Dłuto, niewielkie i bardzo precyzyjne, uderzało miarowymi ruchami w powierzchnię kamienia. Jego rytmiczne stukanie niosło się po studiu, nienaturalnie samotne, zawsze przecież w tle leciała jeszcze jakaś muzyka, ciężki kawałek od konkretnego zespołu, sporadycznie zmieniany na coś innego, gdy praca nad konkretną rzeźbą tego wymagała. Teraz jednak za głośno było w głowie, za dużo myśli się w niej kłębiło i Vi miał wrażenie, że jeśli dorzuci do tego jeszcze głos Seymoura, jakkolwiek cichy w porównaniu z prowadzącym wokalem Ignisa, to oszaleje do reszty, po czym usiądzie na ziemi i pozwoli cichym łzom spływać po policzkach jako wyraz swojej bezsilności.
Virgil westchnął, odchrząknął, poruszył zesztywniałymi barkami od długiego siedzenia w jednej pozycji. Starał się uspokoić nieco dzięki tej monotonnej pracy, opanować potrzebę napisania do byłego czarodzieja i zapytania, czy chce go jeszcze pouczyć łyżew, czy się spotkają za godzinę albo dwie, zjedzą może coś razem? Lepiej nie, pomyślał, przesuwając ostrożnie dłuto według linii naszkicowanego na kamieniu wzoru. Już i tak to pójście z Raamem na łyżwy było namolne, chociaż nie żałował niczego, nie po tym, jak zobaczył Seymoura na lodzie. Dłuto stuknęło szybciej, jakby mogło tym sposobem zatrzymać powracający nieustannie przed oczy widok tej zgrabnej sylwetki mknącej niezachwianie po gładkiej tafli.
Chciał popracować nad rycerzem, tym samym projektem, którego dopiero zalążek oglądał Seymour, gdy pierwszy raz zawitał do jego studia, ale zauważył, że przy rzeźbieniu detali twarzy ręką mimowolnie odbiegała mu od zamysłu projektu, miękkie rysy czyniąc bardziej ostrymi, szlacheckimi, przypominającymi aż za dobrze kogoś. Przerwał, póki jeszcze nie było tak dobrze tego widać, wzrokiem biegnąc między pozostałymi rzeźbami, ku tej na samym końcu studia, przedstawiającej mężczyznę z wilkiem. U niego dałby radę wprowadzić kilka poprawek, nie różnił się tak bardzo od…
I w tym momencie również się zatrzymał, chwycił za mały kawałek jasnego kamienia i spędził kolejne godziny pochylony nad płaskorzeźbą, na pierwszy rzut wyglądającą na efektem znudzenia artysty, tworzącego cokolwiek, byle tworzyć. Tylko ktoś zaznajomiony z Voxem rozpoznałby w dziele wzór szafirowych tatuaży, a przynajmniej te fragmenty widoczne na przedramionach.
Za oknem zaczynało już ściemniać, gdy Dante wysłał prostą wiadomość o tym, że stoi pod budyniem ze studiem i wilkołak ma mu otworzyć. Wcześniej jakoś nie zwrócił na to uwagi, po prostu zapalił niewielką lampkę i pracował dalej. Chyba podświadomie planował przespać tę noc w studiu lub w ogóle nie spać. Jaki miał w tym cel, nie był pewien, po prostu traktował to jak kolejną rzecz do uczepienia się myślami, która nie pachniała szafirem i nie brzmiała czarodziejskim śmiechem.
Dante stukał obcasem, usta miał zaciśnięte, w okularach dziwnie pociemniało. Był lekko wkurzony, trochę zirytowany i Vi nie miał bladego pojęcia dlaczego, ale nie wróżyło to dobrze. Tylko nacisnął klamkę, syren wdarł się do środka barkiem, idąc prosto do jego studia.
— No hej Vi, jak leci? — rzucił przez ramię, nie zwalniając kroku. Virgil zamknął pospiesznie drzwi, podbiegł do przyjaciela.
— Dobrze? — Jakiejś napięcie zaczęło w nim rosnąć przez Dantego. — Nie mówiłeś, że przyjdziesz dzisiaj.
Uśmiech mężczyzny mało miał w sobie z faktycznej wesołości.
— A jakoś tak mi się pozmieniało, bo wiesz — zawiesił na moment głos, jakby dając wilkołakowi czas na dojście źródła problemu samemu — Zapałka zadzwonił.
Napięcie się pogłębiło, nagle na nastrój Dantego zaczął patrzeć inaczej, z większym przestrachem, zamiast zwykłego pogorszenia samopoczucia doszukując się w nim złego omenu.
— Coś się stało?
Oby nic z Seymourem, oby nic z Seymourem, oby…
— Seymour chujowo gra.
Doszli do studia, syren namacał w półmroku włącznik górnego światła, rozejrzał się, ruszył zaraz dalej, do biurka, przy którym jeszcze przed chwilą pracował Virgil. Przestało go obchodzić, że krawiec może zobaczyć nieskończoną płaskorzeźbę, skupił się na Seymourze, na jakiś problemach z jego grą, na zmartwieniu błyskawicznie go pochłaniającym.
— Źle się czuje? — zapytał troskliwie. — Trzeba mu jakoś pomóc?
Bokserskie dłonie sięgnęły dzieła, silne palce przesunęły się po świeżych liniach, zbierając opuszkami jeszcze nie oczyszczony z powierzchni pył. Metaliczne oczy przyglądały się syreniej twarzy badawczo, ta jednak pozostawała trudna do odczytania.
Zdziwił się, gdy to nie zaczepny komentarz padł z ust przyjaciela, lecz zdeterminowane i poważne słowa.
— Tak. — Szkiełka uniosły się, zerknęły na wilkołaka. — I chyba nawet znam sposób.
Vi prychnął, spojrzał na niego wymownie, rozkładając ręce.
— To mów, na co czekasz?
Dante podparł się na jednej dłoni o blat, obrócił przodem do grafika. Wrócił rozum, zastanowienie, skąd wzięło się niecodziennie zachowanie syrena, dlaczego kojarzyło mu się to z chwilami przed zawodami, w których jego przyjaciel miał walczyć z trudnym przeciwnikiem. Odreagowywał wtedy stres pokazywaniem kłów, pyszczeniem, mówieniem lekkim głosem, gdy szczęka bolała od zaciskania się.
Mierzyli się wzrokiem, aż w końcu krawiec wzruszył ramionami, posłał Vi kolejny uśmiech z jakimś drugim dnem.
— Po prostu nie spodoba ci się to, co zamierzam zaraz powiedzieć, ale na całe szczęście mnie to gówno obchodzi.
— Dante, trochę gadasz od rzeczy — burknął. — Co jest?
Nie skończył dobrze zdania, syren już się odezwał.
— Ile razy dzisiaj zdążyłeś o nim pomyśleć?
Zamrugał, wzięty z zaskoczenia, bo chociaż pierwszym co mu przyszło do głowy był uśmiech Seymoura, to reszta świadomości przeczyła, żeby właśnie o to chodziło, nieważne, jak wymowne spojrzenie miał Dante.
— Co? — bąknął, mimowolnie postąpił krok w tył, gdy syren skierował się w jego stronę. Ton był mocny, krok pewny, przekonany o swojej racji i Vi momentalnie poczuł się zaatakowany.
— Ile razy patrzyłeś w telefon, czekając na wiadomość od niego? — odezwał się znów syren, niezrażony jego niemrawą odpowiedzią. — Ile pieprzonych razy chciałeś, żeby cię pocałował? — Mężczyzna znalazł się wystarczająco blisko, by dźgnąć go palcem w pierś.
Gardło zacisnęło się, Vi z trudem przełknął ślinę, słuchając coraz bardziej dudniącego w uszach bicia własnego serca. Wszystkie jego myśli, marzenia, pragnienia, nagle Dante je wypowiedział, splótł w sensowne zdania. Dziwnie je było mieć poza własną głową.
— Dante, co to…
— Racja, o co ja pytam. — Przerwał mu prychnięciem, korzystając ze zmieszania wilkołaka i nacierając kolejną wypowiedzią. — Nie jesteś mi w stanie tego powiedzieć, bo robisz to wszystko zdecydowanie za często, żeby zliczyć.
Plecy natrafiły na drzwi studia, Vi przylgnął do nich, jakby mógł się schować przed syrenem, ten jednak potrafił robić świetny użytek z przeciwników przypartych do ściany. Stał, z różem szkiełek wlepionym w wilkołaka, zabraniając samym wzrokiem ruchu, podejrzanie spokojny w porównaniu do swojego zachowania przed chwilą, gdy bombardował go pytaniami.
— Nie rozumiem…
Otwarta dłoń walnęła niedaleko jego głowy w drzwi, Virgil się wzdrygnął. Uderzenie brzmiało jak walnięcie dzwona każące otworzyć oczy, wybudzić się z porannego półsnu.
— Skończ zgrywać idiotę, Vi! — warknął syren. — Bo mi się skończyła cierpliwość. Wszyscy rozumieją, co się dzieje, tylko ty zachowujesz się jak kretyn, który daje świetne rady ludziom w kwestii ich uczuć, ale nie ma pojęcia, co zrobić z własnymi!
Milczał, przerabiając szybko w myślach obecną sytuację. Nie wystraszył się Dantego, nie to chciał osiągnąć krawiec, więc do czego na dobrą sprawę dążył? Potrafił być bardzo ekspresyjny, podążający za sercem i uczuciami, często ignorujący logiczny aspekt wielu spraw. Gdy kończyły mu się argumenty, uciekał się do głosu, gestów, na siłę próbując…
Vi spojrzał przytomniej, wilcza szczęka zacisnęła się nieco mocniej z irytacji.
Dante zwyczajnie starał się go sprowokować. Chciał jechać na tej fali zaskoczenia i wzięcia wilkołaka pod włos, jak długo mógł, ale jego szarża kończyła się w tym momencie. Ledwie zauważalny grymas na pobliźnionej twarzy zdradził, że syren również to zauważył.
Nie pozwoli mu wyprowadzić się z równowagi, nie w temacie Seymoura. Nie było o czym rozmawiać, już jakiś czas temu o tym zadecydował i Dante musiał to uszanować.
Problem w tym, że to właśnie był Dante.
— Wiem, że… — podjął Virgil.
— Chuja wiesz! — Wskazujący palec mężczyzny wymierzył w niego, podkreślając słowa. — Chuja!
Wilkołak zmarszczył brwi, odtrącił rękę przyjaciela.
— Wiem, że nie mam co z tym zrobić — odpowiedział, wstrzymując się przed podniesieniem głosu. Odepchnął się od drzwi, skierował w głąb studia, do komody robiącej z czajnikiem za prowizoryczny aneks kuchenny. Jakieś puste opakowania po ciastkach walały się po blacie, nieumyte kubki, było tam cokolwiek, czym mógł zająć ręce i dzięki czemu odwróciłby się od Dantego. Gdzieś w środku miał nadzieję, że znudzi syrena swoją niechęcią do wzięcia udziału w dyskusji, że ten sam odpuści.
— Nie! — Skrzywił się, słysząc podążającego za nim krawca. — Właśnie, że, kurwa, masz, co z tym zrobić, ale jakimś jebanym cudem wybierasz siedzenie tutaj, milczenie i udawanie, że Seymour cię nie interesuje!
Złapał dwa kubki za ucha, pomaszerował z nimi do zlewu, zmoczył pod lodowatą wodą. Zaczął trzeć gąbką brudne ścianki dłużej, niż było to potrzebne, namyślając się, jak zareagować. W końcu odezwał się cicho, czując opór przed wypowiedzeniem każdego ze słów.
— On ma kogoś.
Dante roześmiał się w głos.
— Ooo, teraz bawimy się w wymówki? — Vi zerknął przez ramię, posłał syrenowi niezadowolne spojrzenie, gdy mężczyzna złapał za kant biurka, zaszurał nim po podłodze i ustawił jak jakiś stół do przesłuchań, Vi mając po jednej stronie, siebie po drugiej. Kły błysnęły w zaczepnym uśmiechu. — Dobra, jedziesz, wilczek. Kogo, do kurwy nędzy, ma Seymour?
Ignisa. Spójrz na mnie, spójrz na niego. Jak Seymour mógłby wybrać kogokolwiek innego? Wybrać mnie?
Jeśli nie powiodłoby mu się z Ignisem, dopiero wtedy może by spojrzał na niego. Myśl nawet nie tak bardzo zabolała, zdążył się przyzwyczaić do bycia drugim wyborem.
O ile on w ogóle był chociaż drugim wyborem Seymoura.
— Kogoś na pewno — burknął. Herbaciany zaciek dawno zniknął z wnętrza kubka, ale Vi szorował go dalej. — Jest w końcu sławny, ma super zespół — ugryzł się w język, zmienił nieco swoją wypowiedź — przyjaciela, który…
Wahanie trwało za długo, Dante szybko je wyłapał.
— Nie wierzę — prychnął, parsknął drwiącym śmiechem. — Po prostu nie wierzę. Naprawdę myślałeś, że Seymour jest z Ignisem?
Coś w jego tonie sprawiło, że Virgil zaczerwienił się ze wstydu i pierwszy raz wziął pod uwagę, jak głupie i pochopne mogły być jego wnioski wysnute z jakiś tandetnych artykułów. Poczuł się niczym dziecko, które bardzo usilnie trzymało się jakiejś swojej małej głupoty, naprędce skleconego przeświadczenia o świecie, byle żeby mieć własną opinię, a teraz przyszedł ktoś mądrzejszy i bez zbędnego zastanawiania się wyłożył mu prawdę.
Tyle czasu spędził na walczeniu ze swoją zazdrością, by nie rozniosła się za bardzo po jego wnętrzu, by nie stała się zbyt trującym chwastem, że teraz trudno było mu się pogodzić ze świadomością, że niepotrzebnie się tym w ogóle zajmował.
— Są ze sobą blisko, nie? — rzucił bez przekonania.
— Ale jako przyjaciele! Kurwa, chłopaki by skiśli ze śmiechy, jakby cię teraz usłyszeli. Zapytaj kogokolwiek z nich wprost, a każdy ci odpowie, że na coś takiego nawet nigdy się nie zapowiadało. — Przerwał, pozwolił słowom dotrzeć do wilkołaka. Vi zostawił te nieszczęsne kubki, dłonie rzeźbiarza zacisnęły się na krawędzi zlewu, służąc za oparcie, gdy on powoli oswajał się z nowymi informacjami. Nie szło mu najlepiej, oddech przyspieszył, serce zabiło z nadzieją, puszczając w niepamięć każde spojrzenie Seymoura wymierzone w Ignisa, rozmowę z Ariethem, znajdując nagle we wszystkich wspomnieniach z chłopakami lukę dla siebie i swoich uczuć. — Co masz tam jeszcze, Vi? Rozjebię ci każdą jedną wątpliwość, jaką w sobie trzymasz, żebyś przejrzał na te ładne oczka, wziął się w garść i poszedł do niego sobie wszystko wyjaśnić.
— Nie masz czego rozjebywać. Ani wyjaśniać — mruknął.
— Ach tak? Dlaczego?
Virgil okręcił się na pięcie, tylko trochę zwracając uwagę na ciche powarkiwanie w swoim głosie, na silne emocje budzące się ochoczo w jego piersi do życia, układające w kształt wilczych zębów i zjeżonego grzbietu. Dante posuwał się za daleko, wciskał za mocno nos tam, gdzie nie powinien, sądząc do tego, że robi coś dobrego. Ale Vi się wcale nie podobało, że wydziera mu te misternie postawione granice, podsycając w nim daremną wiarę w jego i Seymoura związek.
— Bo skąd w ogóle pomysł, że ja coś zmienię? — powiedział, wracając do tematu, od którego się ta cała dyskusja zaczęła – że coś jest z Seymourem, a Dante jak ten rycerz na białym koniu właśnie ratuje sytuację sprzeczką ze swoim przyjacielem. — Może właśnie coś powiedziałem nie tak Seymourowi i tylko pogorszę sytuację, jak pójdę się z nim zobaczyć?
— Nie wiem, może? — Dante wzruszył ramionami, wybił go z rytmu. — Skąd ja mam, kurwa, wiedzieć, z nim powinieneś rozmawiać, nie ze mną! Na tyle waszych spotkań bardzo mało wiesz chyba o tym, jak on faktycznie się czuje. — Vi spuścił mimowolnie wzrok, zacisnął bezsilnie pięści. — To jest ta jedna rzecz, ta rozmowa na cholernie ważny dla ciebie temat, przed którą spierdalasz, bo boisz się dowiedzieć, jak sprawy się serio mają. Boisz się, że jeśli podejdziesz do niego za blisko, to Seymour wpierdoli ci dokładnie w ten sam sposób, co wszyscy ci frajerzy wcześniej…
— Nie. — Tylko tyle dał radę odpowiedź. Nie wystarczyło, żeby przerwać syrenowi.
— …ale uznałeś, że akurat do niego możesz sobie powzdychać i pomarzyć, bo on i tak nigdy na to nie odpowie.
Żebra groziły pęknięciem, jeśli zaraz klatka piersiowa nie miała się rozrosnąć, zrobić więcej miejsca dla kołaczącego serca, dla frustracji wzbierającej niebezpiecznie szybko w środku. Postarał się wziąć głębszy oddech, uspokoić.
— To nie tak.
— Zgadnij, co. — Ciągnął Dante, kompletnie go nie słuchając. Vi trwał w swojej pozycji, bojąc się ruszyć, lecz syren odważnie postąpił parę kroków, powoli przemieszczał się na wilczą stronę biurka. — Zaczął z tobą się widywać, być miły, dbać o ciebie, zaczął robić wszystkie rzeczy wchodzące w skład tych marzeń, a ty się pogubiłeś, bo nie rozumiałeś, jak ktoś taki jaki Seymour może chcieć kogoś takiego jak ty.
Oparł ciężko dłonie o blat, walcząc z ochotą rzucenia się na syrena. Dziąsła szczypały, skóra świerzbiła, czuł, jak się denerwuje, jak kontrola nad własnym ciałem wymyka mu się z rąk, bo Dante z precyzją doświadczonego boksera trafiał w słabe punkty, nawet nie po prostu je trącił, ale wbijał się w nie pełną siłą swoich słów. Nie umiał się przed nim obronić, więc ciało zaczęła samo szukać sposobów na zapewnienie sobie bezpieczeństwa, odgonienie natręta, który sięgał za głęboko do jego wnętrza.
Przed oczami majaczyła płaskorzeźba ze wzorem szafirowych tatuaży. Chciał ją dotknąć i wyobrazić sobie, że dotyka Seymoura. Chciał skulić się i wmówić sobie, że to minie.
— Przestań — wycedził przez zaciśnięte zęby.
Dante nie był osobą, która przestraszyłaby się warczącego psa. Parł dalej.
— Długo sprowadzałeś swoją samoocenę do poziomu podłogi, żeby na siłę udowodnić sobie, że to uczucie jest bez sensu?
— Nie robiłem tego.
Gorzej nie mógłby skłamać.
— Kiedy dotarło do ciebie, że chciałbyś mu powiedzieć „kocham cię”?
Vi otworzył szerzej oczy. Tego było już za wiele. Palce – nie, pazury – wbiły się w blat.
— Przestań!
— Kiedy?
— Skończ! — krzyknął, odwracając się.
Syren drgnął, lecz się nie odsunął. Zmierzył go dokładnie wzrokiem, spojrzał na sierść zdobiącą boki twarzy, przedramiona i dłonie, na zalążek ostrych zębów, zerknął w bok, wymownie przyglądając się nowym bruzdom w biurku, na koniec róż złączył się z metalicznym oczami o jakiej zwierzęcej głębi, znajdujących się teraz na podobnej wysokości, co te krawca. Virgil odetchnął nierówno. Mięśnie, ścięgna, kości, całe ciało piekło, zatrzymane w niepełnej przemianie w jakąkolwiek formę.
— Następnym razem — Dante ściszył głos — gdy będziesz myślał o Seymourze, przypomnij sobie tę rozmowę. Przypomnij sobie swoją reakcję. I sam zdecyduj, czy właśnie tak chcesz, żeby to wyglądało.
Seymour uśmiechał się pogodnie na zdjęciu, on siedział tuż obok, z truskawką w jednej dłoni, która nie dotarła do ust przez wybuch śmiechu. Vi nie wiedział, jak Dantemu udało się uchwycić ukradkiem ten moment na pikniku, ale był mu za to wdzięczny, chociaż starał się do tego otwarcie nie przyznawać. Zdjęcie szybko stało się jego ulubionym, często oglądał je w gorszych chwilach, żeby poprawić sobie humor.
Lecz teraz nawet ono zawodziło, nie przynosiło pocieszenia, jedynie wbijało kolejną szpilkę w ściśnięte boleśnie serce.
Vi siedział sztywno na krześle, z nogami podkulonymi do piersi, oplecionymi ciasno ramionami, telefon leżał przed nim na stole. Co jakiś czas stukał w niego palcem, żeby ekran nie zgasł całkowicie. Wcześniej przybliżył nieco zdjęcie, skupił je na twarzy Seymoura, teraz znów je oddalił, przeskakując smutnym spojrzeniem między ciepłymi uśmiechami. Byli tylko dwójką ludzi, roześmianych, cieszących się spokojnym dniem, nie było żadnych granic, barier, niepotrzebnych w tym pogodnym szczęściu przemyśleń i jeśli kogoś nie było na tym spotkaniu, to nie miał powodów, by uznać, że dłoń muzyka w następnej chwili nie wyciągnęła się po tę należącą do rzeźbiarza, że nie przyciągnęła go do siebie, żeby usta mogły się spotkać, a uśmiechy delikatnie poszerzyć przez przyjemną miękkość warg ukochanej osoby.
Więc dlaczego on tak uparcie wzbraniał się przed dostrzeżeniem tego?
Umniejszał każdemu gestowi, drobnemu sygnałowi, który wydawał się kryć w sobie więcej uczucia, niż faktycznie to wyrażał, nazywając go wynikiem zwykłej koleżeńskości, dając sobie setki powodów i zapętlających się wyjaśnień, według których nie istniała choćby najmniejsza możliwość, że Seymour czuje się podobnie do niego. Z góry założył, iż tak musi być, gdyż nie jego miejsce było na niebie wśród reszty gwiazd i chłodnego blasku księżyca, nie jemu było marzyć o nieboskłonie, gdy wilcze łapy umiały jedynie stąpać twardo po ziemi.
Lecz potem były czarodziej zabrał go w przestworza, pokazał, że może latać razem z nim, siedzieć mu za plecami i zdać się na jego pomoc, że towarzystwo szafirowej łuny wcale nie jest tak odległe, jak mu się wydawało, wcale go nie odtrąca, wręcz przeciwnie, zaprasza do siebie, dba i przejmuje się jego rozterkami czy strachami. Gdzieś w środku chciał, w tej niepotrafiącej kłamać i niedającej się zdusić części duszy, by to wszystko nabrało głębi, dało mu możliwość odpowiedzenia miłością, nie tylko prostymi słowami, ale prawdziwym uczuciem i czułym dotykiem, jednak jak mogło się to spełnić, skoro pozbawił własne pragnienia jakiekolwiek szansy na ujrzenie światła dziennego? Skoro wolał kryć się po kątach, niż wytłumaczyć Seymourowi wprost swojego zachowania dyktowanego silnymi emocjami i lękiem, że w istocie źle się zrozumieli.
Łatwiej było przyjąć taki stan rzeczy, każdy inny wymagał odsłonięcia siebie.
A potem przypomniało się Vi, jak paskudnie czuł się z tym, z jaką rezerwą potraktował Seymoura po przeczytaniu tabloidów, myśląc, że upchnięcie ślepego, psiego oddania jednej osobie w przymałą butelkę i zatkanie jej korkiem z Ignisa imieniem wymalowanym na wierzchu będzie słusznym postępowaniem. Ramiona objęły mocniej podkulone nogi.
Nie chciał go więcej krzywdzić, nie w ten ani żaden inny sposób. To zaś właśnie robił, kłamiąc i przy okazji przecząc sobie oraz swoim uczuciom, pękając kawałek po kawałku co noc coraz bardziej, spędzając długie i samotne godziny na zastanawianiu się, co by było gdyby Seymour teraz przy nim leżał.
Virgil wcisnął twarz między kolana, próbując nazwać w swojej głowie byłego czarodzieja kolegą. Nie brzmiało to dobrze tygodnie temu, nie brzmiał i tego dnia.
— Co ja wyprawiam? — szepnął, mając na myśli wieczór spędzony w cichym mieszkaniu, zamiast na rozmowie, którą powinien był odbyć już dawno temu.
Kolejne jego ruchy stały się dziwnie proste, oczywiste i takie lekkie, jakby ciało, trzymane ciągle na wodzy, w końcu dostało upragnioną szansę zrobienia właściwej rzeczy i rzuciło się na nią, umysł mając wyciszony, bezwiednie podejmujący następne kroki. Vi wcisnął telefon do kieszeni, z piskiem odsunął krzesło, chwilę potem już wiązał niedbale sznurówki trampek, zaraz zatrzaskiwał za sobą drzwi i w samej bluzie i jeansach zbiegał w dół schodów, kompletnie ignorując istnienie kapryśnej pogody oraz wszelkich innych czynników, które mogły powstrzymać go sekundę dłużej przed dotarciem do Seymoura.
Teraz gdy pędził myślami po prostej linii, pozbawionej przeszkód z wątpliwości i błędnych interpretacji, z każdym wyciągnięciem nóg nabierał więcej prędkości, niesłabnącego impetu, a momenty stracone na przystanięciu w miejscu brzmiały jak najgorszy rodzaj wieczności. Tyle z tym czekał, tyle odmawiał sobie zwykłego zrzucenia tego ciężaru, że Virgil nie mógł pogodzić się już z żadną zwłoką.
Szarpnął za drzwi kamienicy, wybiegł w mrok ulicy, rozświetlonej już tylko światłem latarni, przeszywający chłód wieczora i porywisty wiatr niosący ze sobą zapach lodowatego deszczu. Zatrząsł się, nawet dla niego było za zimno, ale żeby go to jeszcze teraz obchodziło. Autobus podjeżdżał pod pobliski przystanek, wilkołak rozpoznał znajome numery, popędził pełnym sprintem do uchylających się drzwi. Chyba nigdy wcześniej tak bardzo się nie spieszył na transport.
Wpadł zdyszany do pojazdu, z potem zaczynającym się perlić na czole i kleić ciemne, rozwichrzone loki. Te kilka pozostałych pasażerów obejrzało się na niego, ale Vi nie dbał o nich, żyjąc świadomością, że właśnie jechał na możliwie ostatnie, normalne spotkanie z Seymourem, bo pozostałe będą zabarwione wspomnieniem tego wieczora.
Ale niech i już tak będzie. Niech złamie mu serce, niech go odtrąci, ale przy tym niech zna prawdę, bo nie daruje sobie, jeśli rozejdą się bez słowa wyjaśnienia dla spojrzenia, które szukało w tłocznym barze szafiru, dla miękkich uśmiechów i samotnych dłoni, nie czarodzieja trzymających. Wszystko miało swój powód, tak prosty, tak trudny do wymówienia. Jego smukła pierś ciężko podnosiła się i opadła.
Autobus jechał parę przystanków bez problemu, lecz im bliżej centrum miasta podjeżdżali, tym częściej zwalniał, aż prawie w ogóle przestali się poruszać, podobnie do samochodów wokół nich, trąbiących od czasu do czasu. Vi zdążył wziąć ledwie parę spokojniejszych oddechów, nim świeża potrzeba pośpiechu uderzyła w niego, prowadząc go do siedzenia kierowcy. Zapukał w szybkę, przyciągnął uwagę zmęczonej późnym kursem kobiety.
— Może mnie pani wypuścić? — zapytał grzecznie, ani trochę speszony jej zaskoczonym spojrzeniem.
— Co pan, tak teraz? — Machnęła ręką w stronę zakorkowanej trzypasmówki. Gdzieś z przodu migały światła służb próbujących opanować sytuację po niegroźnym, acz utrudniającym ruch wypadku.
— Teraz — odpowiedział spokojnie.
— Ja wiem, że ten korek upierdliwy jest, ale jeszcze padać zaczęło…
Dopiero po jej słowach zwrócił uwagę na dudniący o szerokie szyby deszcz. Nie, żeby go to jakoś zniechęciło.
— Może pani? — powtórzył, mówiąc swoim typowym, przyjaznym głosem, lecz metaliczne oczy patrzyły twardo, z determinacją i nie zamierzały ustąpić.
Kobieta skrzywiła się nieznacznie, pokręciła głową, ale wcisnęła odpowiedni przycisk, przednie drzwi rozchyliły się dla niego. Vi rzucił krótkie podziękowania przez ramię i odważnie wyszedł na ulewę, prędko przeciskając się między maskami samochodów, żeby wejść na chodnik. Przeskoczył niski płotek, rozejrzał się, znalazł w zacinającym deszczu drogę, ledwie po paru wizytach tak dobrze kojarząc trasę prowadzącą do tego jednego mieszkania.
Pobiegł, drżące z wysiłku nogi napędzając pojawiającą się znikąd obawą, że jeśli teraz mu nie powie, jeśli w tym dokładnie momencie tego nie zrobi, to cały wszechświat uzna, że to się nigdy nie wydarzyło, czas zaraz minie, zegar odliczy do końca pozostałe mu sekundy, odmówi ciągnięcia tego dalej. Los powie, że nigdy nie zakochał się w Seymourze, jedynie sobie to wyobraził.
I może jeszcze niedawno chciał, by tak właśnie było, lecz to wilcze serce, duże i szczere, pragnące kochać i być kochanym, nie godziło się na takie rozwiązanie. Już nie. Tak naprawdę w żadnym momencie go nie zaakceptowało, ale dopiero teraz sobie o tym dobrze przypomniał.
Vi potknął się, prawie wywalił na jakiegoś przechodnia, użyczył sobie jego ramienia, by się podtrzymać i ruszyć dalej. Świat zaczął składać się z rozmazanych w deszczu budowli i czarnych kosmyków opadających na oczy. Zimniej nie mogło na całe szczęście być, bo zmókł na tyle, że kolejne chwile spędzone bez dachu nad głową nie robiły mu różnicy.
Dante miał rację. We wszystkim tym, co powiedział, w tym, że Virgil nie chciał, żeby to tak właśnie wyglądało. Nie chciał się buntować i walczy z samym sobą, byle nie przyznać, że Seymour stał się jedną z najważniejszych osób w jego życiu. Nie chciał reagować ucieczką na wzmiankę o swoich emocjach, nie chciał dłużej wypierać tego, nieważne, jakie miało to przynieść konsekwencje. Mógł każdą z nich zaakceptować, jeśli były wynikiem pozostania zgodnym ze swoimi uczuciami.
Trafił. Oparł się o niewielki murek przy schodach wejściowych, wypluwając płuca. Tylko że skoro tak uparł się na to szybkie dotarcie do celu, to świat nie zamierzał mu teraz odpuścić. Ktoś właśnie wychodził z budynku, dał mu szansę na wskoczenie do środka bez dzwonienia domofonem, Vi westchnął, przełknął zbierającą się w ustach gęstą ślinę. Przeskoczył po dwa stopnie, złapał klamkę, ignorując mijającego go mężczyznę.
Winda pozwoliła na złapanie oddechu. Akurat podjechała, gdy przemierzał hol, więc wpakował się do środka, złapał za poręcz, próbami uspokojenia oddechu spychając wszelkie myśli o odwrocie w głąb umysłu. Przed wysiadką spojrzał jeszcze w lustro, ocenił pospiesznie swoje odbicie.
Jebany chaos.
Woda spływała z ubrań i włosów, jakby właśnie wyszedł spod prysznica, policzki miał zaczerwienione, oczy lekko podkrążone po nieprzespanej nocy. Przynajmniej wyglądał adekwatnie do tego, jak się czuł.
Do właściwych drzwi po prostu przypadł, nie po to biegł na złamanie karku tutaj, żeby dodatkowo przedłużać ten moment, nie obchodził go nierówny oddech i zmęczony wygląd. Seymour był na wyciągnięcie ręki, a zobaczenie muzyka było bardziej Vi potrzebne do przetrwania od jakiejkolwiek wody czy odpoczynku.
Musiał być w mieszkaniu. Spać. Cokolwiek. Virgil nacisnął dzwonek, nie dosłyszał jednak żadnej reakcji po drugiej stronie. W każdym razie nie czekał choćby minuty na nią, walnął pięścią w drzwi.
— Seymour? — powiedział, mając nadzieję, że jego głos przebije się na drugą stron. Zacisnął powieki, przylgnął czołem do drzwi, dodając błagalnym szeptem: — Seymour, proszę…
Oczy otworzyły się szeroko, gdy uszu dobiegły ciche kroki w mieszkaniu. Odstąpił na krok, czekając, aż były czarodziej będzie mógł oglądać ruinę jego granic.
Mężczyzna wyjrzał zza drzwi, marszcząc brwi i mrużąc oczy od lamp na klatce schodowej. Szybko go jednak rozpoznał, wpuścił więcej światła do mieszkania, stając wyprostowany na progu. Nie potrafił ukryć zdziwienia, tak jak Virgil nie potrafił zamaskować ulgi na obliczu.
Seymour wydawał się równie zmęczony, ledwo wybudzony, z potarganymi włosami i pogniecioną koszulką. Zmiękło mu serce na ten ciepły, domowy widok, którego normalnie nie miał okazji zobaczyć.
— Vi?
— Seymour — odparł cicho, zastanawiając się, jak w ogóle zacząć.
— Cały przemokłeś — zauważył muzyk, patrząc na niego z góry na dół, szafir zabarwił się troską. Virgil sam przestał zwracać uwagę na cieknącą po nim wodę i pot. — Co ty…
Chwycił mężczyznę za nadgarstek, ten momentalnie przerwał, zastygł, skacząc wzrokiem od dłoni rzeźbiarza do jego twarzy. Tatuaże zalśniły intensywniejszym blaskiem.
— Seymour. — Zacisnął mocniej palce na smukłej ręce, łącząc oba spojrzenia. — Muszę z tobą porozmawiać. Wysłuchaj mnie, proszę.
Muzyk nic nie odpowiedział. Pozostał wpatrzony w metaliczne oczy, nie próbował wyswobodzić się z jego uścisku, nie spiął się pod jego dotykiem. Vi wziął to za pozwolenie do kontynuowania, odetchnął głęboko. Nie pomogło to w opanowaniu dygoczącego ciała.
Od czego zacząć?, zapytał siebie raz jeszcze. Uznał, że już za dużo się zastanawiał, teraz musiał dać słowom po prostu płynąć z jego ust.
— Jesteś wszystkim, o czym myślę ostatnio — powiedział, próbując nie stresować się miną Seymoura, lekko napiętą przez zaciśnięte wargi, ale równocześnie taką naturalną dla niego, z której nie potrafił odczytać niczego konkretnego. — I nawet w tym momencie nie przesadzam, bo gdy idę spać, to się zastanawiam, czy mogłem zrobić coś więcej, żebyś się szerzej uśmiechnął lub zaśmiał, bo tak bardzo lubię oglądać cię radosnego, a tak rzadko wydajesz się taki być. Albo co mogłem powiedzieć, żebyś uwierzył bardziej w siebie, bo za każdym razem, gdy mówisz o sobie źle, to czuję, jak mi serce pęka.
Nadgarstek delikatnie się poruszył, zmusił go do poluźnienia chwytu. Vi mimowolnie to zrobił, skupiając się na słowach, starając się nie zdenerwować jeszcze bardziej, nie zacząć mówić za szybko.
— Nie żartowałem, gdy na Nowy Rok ci powiedziałem, że powinieneś posłuchać się moimi uszami, a w ogóle to jeszcze zobaczyć moimi oczami. Ale ponieważ nie możesz tego zrobić, ja ci powiem, jak to wygląda z mojej strony.
Bał się, że zaraz straci wątek przez to drżenie piersi i jej nierówną pracę, lecz ręka muzyka przekręciła się nieznacznie, wyrobione od strun opuszki odnalazły jego własny nadgarstek, musnęły go ostrożnie, lekko. Uspokoiły go, a Virgil nie miał teraz głowy, żeby zapytać, dlaczego akurat to zrobiły.
— Widzę przed sobą dobrego człowieka, genialnego muzyka i niezwykłego gitarzystę, bez którego Vox nie byłby tym samym zespołem, bo takiej relacji między artystami nie znajduje się ot tak na ulicy, oni muszą być do niej stworzeni. Mówi, że kiedyś był czarodziejem, a ja lubię kojarzyć go z tym zapachem magii i wpatrywać się w niego, gdy okazjonalnie czaruje, bo nie mogę się nasycić jego urokiem. — Wilczy uśmiech nieśmiało pojawił się na ustach, gdy myśli w końcu mogły radośnie przeskakiwać po wspomnieniach z muzykiem. — Pije dobre piwo, popierdala jak szalony na miotle i gra na koncertach tak, że zapominam o całym świecie przy jego muzyce. Gdybym mógł, po zejściu ze sceny przytuliłbym go, powiedział, że jest dla mnie najcudowniejszy, że śpiewa najlepiej i wygląda najpiękniej. — Zawahał się w obawie, że przegnie, mówiąc dalej, lecz jeśli miał przyznać się do wszystkiego, to do wszystkiego. — I jemu dałbym się przytulić, wtedy, po koncercie, ale też jakbym się czymś zestresował, bo czuję się nim bezpieczny i zaopiekowany. Ogólnie dałbym mu się dużo przytulać.
W ciszy zasypiającego budynku nie był pewien, które serce waliło tak mocno, choć jeszcze chwilę temu przysiągłby, że jego, tak lękliwie przyznające się do tego, jak spragnione bliskości Seymoura było. Dłoń muzyka przesunęła się kawałek w górę.
— I chciałbym, żeby rozmawiał ze mną dużo — ciągnął Vi, oblizując wargi ze spływających na nie kropel wody — o wszystkim i o niczym, bo gdy mówi, to słyszę mój ulubiony głos, który mnie uspokaja, rozśmiesza i wywołuje całą masę tych pokręconych uczuć, których nie jestem w stanie do końca opisać, ale są one takie przyjemnie i chciałbym je czuć częściej.
Metal patrzył w nieodgadniony szafir, a wyraźnym potwierdzeniem, że Seymour słucha, nie zamarł całkowicie, były rozbłyski tatuaży, odpowiadające na jego słowa silniejszym światłem.
— Chcę… — Zaczerpnął głębiej powietrza. — Chcę, żebyś zrozumiał, że te nasze spotkania, rozmowy, tańce, gry… To wszystko znaczyło dla mnie trochę więcej, niż takie zwykłe, przyjacielskie aktywności i trochę bardziej emocjonalnie do tego podchodziłem, bo chodziło o ciebie. — Gdzieś na granicy świadomości zarejestrował, że dłoń czarodzieja się zatrzymała, ścisnęła nieznacznie jego własną, nim ruszyła dalej. — Zawsze chodziło o ciebie. Patrzyłem na nas i marzyłem o tym, żeby ta relacja była czymś więcej.
Vi odwrócił na moment wzrok, zaśmiał się nerwowo, gryząc wargę.
— Wyobrażałem sobie, co bym zrobił, gdybyś czuł się podobnie. Gdybyś w którymkolwiek momencie powiedział mi, że mam zostać przy tobie.
Poczuł, jak palce mężczyzny powoli przesuwają się po twardych, rzeźbiarskich opuszkach, wsuwają między jego palce i łączą z wilczą dłonią. Nie wiedział, jak ten uścisk tak szybko powstał, może on jednak od razu złapał tak Seymoura? Inaczej nie potrafił tego wytłumaczyć.
— Zostałbym — odpowiedział na własne pytanie, znów podchwytując szafirowe spojrzenie. — W twoim mieszkaniu, na twojej miotle, lecąc przez kolejne pięć godzin gdziekolwiek, w barze bym został zamiast pójść po więcej alkoholu. Przez cały ten czas wystarczyło jedno twoje słowo, a ja byłem gotowy rzucić wszystko w cholerę i przybiec do ciebie, tak jak teraz. — Zamrugał, spuścił głowę, zdając sobie sprawę, że może jednak popełnił błąd, nachodząc Seymoura. — Chociaż teraz co prawda zrobiłem to sam. Przepraszam.
Przeczesał wolną dłonią mokre włosy, podrapał się nią po karku.
— Nie musisz się martwić atmosferą w studiu, między nami będzie tylko przez chwilę niezręcznie. Okładka jest praktycznie skończona, więc przestanę się tam pojawiać w jakichkolwiek sprawach biznesowych, ograniczę wyjścia do baru z wami… — Tak musiało być, to był jedyny sposób na wyciszenie targających im uczuć. — Zniknę trochę z twojego życia — podsumował cichym, słabym głosem.
Przemoczony rękaw bluzy na niewiele się zdał przy wycieraniu zbierającej się w oczach wilgoci, ale Virgil próbował się nim poratować mimo to.
— Ale po prostu wiedz, że… — Uniósł z powrotem głowę.
Nie było już nic więcej do powiedzenia. Poza jednym.
Vi zdobył się na posłanie byłemu czarodziejowi uśmiechu pełnego tej rozbrajającej, wilczej łagodności.
— Kocham cię, Seymour. Tylko tyle i aż tyle.
Wysunął delikatnie dłoń z uścisku, odwracając się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz