27 marca 2024

Od Virgila do Seymoura

Seymour siedział wygodnie oparty o jego ramię, ciesząc się atmosferą kawiarni i ciepłem wilczego ciała, gdy Virgil próbował nie zwariować od natłoku myśli, każdej po kolei związanej z muzykiem. Bo chociaż bliskość byłego czarodzieja stała się już niemalże codziennością, chociaż serce mogło w końcu być otwarte i szczere ze swoimi uczuciami, życie czyniąc prostszym i przyjemniejszym, Vi nadal przy zwykłym gładzeniu ręki Seymoura łapał się na tym, że nie dowierza w realność tej chwili. Tamto przyjście na próg mieszkania mężczyzny miało ulżyć mu w noszeniu na barkach ciężaru swoich uczuć kosztem normalnej przyjaźni z Seymourem, co może i było samolubne, ale nie potrafił już inaczej z tym walczyć. Vi zaakceptował wizję następnych wieczorów spędzonych na wypłakiwaniu się w poduszkę, tymczasem spędził je nie na płakaniu, lecz wtulaniu głowy w pościel Seymoura, jego pierś i błyszczące tatuażami ramiona, które bardzo polubił całować, tak samo jak ten słodki, trochę psotny, czarodziejski uśmiech. A równocześnie, obok tej niepewności, czy nadal nie żyje on tylko snami, była naturalność w ruchach ich obu, poczucie robienia w końcu właściwej rzeczy po tygodniach udawania. Obecność Seymoura, jego słowa i czułość były już tylko powodem do szczęścia, nie złamanego serca, przez co Vi prawie poddał się całkowicie temu przypływowi miłości i komfortu, prawie pozwolił reszcie marzeń spłynąć swobodnie z jego ust, jak wtedy, tuż po biegu w deszczu.
Prawie. Miał nadzieję, że były czarodziej nie wyczuł jego chwilowego spięcia.
Metaliczny wzrok wodził przez większość pobytu w kawiarni za smukłymi palcami, oglądał, jak toną w miękkiej sierści piesków, słuchał pogodnego śmiechu, rozbawionego kolejną łapą próbując zwrócić na siebie uwagę i Vi bezwiednie wyobrażał sobie tę samą dłoń dotykającą jego ciemnego, wilczego łba, gładzącą równie delikatnie puchate uszy, co te należące do owczarka. Westchnienie rzeźbiarza przeszło niezauważone przy donośnym szczęknięciu mieszańca rottweilera.
Standardy nowej rzeczywistości przyszły tak szybko, tak nagle i dla (podobno wyłącznie) niego oraz Seymoura niespodziewanie, że świadomość delikatności i świeżości tej relacji czasami mu umykała. Zapominał, jak łatwo był w stanie coś teraz zepsuć przez… cóż, bycie sobą. Przecież nic nie mógł poradzić na to, że był wilkołakiem, że kochał jak pies, bez półśrodków i skromnych zauroczeń, że jego życiem rządził przynajmniej raz w miesiącu księżyc. Ale tego nauczyło go doświadczenie, utwierdziło w przekonaniu, że te czarne kłaki są jedynie przeszkodą dla innych, a on nie potrafił zrobić nic innego, jak pogodzić się z tym. Sam dostrzegał problematyczność wilkołaczego bagażu, który ze sobą nosił i nie oczekiwał od swoich partnerach niczego więcej poza kochaniem go mimo tej wilczej strony. Dla ukochanej osoby mógł zrobić wszystko, aby ukryć tę część siebie, byle nie musiała ona z zaciśniętymi zębami znosić obecności wielkiego wilka.
Nie zmieniało to jednak faktu, że swoje potrzeby ów wilk miał, choć nigdy głośno nie wypowiedziane, bo nie było nikogo, kto by ich wysłuchał. Virgil spojrzał na byłego czarodzieja, myślami wciąż będąc gdzieś indziej.
Niekoniecznie chciał drążyć temat w tym momencie, w szczególności nie tak bezpośrednio, ale z Seymourem rozmawiało się łatwiej o wszystkim, więc spróbował kompromisu. Oparł policzek o jasne włosy, jego dłoń niezobowiązująco zakręciła kubkiem z herbatą imbirową.
— I mógłbyś codziennie się takim wielkim psem zajmować i… by ci to nie przeszkadzało? Nigdy? — zagaił luźnym tonem, niby zadając pytanie bez głębszego kontekstu.
— No co ty — odparł momentalnie muzyk, obserwując próbującego mu się dostać na kolana kundelka. — Przecież dbanie o takiego pluszaka to sama przyjemność — dodał, swoje słowa podkreślając zachęcającym klepnięciem w uda, żeby zwierzak się nie zastanawiał, tylko wskakiwał bez obaw. Czarne oczy zabłysły, piesek zbliżony rozmiarami do labradora umościł się błyskawicznie na czarodzieju, tylko trochę zbolały śmiech wyciągając z jego piersi, gdy wbijał łapy w nogi mężczyzny.
Seymour odwrócił do niego głowę, wyczekując jakiegoś ciągu dalszego, lecz Vi tylko posłał mu czuły uśmiech, całusem w policzek zapewniając, że nie ma nic więcej do powiedzenia, były czarodziej może swobodnie wracać do głaskania psiaka.
Westchnął, tym razem w duchu. Wszystkie słowa muzyka były słodkie, ocieplały wilczą duszę i aż chciało się od nich merdać ogonem, bo wilkołak wiedział, że mężczyzna mówił szczerze, a mimo to Virgil patrzył na niego bardziej z wyrozumiałością niż uradowaniem. Seymour nie przeszedł jeszcze spotkania z rzeczywistością, nie widział różnicy między zabawą z wilkiem w parku a trzymaniem takiego w domu, nie wiedział, że ludzi bez chęci do tulenia wielkich pluszaków Vi spotykał przez całe życie i muzyk nie musi się wstydzić postawienia pewnej granicy, według której przemieniony wilkołak jest już zbyt przytłaczający do opieki.


Tylko że w końcu będę musiał mu to wyjaśnić, pomyślał, następnego ranka wchodząc do swojego mieszkania. Spotkali się o czternastej, ale zasiedzieli się w kawiarni, dwukrotnie zamawiając swoje napoje, żeby dłużej siedzieć z czworonogami, więc szybko z czternastej zrobiła się pora obiadowa, a na tym obiedzie spędzili tyle czasu, przekomarzając się, że był już wieczór, a że Seymour mieszkał blisko tamtej restauracji… Wcale nie miał ochoty wychodzić tak wcześnie od niego, wcale muzyk nie chciał go wypuszczać, ale Vi nie zawsze mógł sobie wybierać godziny i miejsce pracy, czasem trzeba było wcześniej się zjawić w biurze, Seymoura za to mało ruszało, że Ignis do niego wydzwaniał i kazał za godzinę być w studiu. Uśmiechnął się na wspomnienie ciepłego, porannego głosu byłego czarodzieja, wstawiając kwiaty od niego do wazonu, zerkając na nową piłeczkę tenisową, taką świecącą w ciemnościach na niebiesko, jeszcze przez chwilę odwlekając myślenie o nieuniknionym.
Nie lubił poruszać tematu pełni, nie lubił mówić, że nie da rady się wtedy spotkać, albo będzie nocował gdzieś indziej, gdyż zawsze w jego słowach kryła się ta obarczająca innych swoimi uczuciami nuta nadziei, że może ktoś powie „spędzę ją z tobą”. Zaczęło się od Eneasza, chłopaka z jego pierwszego, poważniejszego związku, a przynajmniej od strony Vi tak to wyglądało, potem stało się to nieodzownym elementem jego wszystkich relacji. Tłumaczenie i przepraszanie, że ma duże zęby, duże uszy, duże cielsko, że nie zawsze kontroluje pojawienie się go. I teraz musiał to samo przegadać z Seymourem.
Godzina wyjścia z domu zbliżała się nieubłaganie, ale Vi, zamiast szykować się w łazience i zbierać rzeczy do torby, to usiadł na zasierścionym fotelu, zapadając się w niego tak głęboko, jak mógł i wyobrażając sobie, że to wciąż Seymour go przytula. Oplótł się ciasno własnymi ramionami, zbliżając nos do rękawa koszulki muzyka, wdychając zapach szafirowej magii z ubrania i swojej skóry.
Odprężył się, serce zabiło swobodniej. W głowie pojawiła się myśl, że cokolwiek by nie było, to będzie dobrze, bo będzie to z Seymourem.


— Ale to przyjdziesz jutro, tak? — próbował upewnić się Seymour po uważnym wysłuchaniu Vi tłumaczącego mu swoją sytuację podczas pełni i wilkołak nie był pewien, czy został zignorowany, czy nie zrozumiał muzyka, bo ten zaczął gadać w jednym z bharackich dialektów zasłyszanych od Raama.
Przygotował się na dobrze, nie na bardzo dobrze.
Reszta chłopaków krzątała się po studiu, nie zwracając na nich za bardzo uwagi, szczególnie gdy Ignis z Dantem odstawiali jeden ze swoich popisów numerów, gdzie syren pokazuje zamówione przez Norberta nowe ubrania na sesję, a Zapałka kręci nosem i pluje ogniem, przez co Raam się śmieje, Ioannis zaś próbuje łagodzić sytuację. W ogóle Vi odnosił wrażenie, że pomimo zamiłowania krawca do wkurzania wokalisty zespołu i jego współpracy z muzykami, to on zaczynał się częściej pojawiać w studiu na życzenie, oczywiście, Seymoura, ale także Ignisa. Po prostu niedawno genashi się zapytał, czy wilkołak może znajdować więcej czasu na przesiadywanie z Voxem podczas ich grania, co i tak Virgil miał wrażenie, że robił już regularnie, ale nie zamierzał się kłócić.
Więc siedział tak kolejną godzinę na kanapie u chłopaków, pracując, a teraz podczas przerwy, gdy temat spotkania się następnego dnia sam wypłynął, wpatrując się w Seymoura, oniemiały.
— Seymour…
— To nawet lepiej, jeśli przyjdziesz, bo u mnie jest więcej miejsca — przerwał mu muzyk, chociaż Vi nie do końca wiedział, co próbował powiedzieć. Żartujesz? Pamiętasz, że potrzebuję się zmienić? Kocham cię? Szafirowy wzrok umknął gdzieś na bok w zamyśleniu. — Nie będziesz musiał się kulić u siebie na dywanie.
Wilkołak zamrugał, uważnie przyglądając się twarzy Seymoura. Nieustannie pogodna i urocza, gdy czarodziejskie oczy patrzyły na niego, z lekkim uśmiechem na ustach, dokładnie takim samym, jakim Vi został obdarzony, nim zaczął mówić o pełni.
— Ty tak… na poważnie?
Niedowierzanie, napięcie i ekscytacja mieszały się w jego głosie, nie wiedział już, co bardziej w nim dominuje.
— Pewnie — odparł były czarodziej, przyjmując nieco rzeczowy ton. — Przecież wiesz, że mam spore mieszkanie, skorzystaj z tego. Jako wilk byś pewnie mógł bez problemu między wszystkimi pokojami chodzić, poza łazienką może. Jest jeszcze balkon, tam też mógłbyś wyjść, u siebie tak nie możesz.
Brzmiało to jak tłumaczenie łatwego problemu matematycznego, z jasno podanymi wszystkimi danymi – są dwa mieszkania, jedno z wymiarami zdecydowanie niewystarczającymi wilkołakowi, drugie przestronne, z każdym pomieszczeniem większym od obecnego salonu Virgila, więc odpowiedź na pytanie, gdzie umieścić sporych rozmiarów wilka, jest prosta.
— No nie… — mruknął, poprawiając się na poduszce. Zacisnął dłonie na kolanach, cały czas mając jakieś poczucie, że coś jest nie w porządku, że jakoś, nie wiadomo jak, wywarł presję na muzyku, żeby ten odpowiedział w ten sposób. — Ale… Seymour, naprawdę nie musisz tego robić, jeśli nie chcesz…
Brwi Vi podskoczyły lekko, gdy wytatuowane ręce sięgnęły po jego nogi, przerzuciły je przez udo byłego czarodzieja. Nawet nie zauważył, jak spięte się zrobiły, dopóki Seymour nie położył na nich dłoni, nie pogładził czule obu łydek, rozluźniając mięśnie.
— Vi — powiedział ciepło, a Virgil poczuł, jak momentalnie się rozpływa i uspokaja. Ignis coś krzyknął w tle, ale dźwięk wydał mu się taki odległy. — Po pierwsze, że chcę, a po drugie, że jeśli mogę zapewnić ci dodatkowy komfort podczas pełni, to dlaczego miałbym tego nie robić? Chcę dla ciebie jak najlepiej.
Słów dalej mu brakło, tylko te oczy, duże i metaliczne, szczęśliwe i zakochane, były w stanie przekazać coś więcej, tylko ten miękki pocałunek umiał właściwie wyrazić wilczą wdzięczność. Gdy Virgil się odsunął, to tylko na tyle, by móc nosem otrzeć się nos Seymoura.
— Jesteś cudowny — szepnął.
Dostrzegł, jak uśmiech mężczyzny się poszerza. Smukłe, jaśniejące przyjemnym blaskiem szafiru ramiona objęły wilkołaka, a on dał im się przycisnąć do piersi Seymoura, wsłuchując się w bicie jego żywiej pracującego serca.
Nagle jednak i w ciało muzyka wkradła się jakaś niepewność, jakby niespodziewana, przykra refleksja go naszła, jego kolejne słowa przypominały prawie przeprosiny.
— Chyba że nie chcesz przyjść, bo się będziesz czuł skrępowany, czy coś takiego, to wtedy…
— Nie — zaprzeczył szybko, wtulając swój uśmiech w szyję mężczyzny, przeganiając jego wątpliwości, tak jak wcześniej Seymour zrobił to z tymi wilczymi. — Przyjdę.
Chłopaki znów zaczęli krzyczeć, Ignis kazał Seymourowi podejść, obejrzeć te wstrętne, rybie zdjęcia ich nowych strojów, ale gitarzysta odkrzyknął ponad ramieniem Vi, że wszyscy mogą na razie spierdalać i ścisnął mocniej rzeźbiarza w swoich objęciach.


Może był to jednak zły pomysł.
Z pewnością nie zaczął tak uważać przez byłego czarodzieja, tylko przez ilość nieprzyjemnych scenariuszów, które zaczęły namnażać się w jego głowie, próbując przekonać go, że to się nie uda. Stres, przemożny i każący skubać rękaw bluzy, został uciszony przez tę rozmowę w studiu i pozwolił mu zasnąć dzień przed pełnią, ale gdy przy robieniu śniadania dotarło do Vi na nowo, że ma iść po południu do Seymoura, spędzić z nim tę wypełnioną światłem księżyca noc, a co się z tym wiążę, przemienić się przy nim, w jego mieszkaniu, to łajdak powrócił ze zdwojoną siłą, odbierając mu całe skupienie w pracy, zasiewając w umyśle nowe zmartwienia.
To Seymour, próbował tłumaczyć sobie, najbardziej troskliwy i wspaniały gość, jakiego znał.
To Seymour, powtarzał z większym napięciem i ostrożnością, więc musiał się postarać, żeby niczego nie zepsuć, inaczej sobie nie daruje.
Wilkołak westchnął ciężko, opierając się plecami o ścianę windy i przymykając oczy. Wiedział, że sytuacja z Seymourem nijak była podobna do tego, jak dotychczas jego partnerzy traktowali wilcze przemiany, już samo to, że muzyk zaprosił go z całkowitą świadomością, że na tę noc wypadnie pełnia, odróżniało jego podejście od byłych Virgila. A jednak przed oczami stawało mu wspomnienie tego skrzywionego, wręcz zniesmaczonego i niezadowolonego spojrzenia Eneasza, gdy Vi się przy nim zmienił, przez sen i przypadkiem. Podniósł powieki, czując ucisk w gardle.
Nie będzie tak źle, nie z Seymourem. Tego się trzymał.
Dzwonek rozbrzmiał, chwilę potem otworzyły się drzwi, choć rzeźbiarz prędzej nazwałby to szarpnięciem za klamkę, po czym zapomnieniem o niej i skupieniem się w zupełności na osobie czekającej na progu.
— Vi! — zawołał Seymour, wciągając wilkołaka do środka z taką werwą i stanowczością, jakby ten zaraz miał się odwrócić i uciec w dół schodów, on zaś nie zamierzał na to pozwolić. Drzwi trzasnęły, zamykając się z powrotem chyba dzięki temu, że odbiły się od kołka w podłodze, a wytworzony przy tym huk zmieszał się ze śmiechem Virgila.
— Seymour — powiedział z uczuciem, na moment znów myśląc tylko o tym, jak dobrze mu jest w ramionach byłego czarodzieja.
Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło w mieszkaniu, trochę pustym i może zbyt wielkim jak na jednego mężczyznę, z wysokim sufitem i klasycznymi, prostymi meblami, ale kanapa, mimo przestronności salonu, została jeszcze kawałek przesunięta, jakby na zaś, a do lodówki prowadziła woń świeżego, surowego mięsa, której wcześniej ani razu nie wyczuł u Seymoura. Nie skomentował, nie pytał. Może za bardzo doszukiwał się znaczenia w rzeczach, w których go nie było.
Wieczór spędzili jak każdy inny — oglądając filmy, rozmawiając, rzucając w siebie kapslami od piwa, tylko Vi spoglądał częściej za okno, obserwując, jak łagodny odcień ciemnego błękitu przechodzi w granat, jak jedynie te najjaśniejsze gwiazdy widać z mieszkania w rozświetlonym Stellaire, jak księżyc zagląda do salonu muzyka i woła do niego. Piękny, błyszczący, proszący się o podziwianie wilczymi oczami.
Virgil poprawił się po raz setny na poduszkach kanapy, w końcu przyciągając swoim wierceniem się uwagę Seymoura.
— To już? — zapytał, popatrując to na wilkołaka, to na niebo. Vi miał wrażenie, że na dnie szafirowego spojrzenia dostrzega ekscytację, ale było to przecież absurdalne.
— Tak, ale… — Westchnął, uciekł wzrokiem. — Seymour, ja mogę jeszcze wyjść…
— Vi. — Dłonie tak czule ujęły jego twarz, tak łagodnie poprowadziły ją, żeby były czarodziej mógł spojrzeć głęboko w metaliczne oczy. — Zostań — powiedział cicho, z uśmiechem.
I to był koniec dyskusji.
Telewizor wyłączyli, lampki przygasili, Seymour tylko upewnił się, że nie będzie wilkołakowi przeszkadzał swoją obecnością, a potem usiadł pod jedną ze ścian pokoju. Tatuaże pulsowały jakoś dziwnie, jakby chciały zaświecić pełnym, żywym blaskiem szafiru, ale każdy oddech je z powrotem uspokajał.
Gdy Vi wstawał, ze skórą okrytą jedynie bladą łuną, rzucił jeszcze spojrzenie byłemu czarodziejowi, którego ten chyba nie do końca zrozumiał.
Nie zezłość się na mnie, proszę.
Pazury zaszurały o podłogę, wprawiając go w panikę, że pewnie już coś zarysował, popsuł, zostawił paskudny ślad swojej wilczej obecności. Ogon musnął oparcie kanapy, ale Virgil widział oczyma wyobraźni całe poprzewracane regały z drobiazgami, prawie czuł nad głową półkę, w którą miał zaraz uderzyć. Wszystko nagle w wielkim mieszkaniu wydało mu się za małe i kruche, niestworzone dla przemienionego wilkołaka. Zakręcił się na patykowatych łapach, prawie wywalając się przy próbach przyciśnięcia ich jak najbliższej siebie.
Ciche, zbolałe skomlenie odbiło się od nagich ścian.
— Hej, Vi, spokojnie… — Uszy przylgnęły ciasno do łba, nawet nie podnosząc się na dźwięk swojego ulubionego głosu.
Virgil najdelikatniej, jak potrafił, ułożył się na podłodze, podkuliwszy wszystkie kończyny pod siebie, zasłaniając dodatkowo tyle z nich, ile mógł ogonem, na resztę kładąc pysk. Dwa metry wilka zmniejszone do kłębka napięcia i wystraszonych ślepi, czekających na najmniejszy sygnał od Seymoura, że powinien się odmienić.
Ale ten nie nadszedł, w przeciwieństwie do zatroskanego wzroku byłego czarodzieja i miękkiego, dalekiego od karcenia bądź krzyku tonu.
— Vi… — Muzyk podszedł od razu, usiadł obok, gdy wilkołak legł na ziemi, widząc jego zestresowanie i nieporadność, a Vi szczerze nie miał pojęcia, jak inaczej na to zareagować, niż dalszym skomleniem, przepraszaniem, bo coś musiał zaraz zepsuć, coś musiało się stać i odtrącić Seymoura.
Smukłe dłonie uniosły się ostrożnie, zawahały, lecz nie cofnęły.
— Mogę cię pogłaskać? — Usłyszał, oczyma podobnymi do porcelanowych spodków patrząc na ręce chcące utulić spięte, wilcze mięśnie, jak te ludzkie jeszcze wczoraj.
Ciało zareagowało na pytanie szybciej od skłębionych myśli, końcówka ogona zamerdała nieśmiało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz