16 marca 2024

Od Raouna – Inna Saephia: Łamiące się miecze

TW: śmierć postaci w walce – trochę szczegółowe opisy I think

Miasto jak zwykle tętniło życiem. Śmiertelnicy przemierzali ulice, sprzedawcy obsługiwali klientów, władze pilnowały porządku. Gdzieś ktoś zdejmował jakiś znak, gdzie indziej grupka rozkładała mały kościół, cegła po cegle. Inni wyciągali z ziemi duże pochodnie, jeszcze kilka dni temu palące się jasnym, złotym płomieniem.
Raoun w niematerialnej formie obserwował to wszystko, nie mogąc powstrzymać lekkiego, acz triumfalnego uśmiechu. Nareszcie wszystko wyglądało tak, jak tego chciał. Nikt nie wciskał się w jego plany, nikt nie próbował podbić ziem, nikt nie miał żadnych zastrzeżeń. O Farvanie przestano mówić – zupełnie, jakby wszyscy kolektywnie o niej zapomnieli. Jedynymi śladami po jej istnieniu były postawione ku czci bogini ołtarzyki, kościółki i inne ozdoby, ale już stopniowo znikały z oczu. Tak, ten widok bardzo zadowalał Boga Spirytyzmu.
Ruszył spacerowym krokiem w kierunku swojej świątyni, napawając się widokami.
Nawet Cogadh ucichł. Odkąd dzielnie wparował do twierdzy Raouna, więcej się nie pojawił. Być może zrozumiał, że nie ma z nim żadnych szans? Jeśli miał w sobie mądrość prawdziwego wojownika, to powinien wiedzieć, kiedy lepiej się wycofać, aniżeli na siłę próbować. Aczkolwiek możliwe też, że nie potrafił czymś takim się wykazać i w kącie coś knuł. Cóż, cokolwiek to było, Raoun tylko czekał. Nie był byle jakim oponentem. Mógł bez najmniejszego problemu przejąć kontrolę nad ciałem Boga Wojny, a wtedy gra po prostu się kończyła: wystarczyło złapać mocno miecz rycerza, przebić nim jego serce, takie tam. W sumie ciekawa sytuacja by powstała. Mógłby rozpuścić plotkę, że Cogadh, nie mogąc przeboleć śmierci ukochanej, postanowił zakończyć swoje cierpienia. O, to by była historia! Taka... romantyczna. Dobra na książkę.
Wszystko szło po jego myśli. Aż odczuł cień nudy. Jego życie było za proste. Uznał, że pozbędzie się Farvany – no i się pozbył. Chciał nastraszyć Cogadha – to nastraszył. Łatwizna. Aż pomyślał sobie, że czegoś mu brakuje. Jakiegoś wyzwania czy coś. Może powinien dla większych emocji nałożyć na siebie pewne ograniczenia? Choć na chwilę wyrównać szanse. Bycie zbyt potężnym nie zawsze go w pełni bawiło.
W sumie to była nawet myśl. Następnym razem, jak ktoś stanie mu na drodze, to da lekkie fory, żeby mieć więcej zabawy.
Przekroczył próg świątyni, zmaterializował się w boskiej sali. Oczywiście, przyprawił tym krzątającego się w środku śmiertelnika o chwilowy zawał serca. Bóg spuścił wzrok na stosunkowo młodego mężczyznę, świeżo mianowanego nowym głównym kapłanem. Tamten powitał go głębokim pokłonem, od razu przeprosił za przebywanie tu bez jego wiedzy, wytłumaczył całą przyczynę.
Raoun uniósł jedną brew.
— Podarunek dla mnie? — zapytał.
— Tak — odpowiedział kapłan, wykonując kolejny ukłon. — Pańscy wierni przygotowali wykonaną przez samego mistrza rękodzieła podobiznę. Pozwoliłem doręczycielom postawić ją na bocznym ołtarzu.
Bóg odwrócił głowę, ujrzał spoczywający na kamiennym stole pod ścianą nieduży posążek. Przyfrunął bliżej, przyjrzał mu się dokładnie. Figura przedstawiała jego samego siedzącego na świątynnym tronie. Mimo niewielkich rozmiarów dostrzegł sporą dbałość o szczegóły. Choć jeśli miał być szczery, na żywo wyglądał znacznie lepiej. Ale nie miał tego za złe. Rozumiał, że żaden materiał nie był w stanie odwzorować w pełni boskiego wizerunku.
W skali na dziesięć dałby mocne siedem i pół.
Nachylił się nad posążkiem, zmrużył delikatnie oczy.
— Wyczuwam energię — oznajmił.
— Powiedziano mi, że użyto magii, aby móc lepiej oddać pańską wspaniałość — wytłumaczył pospiesznie główny kapłan.
Raoun jeszcze chwilę przyglądał się prezentowi.
— Rozumiem. — Wyprostował się.
Racja, same śmiertelnicze dłonie nie podołałyby takiemu zadaniu. Aczkolwiek maehrsaephscy artyści byli naprawdę utalentowani, to znaczy, to nie była Ma'ehr Saephia. No dobra, ucieszył się z prezentu, okej.
Chcąc pobyć sam, wygonił z sali kapłana. Zasiadł na swoim tronie, oddał się myślom. Próbował jakoś oszacować, ile czasu minęło w jego rodzinnych stronach od ostatniej wizyty. Musiał tego pilnować, żeby przypadkiem nie przegapić swojego własnego święta. To było niedopuszczalne! Jak to tak, bóg tak ważny, jak Raoun, miałby nie zjawić się na święcie ustanowionym lata temu na jego cześć? Niedoczekanie! Dobrze, że czas w Riftreach płynął inaczej. Mógł sobie tutaj siedzieć i siedzieć, oddawać się swoim zachciankom. Przy okazji robił się starszy od reszty Świętej Ósemki. Chociaż z Celtriozem to tam nie był pewien, Bóg Przestrzeni miał znacznie większe doświadczenie w takich podróżach.
W sumie może wróci do domu na trochę? Zrobi taki lekki przeskok czasowy, przy okazji sprawdzi, czy jego Boscy Słudzy sobie ze wszystkim radzą. W zasadzie radzili, Dougal to był porządny w przydzielonej mu robocie. Raoun nie bez powodu uczynił go szefem całej ekipy i prawą ręką Boga Spirytyzmu w kwestii zmarłych.
Świst.
Uchylił głowę na bok, poczuł wąski powiew powietrza. Spojrzał na swoje nie w pełni wyraźne odbicie w długiej, lśniącej klindze miecza, której koniec wbity był w oparcie tronu, dokładnie w to samo miejsce, co kilka dni temu. Wziął nieco głębszy wdech, kąciki ust wygięły się w lekkim uśmiechu.
— Widzę, że taki masz styl witania — rzucił lekko.
Broń wyskoczyła z oparcia i poleciała prosto do dłoni swego właściciela. W progu stał Cogadh; postawa zdradzała jego gotowość do walki. Przepełniony gniewem oraz żądzą mordu wzrok miał utkwiony w twarzy Boga Spirytyzmu. Brakowało tylko, żeby jego peleryna niemal rytmicznie falowała; niestety trudno było o wiatr w środku świątyni.
Raoun wstał, poprawił płaszcz. Splótł ręce za plecami, spojrzał z góry na Boga Wojny.
— Chętny jesteś na drugą rundę, mam rację?
Cogadh nie odpowiadał. Dalej stał w tej samej pozycji, dalej spoglądał na swojego wroga.
— No co ty, nie udawaj takiego tajemniczego — ciągnął dalej Raoun. — Z tego co pamiętam, zraniłem twoich kapłanów, nie twój język.
— „Zranić” to mało powiedziane — odezwał się wreszcie tamten. — Ty ich zabiłeś.
— Zabiłem? — udał, że ogarnia go zdziwienie. — Nie, nie, nie! Ja tylko zraniłem! A to, że ciała śmiertelników są takie delikatne, to już nie moja wina!
Coś błysnęło z boku, lecz ponieważ jego ciało nie dostało sygnału, wykonał tylko pomniejszy unik. Miecz śmignął tuż obok, musnął lewe ramię. Dopiero po tym boski zmysł powiadomił o zagrożeniu. Uskoczył na bok, wykonał półobrót, wyciągnął rękę i złapał nią niemal idealnie rękojeść próbującej zaatakować go od tyłu broni. Wyprostował się, spojrzał na prosty w swej budowie, acz niesamowicie ostry i mający odpowiednią wagę miecz. Zamierzał dokładniej się przyjrzeć, lecz wtem zdobycz zniknęła mu z ręki.
Obrócił się na pięcie, popatrzył na Cogadha. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, gdy nagle zdał sobie z czegoś sprawę. Przyjrzał się ranie na lewym ramieniu. Zmierzył wzrokiem wolno barwiącą rozcięty materiał krew, po kilku sekundach zmrużył nieco oczy.
Rana nie zniknęła.
Niespodziewanie wybuchł klarownym śmiechem. Odchylił głowę do tyłu, poprawił ręką włosy.
— Czyli chcesz się bawić! — zawołał rozradowanym głosem, klasnął w dłonie. — Dobrze, skoro takie twe życzenie. Bogowie spełniają prośby śmiertelników, więc zapewnię ci zabawę! I wiesz, co? Ja też się pobawię! — Przestąpił z nogi na nogę, rozruszał nadgarstki. — Pokażę, że mogę cię pokonać bez używania mojej boskiej mocy. Co ty na to? Szanse rzekomo wyrównane! — Puścił mu oczko.
Cogadh się nie ruszał, lecz dało się dostrzec, że nieco ściągnął brwi.
— Możesz użyć wszystkich kart, a i tak cię pokonam — odparł ponuro.
— No już, już, nie skacz tak daleko. Nasze poprzednie spotkanie ma inne zdanie na ten temat.
Wybił się z podłogi i pofrunął przez całą boską salę. Wylądował szybko, acz gładko, tuż przed Bogiem Wojny. Zrównał z nim spojrzenia, uśmiechnął się szyderczo.
— Walczmy — oznajmił niezwykle spokojnie.
Cogadh wciąż trwał w tej samej pozycji.
Do czasu.
Ruch był bardzo gwałtowny, prawie nie do przewidzenia. Bóg Wojny wykonał szybki, precyzyjny zamach mieczem, wycelowany prosto w szyję oponenta. Raoun jednak miał niesamowicie dobry refleks. Zniżył się do pozycji niemal kucającej, mniej niż sekundę później przywołał do ręki Dusznika. Przypominająca szkło klinga przecięła metalowy napierśnik niczym masło, ale drugi bóg również pochwalił się zbliżonym czasem reakcji, ponieważ o włos uniknął otrzymania obrażenia.
Bóg Spirytyzmu wyprostował się, przygotowany na kolejny atak. Przyszykował się do zamachu, lecz ku jego zaskoczeniu broń odmówiła mu posłuszeństwa. W nienaturalny sposób pociągnęła go do tyłu, on, nie puszczając rękojeści, na moment stracił równowagę. Wykonał kilka stabilizujących kroków, spojrzał na miecz. Uniósł brwi.
Dusznik stawiał opór. Nie dawał się swemu panu, właścicielowi. Trwał, jak gdyby zawieszony w powietrzu, przyklejony do niewidzialnego punktu. Raoun zluzował nieco chwyt.
I szybko pożałował.
Miecz ruszył z impetem na niego, końcem ostrza celując w brzuch. Bóg poruszył się, pospiesznie odesłał Dusznika, dosłownie w ostatniej chwili ochraniając się w ten sposób przed brutalnym oberwaniem. Gdy jego miecz całkowicie zniknął, odetchnął z minimalną ulgą.
— Tak parszywy z ciebie byt, że nawet twoja własna broń stanęła przeciwko tobie — usłyszał.
Nie mógł ukryć, że te słowa go rozbawiły.
— To samo mogę powiedzieć o tobie i twoich kapłanach — zaśmiał się pod nosem.
Wolno przestąpił z jednej nogi na drugą, poprawił ręką włosy, odgarniając je do tyłu. Szybko załapał, że Bóg Wojny miał w zanadrzu dość ciekawą sztuczkę. Do identycznej sytuacji doszło w trakcie ich pierwszego spotkania, kiedy opętywał Farvanę. Dusznik w dokładnie ten sam sposób nagle odmówił posłuszeństwa. Musiała to być moc Cogadha. Przejmowanie kontroli nad bronią. Interesujące.
Cogadh spuścił wzrok na słabo trzymający się reszty kawałek napierśnika, potem spojrzał na białookiego.
— Dalej chcesz walczyć czy już mogę cię zabić? — spytał obojętnie.
— Dzisiaj jesteś w nastroju do żartów, widzę — odparł Raoun, podpierając się rękami na biodrach. — Zabawa dopiero się rozkręca.
Drugi bóg przyglądał mu się uważnie, zmrużył aż oczy. Jakby czegoś oczekiwał. Zapewne ruchu ze strony przeciwnika.
To go dostał.
Uskoczył, gdy Raoun rzucił się na niego z gołymi rękami. Machnął mieczem, tamten wykonał unik. Cogadh na to czekał – przywołał do drugiej dłoni kolejny, tak samo wyglądający miecz. Wycelował w tors, pchnął.
Dźwięk uderzenia metalu o metal rozszedł się po sali. Bóg Wojny otworzył szerzej oczy, gdy ujrzał, jak jego broń, zamiast prosto przed siebie, mimowolnie powędrowała do góry, w ten sposób ledwo chybiając. Spojrzał niżej, od razu dostrzegł szklanopodobną klingę, wypychającą metalowe ostrze.
Puścił jeden ze swoich mieczy, wykonał ręką gest, lecz zanim zdołał w którąkolwiek stronę pokierować broń wroga, ta szybko obróciła się w biały dym, który jeszcze szybciej zniknął.
Zaskoczony tym, stracił czujność; na krótko, ale w takiej walce wystarczająco, by nie zareagować w porę na atak przeciwnika. Krew trysnęła na pobliską kolumnę, Cogadh skrzywił się z bólu, ręka wbrew jego woli wypuściła drugi miecz. Zakrył dłonią krwawiące ramię, poczuł, jak palce powoli cierpną.
— Wybacz — usłyszał. — Jak widzę, że ktoś lubi dzierżyć dwie bronie, to mam nieodpartą ochotę go powstrzymać przed tym.
I znów ten klarowny, złowieszczy śmiech.
Walka trwała. Mimo pewnych utrudnień siła Cogadha wcale nie opadła znacząco. Niestety Raoun stanowił poważnego przeciwnika. Wykazał się większym sprytem, niż mogło się wydawać. Przywoływał swoją broń, dopiero gdy był w trakcie wykonywania ataku i odsyłał ją zaraz po nim, w ten sposób nie dając Bogu Wojny okazji, by przejął nad nią kontroli.
Ale Cogadh się nie poddawał.
Raoun zaklął pod nosem, gdy poczuł ostry ból w lewym boku. Odchylił się do tyłu, odfrunął na bezpieczniejszą odległość. Spuścił głowę, spojrzał na przeciekającą przez kamizelkę szkarłatną plamę. Tym razem okazał się być odrobinę za wolny. Przygryzł dolną wargę, po głębszym wdechu jego twarz przybrała spokojny wyraz.
— Gratuluję — powiedział. — Od wielu lat nikt nie zdołał mnie tak zranić...
Boski zmysł dał sygnał.
Obrócił się na pięcie, przywołał Dusznika, by odeprzeć lecący na niego miecz. Wybiwszy go z rytmu walki, puścił swój, a pochwycił ten Cogadha. Cisnął nim w podłogę, ponownie wezwał Dusznika, a następnie jednym ruchem złamał metalową klingę na pół. Broń Boga Wojny zadrżała, a kilka sekund później zniknęła.
Dusznik został odesłany, Raoun cały ten czas powstrzymywał grymas związany z bólem. Cicho stęknął, gdy w niedobry dla rany sposób wygiął się, żeby pochwycić transparentny koniec swojego płaszcza. Oderwał kawałek, owinął go wokół torsu i zawiązał mocno, już nie będąc w stanie ukryć skrzywienia na twarzy. Westchnął, spojrzał w stronę biegnącego na niego Cogadha.
Jeśli miał być w stu procentach szczery, to zaczynał się nudzić.
Zgrabnie wyminął Boga Wojny, złapał za jego pelerynę i pociągnął w dół, lecz tamten szybko przeciął ją mieczem. Raoun zamierzał odrzucić w kąt materiał, nawet zaczął wykonywać ku temu ruch, ale plany gwałtownie uległy zmianie. Rzucił peleryną w twarz mężczyzny, przywołał ponownie swój oręż. Pchnął w kierunku klatki piersiowej.
Niespodziewanie ogarnęła go ciemność. Warknął głośno, gdy widok zasłonił mu materiał – Cogadh odwzajemnił wcześniejszą akcję. Poczuł, jak broń wyrywa mu się z ręki.
Boski zmysł dał sygnał.
Peleryna poleciała, rozrywana przez miecz. Nie stało się to jednak z białookim, który rozpłynął się w powietrzu jak na drodze magicznej sztuczki. Bóg Wojny uniósł wyżej powieki, pospiesznie się rozejrzał.
Koniec zabawy. Bóg Spirytyzmu użył swojej mocy. Przeszedł w formę niematerialną, zdołał w ostatniej milisekundzie uniknąć bliskiego spotkania z ostrzem własnego miecza. Coś pociągnęło go do boku, jednak to zignorował. Skupiony był na czymś zupełnie innym.
Dusznik przeszedł w niematerialną formę. Zniknął z pola widzenia Cogadha, przyleciał do ręki Raouna, który zdołał znaleźć się za plecami przeciwnika.
Trzask metalu rozległ się po całej sali, a po nim nastąpił brzdęk uderzającej klingi o kamienne płytki. Cogadh odruchowo wypuścił z ręki swoją broń, zachłysnął się powietrzem, popatrzył na wystający z jego torsu, skąpany w szkarłatnej cieczy koniec szklanego miecza. W jego ustach zebrała się krew.
Raoun wysunął Dusznika, zepchnął drugiego boga do pozycji klęczącej. Tamten opadł ciężko na kolana, splunął krwią na podłogę.
— I tyle było z naszego uroczego spotkania — powiedział Bóg Spirytyzmu.
Obszedł Cogadha, stanął przed rzuconą na ziemię peleryną. Podniósł nią i użył do wytarcia ostrza. Gdy skończył, nonszalancko ją upuścił, oręż natomiast odesłał.
— Widzisz, Cogadh? — Podszedł do obficie krwawiącego mężczyzny. — Możesz nie uważać mnie za boga, ale prawda jest zupełnie inna. Teraz obaj możemy zobaczyć, kto z nas jest bogiem... a kto śmiertelnikiem.
Uśmiech praktycznie opanował jego twarz. Ach, a jaka satysfakcja go teraz ogarniała! Jeszcze większa niż po zabiciu Farvany! W sumie Bogini Złotego Płomienia była dość słaba. Poza możliwością wzniecania i kontrolowania ognia nie miała zbyt wiele do zaoferowania. Aż dziwne, że była tak popularna na tych terenach. Cogadh z drugiej strony należał do Bogów Wojny. Potrafił walczyć, przywoływać broń, a nawet sterować tą należącą do innych. Coś niesamowitego.
Szkoda, że i tutaj historia dobiegała końca.
— Czyli w takim razie żaden z nas nie jest bogiem — doszło jego uszu.
Uniósł jedną brew, zmierzył wzrokiem Boga Wojny, który splunął kolejną porcją krwi.
— Słucham? — zapytał lekko, nachylając się w jego stronę. — Nie dosłyszałem?
Cogadh wziął głębszy wdech. Wsunął zdrową rękę pod pękający napierśnik, próbował zatamować krwawienie, niestety bez skutku.
— Też mi... — zakasłał, czerwona strużka wniknęła w jego zarost. — Też mi bóg...
— Oj, ja nie wiem, czy powinieneś to mówić, patrząc na twój stan — udał zmartwionego. — Ciii, nic nie mów, oddychaj głęboko. Widzisz miecz?
W jego dłoni pojawił się Dusznik. Cogadh przeniósł na niego wzrok, na co Raoun prawie podskoczył z ekscytacji.
— Widzisz! — Zaśmiał się głośno.
Wykonał niewielki zamach, klinga przeniknęła przez kolumnę.
— Ten miecz ma dwie formy — wytłumaczył. — Widzisz właśnie tę drugą, a to oznacza jedno. — Wyprostował się, spojrzał z góry na mężczyznę. — Twoje dni są policzone. A nawet minuty.
Dusznik zniknął, Bóg Spirytyzmu zaczął bić brawo.
Teraz był pewien, że dobrze trafił podczas tamtego ataku. Cogadh jeszcze dychał, ponieważ, cóż, był bogiem, ale to tylko kwestia czasu, nim wypuści z płuc już ostatni wydech. Raoun wygrał. Wygrał! Jak zawsze zresztą.
— Trochę szkoda — przyznał. — Tak szybko odchodzisz. Szczerze mówiąc, zabawiłbym się jeszcze dłużej. Tylko nie widzę siebie pomagającego tobie. O ile można w ogóle pomóc. — Zmierzył boga wzrokiem z góry na dół, po czym wzruszył ramionami. — Nie wydaje mi się. Ale nie martw się, zajmę się twoimi wiernymi. Powiem im, że niestety, śmierć twojej ukochanej była zbyt bolesna. Ale ponieważ ja się z nią przyjaźniłem i ty się ze mną zakumplowałeś, kazałeś mi obiecać, że się zaopiekuję biednymi śmiertelnikami, których zostawiasz w świecie żywych. Och, jaka poezja! Trzeba będzie jakiegoś barda zagarnąć, żeby napisał urzekającą balladę o waszej dwójce! No i przy okazji też o mnie, bo to ja...!
Zamilkł, zastygł w połowie gestykulacji.
Boski zmysł dał sygnał.
Odwrócił gwałtownie głowę, ujrzał ostrze miecza, pędzącego bokiem prosto na niego. Będącego już bardzo blisko. Za blisko.
Zdecydowanie za...
Krew trysnęła w formie groteskowej fontanny, rozbryzgując się w niemal wszystkich kierunkach. Krople wylądowały na podłodze, pobliskiej kolumnie, nawet twarzy Cogadha. Ostatni ruch dłonią Boga Spirytyzmu zerwał z zawieszki kołyszący się przy biodrze amulet, który upadł na kamienne płytki. Zaraz obok niego wylądowała głowa. Poturlała się kawałek, zostawiając za sobą podłużny krwawy ślad, aż się zatrzymała. W tym samym czasie reszta ciała osunęła się wpierw na kolana, a potem przechyliła się do przodu i płasko runęła.
Cogadh podniósł rękę, żeby przetrzeć oko, lecz okazał się nie mieć wystarczająco siły. Wzrok jednak nie był na tyle rozmazany, by nie mógł zobaczyć swojego dzieła – przeciętego na dwie części wroga, nieruchomo leżącego na ziemi. Udało mu się też dostrzec, że coś nowego pojawiło się parę kroków dalej. Popatrzył na siedzącą, odrobinę przezroczystą postać. Drgnął, ale rana skutecznie go powstrzymała przed poderwaniem się na nogi.
Raoun podpierał się jedną ręką, oddech miał zgubiony. Nie czuł zimna kafelek pod palcami, nie czuł ogólnie panującego w tym miejscu chłodu. Nie czuł bólu obrażeń, które otrzymał w trakcie walki.
Nie czuł nic.
Wiedział dlaczego.
Dosłownie w chwili, w której ostrze wbiło się w jego szyję, wypchał swoją duszę z ciała. O mały włos. Śmierć u niego działała trochę inaczej niż u śmiertelników. Gdyby się spóźnił, po prostu umarłby, a jego energia wróciłaby do Ma'ehr Saephii. Co prawda, odrodziłby się w swojej świątyni, ale straciłby wspomnienia z ostatnich wydarzeń. A tego wolałby uniknąć. Tyle starań, żeby na koniec o tym nawet nie pamiętać? Tak nie mogło być! Dlatego właśnie to zrobił. Wyrzucił ducha na zewnątrz, dzięki czemu został tutaj. Teraz tylko będzie musiał opętać kogoś i wrócić do domu. Nawet zdołał odczepić Klucz do Międzywymiaru, żeby przypadkiem nie uległ on rozpadowi. Tak, uchronił się! Uchronił!
Z jego ust wyrwało się parsknięcie, które bardzo szybko przeszło w głośny śmiech. Raoun śmiał się niemal szaleńczo; uderzył ręką w podłogę, nie rozległ się jednak żaden dźwięk. Byłby się popłakał, gdyby nie to, że duchy nie mogły uronić łez.
— WIDZISZ TO?! — zawołał do Cogadha.
Tamten spojrzał na niego (dziwne, że jeszcze żył, Farvanie jakoś to szybciej poszło).
— Przegrałeś! — kontynuował Raoun. — Nie możesz się równać z moją mocą! Może zniszczyłeś moje ciało — wskazał powoli, acz nieubłaganie obracające się w pył zwłoki — ale nie duszę!
Podniósł się do pionu, wolnym krokiem ruszył w stronę konającego Cogadha. Rozłożył dumnie ręce, uśmiechnął się szyderczo.
— Niech to będzie twój ostatni widok!
Postawił kolejny krok.
Coś niespodziewanie pociągnęło go w bok. Stracił równowagę, poleciał na ziemię, zdołał się jednak podeprzeć ręką. Spróbował się podnieść, lecz utrudniała mu to jakaś nieznana siła, która zaczęła oplatać się wokół jego lewej nogi. Spojrzał w stronę źródła, niemal zamarł.
Wokół stojącego na bocznym ołtarzu posążka roztaczała się złowroga aura. Oczy świeciły dziwnym, niebieskim światłem, z całej figury wysuwała się energia, która ciągnęła do siebie niematerialną formę Boga Spirytyzmu. Mocno. Bardzo mocno.
Raoun zmarszczył brwi, przygryzł dolną wargę.
Czyli to był podstęp. Cogadh nie przyszedł z pustym zamiarem stoczenia walki. Obmyślił plan, którego białooki nie zdołał rozpracować. I przez to w tym momencie był okropnie zły.
Bóg Wojny prychnął cicho, następnie przechylił się w bok i opadł całkiem na ziemię. Ostatkiem sił obrócił się, aby widzieć swojego wroga.
Raoun nie wiedział, co robić. Wyciągnął rękę, żeby złapać się stojącej obok kolumny, ale kończyna przeniknęła przez nią, nie dając mu szansy na chwyt. Musiał jednak stawiać opór. Nie mógł się tak dać. Ten posążek... na pewno miał w sobie jakąś pieczętującą magię. Jeśli zostanie przez nią schwytany, być może nigdy się nie uwolni...
Nie, nie powinien o tym myśleć. Da radę. Kawałek dalej moc posążka już go nie sięgała, więc jeśli się oddali...
Znów spróbował wstać, nawet mu się to udało, lecz gdy zamierzał wykonać krok, energia mocniej się wokół niego oplotła. Upadł na ziemię, został pociągnięty kawałek.
Nie, nie przegra.
Jeśli się tylko oddali...
Ale czy miał na to szanse?
Bezpieczny punkt znajdował się blisko, ale nagle wydał się niesamowicie odległy. To było tylko kilka kroków, jednak tak trudno mu było ponieść się, a co dopiero iść. Widział, że nieruchomy Cogadh utkwił na nim swój wzrok; choć Bóg Spirytyzmu szczerze wątpił, że tamten cokolwiek jeszcze widział. Ujrzał ulatujące z wojownika ostatki życiowej energii. Czyli odszedł, zanim zdołał zobaczyć klęskę swojego wroga – ta myśl dała Raounowi pewną ulgę.
Ponownie przesunął się wbrew woli te parę centymetrów. Moc posążka stopniowo z nim wygrywała. Gdyby żył, miał w zanadrzu swoją materialną formę, to poradziłby sobie z problemem. Ale teraz...
Popatrzył na swoje martwe ciało, a raczej jego połowę, która jeszcze nie obróciła się w pył. Jeżeli da radę połączyć się z nim, odejdzie z tego świata. Straci część wspomnień.
Spojrzał za siebie, na wymierzający mu wyrok posążek.
Ale jeśli odejdzie, to nie zostanie zapieczętowany.
Wykorzystał całą swoją energię, żeby zacząć się czołgać w stronę ciała. Wyciągnął przed siebie rękę. Jeszcze kawałek. Jeszcze odrobinę. Opuszek już prawie dotykał.
Ciało gwałtownie oddaliło się od niego.
A raczej to on został wciągnięty.
Posążek chwilę drżał, przez moment wyglądał, jakby zamierzał zaraz się przewrócić. I gdy już miało to nastąpić, powrócił do oryginalnej pozycji, zastygł w kompletnym, naturalnym dla niego bezruchu. Oczy jeszcze chwilę świeciły, w pewnej chwili błękit ustąpił bieli, a potem i biel zgasła.
W całej sali zapanowała cisza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz