzewać promieniami miasto... aczkolwiek nie dało się ukryć, że trwająca obecnie pora roku pilnowała, by ludzie jeszcze nie zostawili w szafach kurtek. Wiał niemocny, ale za to zimny wiatr, niepozwalający zbyt długo ustać w jednym miejscu i tylko ciepłe ubrania oraz ruch przechodniów chronił ich przed zmarznięciem. Tradycyjnie każdy dokądś zmierzał, gdzieś z własnym, niewyjawionym innym zadaniem. Pojazdy przemierzały ulice, co pewien czas nad głowami przeleciał ktoś na miotle, o wiele rzadziej na własnych skrzydłach. Akurat ci z kończynami zdolnymi do lotu ograniczali latanie ze względu na chłód.
Bo było zimno.
Chodnikiem szedł niski chłopak. Ubrany był czerwoną bluzę z pomarańczowymi rękawami i kapturem, czarne szorty oraz niedobrane do pary trampki: prawy szary, lewy czarny. Na plecach niósł beżowy materiałowy plecak z ciemnozielonymi akcentami, niepasujący w pełni kolorystycznie do ubrań, lecz właścicielowi ewidentnie to nie przeszkadzało.
Był drobnej postury, chudy, aczkolwiek nie zagłodzony, o szczupłej, zaokrąglonej nieco buzi, figlarnym uśmieszku i dużych, trójkątnych oczach z rzekomo ciemnymi tęczówkami i nienaturalnym błyskiem. Ciemnobrązowe, choć pod światło mające kolorowe odbłyski kosmyki były schludnie ułożone: sięgająca policzków grzywka rozgarnięta na boki, tylne końcówki opadające na kark w formie małego muleta. Kontrastowały z jasną cerą, gładką, pozbawioną jakichkolwiek ubytków czy chociażby piegów.
Niektórzy posyłali mu pytające spojrzenia, zapewne zastanawiając się, czy nie było mu czasem zimno, lecz ten nie wykazywał podatności na chłód. Spacerowym krokiem przemierzał ulice Stellaire, oglądając wszystko, jak gdyby pierwszy raz tu był.
Dopił napój z trzymanej w ręku puszki, którą następnie jednym wprawnym ruchem zmiażdżył między dłońmi. Rozszedł się cichy szlak szczęków metalu, a gdy młodzieniec rozłożył dłonie, na jednej spoczywał jedynie proch, który szybko porwał wiatr.
Otrzepał ręce z resztek brudu, wypatrzył idącą nieopodal kobietę z niedużym pieskiem. W kilku susach znalazł się tuż przy niej, z trochę niecodziennym akcentem spytał, czy może pogłaskać. Gdy otrzymał pozwolenie, zaczął gładzić zwierzaka po główce. Przejechał palcami po uszach, opuszkiem delikatnie dotknął wilgotnego nosa.
Na komentarz, że przypomina kota, właścicielka psa mocno się zdziwiła. Spojrzała przelotnie na swojego jacka russella, ale nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, chłopak poszedł dalej.
Z regularnie pojawiającym się lekkim podskokiem spacerował, najwyraźniej nie mając konkretnego celu. Jakiś cień śmignął po chodniku, od razu przykuł uwagę małego. Podniósł głowę, ujrzał lotnika o niesamowicie barwnych skrzydłach, który skręcił gdzieś za budynkiem i zniknął mu z oczu. Mimo to dalej patrzył w niebo, na te piętrzące się budowle, nie zwalniając kroku. Podrapał się po plecach, coś mruknął pod nosem.
Świat na moment zawirował, kiedy niespodziewanie zderzył się z jakimś o wiele wyższym i masywniejszym od siebie mężczyzną. Stracił równowagę, na szęście szybko ją odzyskał.
— Przepraszam! — powiedział w tym samym czasie, co nieznajomy.
Już miał iść dalej, lecz coś go zatrzymało. Stanął w miejscu, otworzył szerzej oczy, a gdy powoli odwrócił głowę, jego spojrzenie spotkało się z tym od przechodnia. Równie nienaturalnym, co jego.
Z białymi źrenicami.
Raoun tego dnia miał wolne. Zamierzał cały dzień spędzić w swoim nowiutkim, świeżo zakupionym apartamencie, po prostu cieszyć się niemal równie nowym życiem w Riftreach. Relaks jednak nie mógł być kompletny bez dobrego wina, a w tym świecie kolekcji akurat jeszcze nie miał. I mógłby po prostu wziąć coś ze swojej świątyni, ale uznał, że nabrał ochotę na coś tutejszego. Zwłaszcza że w okolicy jego apartamentu znajdował się sklep, w którym można było dostać wino najwyższej jakości (tak przynajmniej właściciel lokalu głosił). Raoun nie widział problemu w przekonaniu się na własnych kubkach smakowych, czy miał do czynienia z czymś ekstrawaganckim, a że jego boskiemu ciału nie przeszkadzała panująca pogoda, postanowił zrobić sobie mały spacerek.
Idąc, sprawdzał coś w swoim smartfonie, gdy nagle wpadł na niego jakiś dzieciak. Nie poczuł bólu, a już tym bardziej siła uderzenia nie była znacząca; ponieważ miał dobry humor, postanowił jedynie przeprosić i iść dalej. Do czego akurat nie doszło, bowiem powstrzymała go energia, którą wyczuł z bardzo niewielkiej odległości. Energia ogromna, skotłowana w jednym, małym punkcie. Niezwykle potężna, przy uwolnieniu mogąca znacząco wpłynąć na otaczający świat. Energia niezwykle znajoma.
Energia boska.
Odwrócił się, zlustrował wzrokiem niziutkiego chłopaka, aczkolwiek szybko jego uwagę przykuły oczy. Jasne białka – norma. Ciemne tęczówki – w sumie wydawało mu się, że pod światłem ujawniały się w nich jakieś kolory. Białe źrenice.
Białe źrenice!
Otworzył szeroko oczy, niemal się zapowietrzył.
— Jesteś bogiem?! — zawołał rodzimym językiem dokładnie w tym samym czasie, co mały. — Tak! — odparli chórem.
Kilka osób popatrzyło na nich, lecz bez słowa ruszyło dalej.
Raoun nie wierzył. Nie wierzył własnym oczom! Przed nim stał bóg! Białooki bóg! Z krwi i kości! Najprawdziwszy! To było coś niesamowitego! Tak o, spotkał go na mieście! Jakie były w ogóle na to szanse? Na pewno niewielkie! Bardzo małe! Mniejsze, niż mierzył stojący przed nim chłopak! Zdecydowanie mniejsze.
Odsunęli się trochę bardziej na ubocze, jeden drugiego zaczął mierzyć dokładnie wzrokiem. Nie było wątpliwości, białe źrenice nie były wcale pułapką. Raoun czuł wyraźnie, że chłopak, choć mały posiadał aurę białookiego boga. Bardzo intensywną do tego.
— Co za zbieg okoliczności! — zawołał. — Dwóch białookich spotkało się w tak śmiesznych okolicznościach!
— Co nie?! — zawołał tamten, aż podskoczył z podekscytowania. — I jeszcze tak szybko spotkałem kogoś, kto używa tej samej mowy, co ja! Język tutaj jest podobny, ale czasami nie rozumiem, co mówią.
— Szybko się nauczysz, akurat jakiś Złotoskrzydły trochę pomógł — odparł Raoun, machnął niezgrabnie ręką. — Chwila, nie jesteś stąd?
Chłopak pokręcił głową.
— Trafiłem tu przez Bramę Światów kilka dni temu. A ty?
— Też!
Trochę szkoda, ponieważ już myślał, że jakimś cudem po latach wreszcie trafił na tutejszego białookiego, ale ta sytuacja też mu pasowała. To był pierwszy bóg złotego pochodzenia, którego poznał w innym świecie. Nieważne, czy był on stąd, czy nie. Liczyło się poszerzanie kontaktów.
Pełen entuzjazmu i chęci poznania krewnego pierwszy wyciągnął w stronę malca dłoń.
— Jestem Bóg Spirytyzmu Raoun! — Uśmiechnął się profesjonalnie.
Chłopak bez wahania uścisnął jego rękę. Wyszczerzył białe, równiutkie zęby, dolne powieki oczu powędrowały odrobinę ku górze.
— Jestem Bóg Chaosu Yonki!
Źrenice obu błysnęły mocniejszym światłem, gdy wypełniająca ich energia zetknęła się ze sobą.
Kiedy zabrali dłonie, Raoun przyjrzał się dokładnie mniejszemu pobratymcowi.
— Jesteś dość drobny jak na boga o tak poważnym tytule — zauważył.
Nie dało się jednak ukryć, że aura się zgadzała. Moc, którą poczuł przy uścisku, pasowała do słów.
— Przyzwyczaiłem się do tego. — Tamten machnął niezgrabnie swą małą dłonią. — Ty natomiast masz energię zbliżoną do Bogini Śmierci w moim świecie.
— Pewnie dlatego, że oboje siedzimy w tym samym polu.
Chciał coś jeszcze dodać, lecz wtem zdał sobie z czegoś sprawę.
— Czekaj, czekaj, powiedziałeś, że jesteś Yonki?
— Mhm! — Przytaknął żywiołowo mały bóg.
— Znasz Celtrioza?
— Znam!
Dwójka wymieniła się spojrzeniami, oboje nie ukrywali zdziwienia.
Siedzieli w restauracji, zajmowali stolik oddalony od większości, ale niebędący na całkowitym uboczu. Raoun nawijał na widelec spaghetti, podczas gdy Yonki zajadał się wrapem.
Musieli gdzieś usiąść i porozmawiać, ponieważ, jak się okazało, zbyt wiele ich łączyło. Oboje znali Celtrioza, i to bardzo dobrze, a oznaczało to, że niespodziankowy bóg pochodził ze świata, który Bóg Przestrzeni traktował jako drugi dom – Haverun. Raoun tylko słyszał o nim z tego, co opowiadał jego przyjaciel. Świat, którym zaopiekował się Praojciec, jeden z najpotężniejszych Złotoskrzydłych. Świat, który posiadał wielu bogów, w tym dwóch bardzo potężnych: Boga Porządku i Boga Chaosu. A ten drugi właśnie siedział przed nim i wsuwał mięso z warzywami oraz sosem, zawinięte w cienki naleśnik.
Celtrioz już jakiś czas temu chciał zapoznać Raouna z nim, choć tamten trochę zbywał kwestię, za bardzo interesując się Riftreach. Teraz jednak dostał szansę. Czyżby Tesdin maczała w tym palce? Być może. Jeśli tak, to będzie musiał jej podziękować.
Popatrzył na młodzieńczą buźkę, której posiadacz otarł kącik ust z białego sosu czosnkowego.
— Ile masz lat? — spytał go.
Yonki wyprostował się, na moment popadł w zamyślenie.
— Już dawno straciłem rachubę — odpowiedział, wzruszając ramionami — ale z tego, co czasem mówi mój brat, wydaje mi się, że dochodzi już do siedmiu mileniów.
— A, czyli jestem starszy — powiedział bez mrugnięcia okiem Raoun.
— Co??? — Niemal się zerwał. — Gadasz!
— No!
Skłamał.
— Ale jesteś tego samego pochodzenia, co Celtrioz! — ciągnął dalej Bóg Chaosu. — A on ma około cztery tysiące!
— No, jakby mamy tego samego stwórcę, ale ja powstałem wcześniej.
Kolejne kłamstwo.
Yonki oparł się plecami o oparcie krzesła, na którym zawieszony był jego plecak.
— O ja cię. Ale nie myśl sobie, że będę cię traktował z jakimś tam szacunkiem. — Zmarszczył brwi.
W odpowiedzi Raoun uśmiechnął się trochę łobuzersko.
— Śmiertelnicy sobie cenią wiek i doświadczenie.
— A my co, śmiertelnicy?
Okej, miał punkt. Bogowie nigdy nie przyrównywali siebie do śmiertelników, więc i w tej sytuacji nie mogli. Raoun nie miał wyboru, jak zgodzić się z nowym kolegą.
Pytania dopiero się rozpoczęły. Bóg Spirytyzmu chciał się dowiedzieć wielu rzeczy od nowo poznanego krewniaka. Sprawdzić, jak bardzo byli do siebie podobni. Celtrioz raz wspomniał, że białoocy bogowie pochodzący od różnych Złotoskrzydłych mogą przejawiać trochę inne cechy. Chociaż Raoun aż tak bardzo nie wierzył, że Yonki okaże się być tym odmiennym przypadkiem. Skoro powstał z mocy Praojca, a ten należał razem z Pramatką do jednej paczki, to pewnie nazwanie chłopaka kuzynem nie byłoby wcale takim błędem.
Aczkolwiek interesowała go teraz jedna rzecz...
— Ile minęło od twojej ostatniej śmierci? — rzucił lekko.
Yonki przerwał jedzenie, chwilę poświęcił na połknięcie.
— Dwa... — nagle przerwał, po czym spojrzał z oburzeniem na wyższego boga. — Ej, to tak nie działa! Bo widzisz, ja jestem przypadek specjalny!
Położył otwartą dłoń dumnie na mostku, prawie jak wielkie historyczne postacie.
Raoun uniósł minimalnie brew. Nabrał na widelec makaron, a następnie włożył do ust.
— Nie mów, że twoja dusza opuszcza ciało i potem szuka nowego — powiedział po przełknięciu.
— Nie, po prostu wszystko pamiętam... — Poprawił swoją pozycję. — Chwila, ty coś takiego potrafisz?
— No ba.
— Serio?!
— Jestem przecież Bogiem Spirytyzmu, nie?
Tym razem to on zapozował tak, jak wcześniej Yonki.
Mały bóg patrzył na niego wielkimi, pełnymi podziwu oczami. Aż odłożył na talerz końcówkę wrapa, żeby móc się w pełni skupić na mężczyźnie.
— I możesz sobie wtedy tak chodzić jako duch? — zapytał.
— Mhm. — Pokiwał dumnie głową. — Mam nawet spore w tym doświadczenie.
Ta kwestia akurat tak na boku mu poszła. Oczywiście, że nie zamierzał już na samym początku opowiadać, jak to go zdołano ładnie zapieczętować na wiele lat. Yonki pewnie straciłby do niego szacunek, jaki dopiero co wybudował. Na to Bóg Spirytyzmu Raoun nie mógł pozwolić. Już wystarczy, że wmówił mu, że był od niego starszy. Bo co jak co, ale takiego malca on hierarchicznie traktować nie będzie! Nawet jeśli na dobrą sprawę byli prawie rówieśnikami...
— Ła, to musi być super! — zawołał Yonki. — Ja jedynie potrafię sprawić, że moje ciało stanie się przenikalne, ale muszę się trochę nagłówkować, żeby uzyskać ostateczny efekt możliwie jak najbliższy duchom, a nadal istoty nie rozpoznają we mnie niematerialnego. Dziwne. — Wrócił na moment do jedzenia. — Ej, a może mógłbyś mi nadać duszę, co?
Raoun zamrugał parę razy. Odłożył widelec, oparł się o krzesło, niespiesznie krzyżując ręce na piersi. Wziął głębszy wdech.
— Mógłbym, ale to pokomplikuje proces respawnu — odpowiedział spokojnie. — Też mimo wszystko taka boska dusza to nie to, co u śmiertelników. Zdradzę, że kiedyś miałem taką sytuację, w której moje ciało umarło. Udało mi się wypchać duszę na zewnątrz, ale szybko pożałowałem, bo gdybym został, po prostu wróciłbym do siebie, a tak to, hm, utknąłem.
Chociaż czy aby na pewno teraz żałował? Po wydostaniu się z posążka był osłabiony, niezadbany, zapomniany, ale poznał nowe osoby, z niektórymi nawiązał relację, której być może jako riftreachowy bóg Raoun sprzed czterystu lat nie byłby w stanie. Zainteresował się medycyną do tego stopnia, że gdy odzyskał potęgę, został najprawdziwszym lekarzem. Co prawda, dopiero zaczął pisać ten rozdział, ale już mu się niesamowicie dobrze powodziło. A teraz siedział z innym bogiem złotego pochodzenia i razem sobie jedli.
Yonki pokiwał głową, pociągnął łyk soku jabłkowego.
— Aaaaa, czaję. No, to na razie podziękuję. — Wzruszył ramionami. — Ale jakbym się w końcu zdecydował, to wiem, do kogo uderzać. — Wygiął kąciki ust w lekkim uśmiechu.
Usłyszawszy jego ostatnie słowa, Raoun cicho parsknął, nieco rozbawiony.
— Myślałem, że ktoś taki, jak ty będzie miał moc absolutną.
— A widzisz złote skrzydła i tęczówki? — Naciągnął dolną powiekę jednego oka. — Wbrew pozorom moja moc ma swoje granice, już nie licząc tych, które ja sam nadaję.
To prawda, każda moc miała pewne słabości, łącznie z tą Złotoskrzydłych. Nawet potęga równowagi nie była tak idealna, jak się przypuszczało. Chaos również nie potrafił osiągnąć absolutu. W końcu nie bez powodu Yonki miał brata, Boga Porządku. Też mimo wszystko to była nie moc kreacjonizmu, a jedynie wpływania na to, co już zostało stworzone.
Rozmowa dalej obejmowała bogów, lecz dwójka już raczej wymieniała się informacjami ze swoich światów. Raoun dowiedział się, że Yonki przybył tu, podkuszony słowami pewnego swojego pobratymca (o dziwo nie Celtrioza), a doświadczenie w podróżach miał trochę bliższe Bogu Przestrzeni niż Bogu Spirytyzmu. Mały bóg też skubnął trochę wiedzy, aczkolwiek nie tak wiele; większość wiedział już od ich wspólnego przyjaciela.
Raoun zmierzył wzrokiem częściowo schowany za krzesłem plecak.
— Co w nim trzymasz? — zapytał, wskazując go ruchem głowy.
Yonki spojrzał za siebie, potem znów na wyższego boga.
— A różne różności — odparł. — Głównie pamiątki. Dopiero zacząłem zwiedzać ten świat, a już tyle tego mam! — Wtem westchnął cicho. — Chyba będę musiał wrócić do domu i je tam zostawić. To skakanie z rzeczami jest trochę niewygodne. Kiedyś zostawiałem część w Międzywymiarze, ale jakiś czas temu Celtrioz powiedział, że nie mogę tego miejsca zaśmiecać. Brak szacunku dla Złotoskrzydłych czy coś w tym stylu.
To Raoun już się nie dziwił, że znalazł ten cały podpis na ścianie holu.
Chwilę siedzieli w ciszy, kończąc swoje dania. Bóg Spirytyzmu jednocześnie nad czymś się zastanawiał. Gdy z jego talerza zniknął ostatni fragment makaronu, wyprostował się i rzucił do nowego kolegi:
— Nie chciałbyś może zostawiać rzeczy u mnie? Mam jeden wolny pokój, myślę, że mógłbyś go wykorzystać. Też na czas pobytu tutaj miałbyś jakieś miejsce do odpoczywania.
W reakcji na tę propozycję oczy tamtego się zaświeciły.
— Naprawdę mogę? — zapytał głosem pełnym nadziei.
— Tak. — Przytaknął.
— O ja, ale się cieszę! — Uśmiechnął się wesoło. — Dzięki, Raoun!
Widząc radość małego, Bóg Spirytyzmu prychnął cicho pod nosem. Nie potrafił powstrzymać lekkiego uśmiechu.
Znał Yonkiego trochę ponad godzinę, a już tak dobrze się dogadywali. To było fascynujące. Nie przypuszczał, że bez najmniejszego problemu odnajdą wspólny język. Ten metaforyczny, bo akurat między sobą rozmawiali tym, który dla Novendyjczyków brzmiał podobnie, ale ostatecznie nieznajomo. Raoun liczył na to, że uda mu się zaprzyjaźnić z Bogiem Chaosu. O ile już tego nie dokonał.
— To co, idziemy do mnie? — Zaczął się zbierać. — Pokażę ci mój apartament. Jest niesamowity, serio! O, a po drodze kupimy sobie winko!
— Prowadź!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz