O takiej porze, dzwonek do drzwi mógł zwiastować wiele rzeczy, w większości negatywnych. Seymour z trudem wygrzebał się z łóżka, gestem przegarnął potargane włosy, zastanawiając się, czy to sąsiad dobijał się do niego, bo mu mieszkanie zalało, czy może chodziło o coś dużo poważniejszego. Może to policja, może szukali potencjalnych świadków jakiegoś zdarzenia, ludzi, którzy akurat byli w domu i mogli…
A potem Seymour otworzył drzwi i wszystkie myśli pierzchły z głowy.
Śnił, bo przecież takie rzeczy się nie działy. Niemożliwym było, by mężczyzna, do którego każdego wieczora uciekały myśli Seymoura, i które to myśli muzyk tak starannie starał się wyrugować z własnego umysłu, po prostu przyszedł mu na próg i powiedział dokładnie te słowa, które najbardziej pragnął usłyszeć, nie odważył się jednak nawet o nich marzyć. Takie rzeczy nie działy się w realnym świecie, a na pewno nie działy się w życiu Seymoura, od dziecka przyzwyczajonego do tego, że samo, to się może co najwyżej spierdolić, a on nie powinien narzekać.
Virgil nie zdążył postąpić nawet kroku. Wilcze ucho, choć tak czułe, nie usłyszało tego ogłuszającego huku pękającej w sercu tamy, do tej pory wytrwale trzymającej kotłujące się emocje, bo te dwa magiczne słowa otworzyły je w końcu na podobieństwo zaklętego sezamu. Sen, czy jawa, Seymour nie dbał o to. Uczucia przelały się spiętrzoną falą i już nie było myślenia o tym, czy coś wypada albo nie, czy powinien przemyśleć swoje działania, ukryć emocje, zachowywać się stosownie. Został tylko instynkt i potrzeba serca, nieograniczona już niczym.
Wyciągnął rękę, złapał Virgila za nadgarstek.
— Zostań — powiedział.
Vi przystanął, odwrócił się. Zaszklone oczy otworzyły się szerzej, wpatrywały w muzyka w milczeniu, gdy sens słowa wciąż przebijał się do świadomości.
— Zostań — powtórzył Seymour, tym razem bardziej stanowczo.
A potem były czarodziej stwierdził jebać to i wciągnął wilkołaka z powrotem do mieszkania. Drzwi zamknął chyba nogą, nie zauważył, w ogóle go to nie obchodziło. Tak samo, jak nie obchodziła go lodowata woda cieknąca z przemoczonych ubrań Virgila, przesiąkająca teraz przez jego własną koszulkę, gdy muzyk nieznoszącym sprzeciwu gestem przyciągnął do siebie drugiego mężczyznę, zamknął go w ciasnym uścisku. Aż jego samego na moment zatkało, bo pod tą zimną, ociekającą deszczem koszulką, poczuł ciepło wilczego ciała, tak samo miłe i rozgrzewające, jak w jego marzeniach, tych samych, które usiłował wyrzucić z własnego umysłu i które tylko jeszcze bardziej się w nim panoszyły.
Jego uczucia wyszły już poza zwykłe zauroczenie.
— Ja ciebie też, Vi — powiedział gdzieś w stronę kolczyka, gdy ramiona pulsowały szafirowym blaskiem, jedynym światłem w pogrążonym w śpiącej ciemności mieszkaniu. — Zostań — poprosił cicho i poczuł, jak dłonie rzeźbiarza w końcu unoszą się, wpierw nieśmiało przesuwają się w górę jego pleców, by wreszcie opleść ciasno, ścisnąć na tyle mocno, by Seymour zaczął wierzyć, że to jednak nie jest sen.
— Zostanę — Usłyszał, a uśmiech sam wypłynął na usta, gdy kolejne fragmenty marzenia stawały się rzeczywistością.
Seymour przez chwilę stał jeszcze, przyciskając do siebie Virgila, nim odsunął się nieznacznie, nawet nie na długość ramion, lecz ledwie tyle, by móc spojrzeć w te charakterystyczne, metaliczne oczy. Lśniły ślicznie w szafirowym blasku, zdawały się migotać uczuciem i ciepłem. Muzyk uniósł dłoń, odnalazła policzek, ciepły i miękki, dokładnie taki, o jakim marzył. W potem uśmiech stał się nieco szerszy, gdy Seymour nachylił się, sięgając warg.
Już nic się nie liczyło, jedynie to ciepło i miękkość, jedynie bliskość i spełnienie pragnienia, kwitnącego w obu sercach tak długo, spychanego gdzieś na margines, byle tylko nikt nie wiedział, nikt się nie domyślił. Seymour był już daleko poza wszelkimi granicami, porzuciwszy ograniczenia, a czułe ciepło drugiego ciała sprawiło, że zniknęła reszta hamulców i niepewności. Pocałunek stał się głębszy, odważniejszy, gorętszy. Dłonie pobłądziły po ciele, tam, gdzie goniła wyobraźnia, pragnąc zmienić sny w rzeczywistość.
— Vi — szepnął wprost w rozchylone, wilgotne pocałunkami wargi. — Chodź do mnie.
I pociągnął mężczyznę głębiej, w mrok mieszkania, gdzie jedynie szafirowy blask rozganiał panującą ciemność.
Budzik milczał. Seymour praktycznie nigdy go nie nastawiał, budząc się sam o tej porze, o której potrzebował. Były czarodziej drzemał płytko, nie będąc przytomnym, nie będąc też pogrążonym w śnie, lecz dryfując w jakimś stanie pomiędzy, pozwalającym umysłowi odpocząć, a myślom cieszyć się niczym nieskrępowaną wolnością. Czuł ciepło, miłe i przyjemne, zapraszające go dalej w leniwy odpoczynek, rozgrzewające serce i zapewniające, że nie musi się niczym przejmować. Seymour otworzył oczy.
Ciemne loki rozsypały się w jasnej pościeli, a te charakterystyczne, jasne pasma, łapały promienie wschodzącego słońca, lśniąc lekko w porannym świetle. Muzyk uśmiechnął się, czując ciepłe ramiona oplatające jego tors, czując miły ciężar na piersi, tuż przy sercu, i to lekkie łaskotanie przy ramieniu, gdy niepokorne pasma drażniły skórę. Mężczyzna wydobył dłoń spod pierzyny, dotknął wilczego policzka, powolnym gestem odgarnął włosy. Vi uśmiechnął się lekko, w końcu sam otworzył oczy.
— Seymour — powiedział miękko.
— Vi — westchnął muzyk.
Czas mógłby nie istnieć, gdy ciepło rozpływało się po jego ciele, zamknięte w bliskości wilkołaka, tak wyśnione i upragnione, teraz zaś będące czymś rzeczywistym i realnym. To się w ogóle zdarzało? Że marzenia stawały się rzeczywistością?
Opuszki palców wciąż nieśmiało błądziły po policzku, zarysowały linię szczęki, obrysowały ucho, odgarnęły włosy, nim przebiegły przez czoło, tknęły charakterystycznego nosa.
— Co robisz? — spytał Vi, przymykając oczy.
— Sprawdzam, czy jesteś prawdziwy.
Rzeźbiarz uśmiechnął się, uniósł na łokciu.
— To teraz ja sprawdzę, czy jesteś prawdziwy.
Pocałunek sprawił, że Seymour znów stracił poczucie czasu i rzeczywistości, a ciepło i miękkość stały się jedynym, czego potrzebował, czego pragnęło jego serce. Wyciszony telefon już dawno eksplodował zaniepokojonymi wiadomościami, lecz mężczyzna nie zwracał na to uwagi, skupiając się na jednej tylko rzeczy, na jednej osobie.
Świat podążył właściwymi torami, a całe napięcie i niepewność zniknęły, gdy jasnym stały się uczucia drzemiące w obu sercach i to, że są wzajemne, że pragną tego samego. Seymour westchnął w pocałunku, oplótł wilkołaka ramionami, przycisnął go do siebie, pozwalając mu wyłożyć się na piersi, nie przejmując niczym innym. Dłoń zatonęła w ciemnych lokach, nie bacząc na to, jak wielki chaos w nich panował. Mężczyzna uśmiechnął się, patrząc w te charakterystyczne oczy.
— Vi — szepnął miękko. — Kochaj mnie.
Raam był pierwszym, który wybuchł śmiechem na ich widok, ale Dante z Ignisem wcale nie odstawali.
Seymour i Vi pojawili się w studio cudownie spóźnieni, charakterystycznie poczochrani, do tego jeszcze wilkołak dumnie nosił należącą do Seymoura koszulkę, więc reszcie zespołu po prostu nie dało się niczego wmówić. Nie, żeby było to konieczne. Ignis stwierdził, że chuj z nagrywkami, teraz wszyscy idą pić, a to, że Norbert się nie zgadza, albo że jest dziesiąta rano, to generalnie chuja znaczy. Seymour próbował mówić, że zaraz Ignisowi zapierdoli i że Dante może wypierdalać, lecz jego słowa niewiele znaczyły; genashi się nimi nie przejął, syren tym bardziej, i pójście do studia zmieniło się w zwyczajną popijawę. Świętowali coś, co mówili, że będzie prawdą bez względu na wszystko, a Seymour miał się za to obrazić, lecz potem popatrzył na Virgila.
Wilkołak śmiał się, choć niezręcznie, poklepywany po plecach przez Dantego, a to spojrzenie, pogodne i jasne, uciekające wciąż w jego stronę, sprawiło, że serce byłego czarodzieja zmiękło nieco i mężczyzna pozwolił się też poklepywać, pozwolił na ogólną wesołość. Serio wszyscy wiedzieli, tylko nie on? Znów spojrzał na Virgila. Rzeźbiarz szukał jego spojrzenia, szukał uśmiechu, więc Seymour mu go dał. Może faktycznie był debilem? W sumie, nie pierwszy raz w życiu.
Stał pod kawiarnią, ściskając w dłoniach zarówno bukiet kwiatów, jak i drobny prezent, który chciał wręczyć Virgilowi. Umówili się na piętnastą, Seymour zaś, wiedząc, że Vi najpewniej przyjdzie koło czternastej trzydzieści, przyszedł pod kawiarnię na czternastą. Jakim więc było jego zdziwienie, gdy Vi pojawił się ledwie pięć minut po nim, nie rozglądając się za czarodziejem, lecz zerkając w telefon, poprawiając włosy i koszulkę. Seymour natychmiast do niego podszedł.
— Vi — zawołał, uśmiechając się.
Wilkołak momentalnie podniósł wzrok, odpowiedział uśmiechem.
— Seymour.
I nic, prócz pocałunku, prócz czułego przytulenia, nie było im potrzebne. Były czarodziej rozumiał, rzeźbiarz rozumiał, nie obchodziły ich normy ani życzenia z zewnątrz. Głębokie westchnienie, pełne ulgi i spokoju, wydobyło się z piersi muzyka.
— Chodźmy — powiedział miękko, choć i te słowa nie były przecież im potrzebne.
Kawiarnia powitała ich ciepłem i charakterystycznym zapachem sierści, przebijającym się ponad aromatem kawy i herbaty. Seymour odwiesił płaszcz, Vi odwiesił kurkę, a potem obaj zamówili swe napoje i przysiedli w jednym z kątów.
Zwierzaki otoczyły ich w okamgnieniu, były czarodziej nie spodziewał się aż takiego zainteresowania. Psy, głównie kundelki, błąkały się pod nogami bywalców kawiarni, domagając się głaskania i uwagi, będąc o wiele bardziej zajmującymi, niż mieszkańcy kociej kawiarni. I nic dziwnego, bo psia kawiarnia obfitowała w przyjazne, ciekawskie pluszaki, wsadzające swoje mokre nosy do każdej torby i kieszeni, starające się zwrócić na siebie uwagę każdego z klientów. Seymour był bodaj ostatnim człowiekiem, który miałby problem z tym, że jakiś czarny nos wymaga uwagi i radośnie dzielił swój czas między ciepło śmiejącego się Virgila, a puchatą sierść wypełniających psią kawiarnię psów. Czas płynął zbyt szybko i przyjemnie, gdy góra futra ładowała mu się na kolana, a Vi śmiał się z niego, tonącego pod zwałami sierści, usilnie próbującego głaskaniem i miłymi słowami sprawić, że pies nie wbije mu pięt w uda i nie spróbuje zadusić powodzią swojej sierści.
— To wcale nie jest problem — wydusił Seymour, gdy masywny owczarek kaukaski rozwalił mu się na udach, a potem wtulił w niego całą swoją psią osobę, traktując biednego muzyka jak wygodne posłanie.
Virgil śmiał się, próbując swych sił z przekonaniem psa, by nie miażdżył pod sobą byłego czarodzieja, lecz choć wilkołak próbował, ciągły śmiech i pogodne usposobienie sprawiały, że pies zwyczajnie nie brał go na poważnie, mimo proweniencji.
— Możesz oddychać?
— W miarę — odparł Seymour, otaczając ramionami psa.
— Woof! — Zwierzak umościł się wygodniej, mężczyzna jedynie stęknął.
Virgil sięgnął, pchnął lekko owczarka, ten zaś w końcu zrezygnował z siedzenia na Seymourze i zadowolił się w leżeniem w poprzek jego ud, cichymi parsknięciami domagając się głaskania, drapania za uchem i wszystkich innych psich pieszczot.
— Nie mogę z nim — odparł muzyk. — Zamówiłem herbatę. Kiedy niby mam ją wypić?
— W międzyczasie — odparł Vi, oplatając palce wokół swego kubka. Pociągnął długi łyk, opróżniając zawartość. — Pomogę ci.
To mówiąc sięgnął na ten niewielki stolik, w stronę herbaty imbirowej zamówionej przez Seymoura. Były czarodziej poprawił się w swym puchatym forcie, udało mu się nawet pociągnąć parę łyków z wystawionego kubka. Owczarek nie przeszkadzał sobie, radośnie czekając, aż jego głaskacz weźmie się w końcu do roboty i merdając lekko ogonem, gdy dłonie Seymoura znów zagłębiły się w miękkiej sierści. Były czarodziej przymknął oczy, opierając policzek o zwały futra.
— Nie dziwię się, że wszyscy chcą tu przyjść — powiedział. — Kto nie chciałby sobie poprzytulać wielkiego pluszaka?
Virgil wyciągnął się mocniej na kanapie, odstawił kubek, sięgnął dłonią ku Seymourowi. Wcale nie było tak, że palce rzeźbiarza z czułością zagłębiły się między jasnymi pasmami i wcale nie było tak, że te metaliczne oczy patrzyły na niego z jakimś zastanowieniem i czułością. Muzyk zaś zajmował się głaskaniem olbrzymiego psa, a gdy ten stracił zainteresowanie Seymourem i postanowił skupić się na jutowym sznurku, Seymour oparł skroń o bark Virgila i uśmiechnął się, obejmując go ramionami.
To było dziwne, że mógł sobie tak po prostu przytulić Virgila, mógł go zabrać do psiej kawiarni, do studio, do baru, albo na miotłę, i to było w porządku. Jego ramiona mogły opleść smukłą talię, mógł zatopić dłonie w miękkich lokach, posmakować ciepłych ust i wszystko było w porządku, było tak, jak powinno być. Były czarodziej wciąż nie mógł się do tego przyzwyczaić, traktując każde „tak” Virgila jak wygraną na loterii, coś niespodziewanego i niemożliwego. Uśmiechał się, a ten uśmiech miał w sobie coś z niepewności, jaką miał każdy uśmiech nastolatka, pierwszy raz chwytającego cudzą dłoń. Tylko Seymour nie był już nastolatkiem, lecz jego uczucia wciąż były podobne tym młodzieńczym, zdając się równie świeże i niewinne, skupiające się wokół jednego mężczyzny i w całości porywające jego myśli.
Trwali tak przez pewien czas, popatrując na bawiące się psy, na innych klientów kawiarni, na przeświecające przez okna słońce. Czas zdawał się płynąć w jakiś inny sposób, gdy ich dłonie splotły się ciaśniej, instynktownie szukając siebie nawzajem. Seymour uśmiechnął się.
— Wiesz, że chciałem cię tu zabrać? — spytał, unosząc lekko wzrok, łapiąc spojrzeniem fragment twarzy Virgila.
Wilkołak uniósł brwi.
— Kiedy?
— Zaraz po… Wiesz, jak był ten dzień, że przyszedłeś do studio i Ignis chciał, żebyś posłuchał tych fragmentów, co miały iść do singla. Chciałem… Pomyślałem, że może będzie ci się podobało, szczególnie, że to ty mnie najczęściej gdzieś zapraszałeś. Ale nie byłem pewien. W końcu zrezygnowałem.
Rzeźbiarz nie odezwał się od razu, w końcu parsknął śmiechem, przegarnął jasne włosy.
— Też o tym myślałem. — Odparł, pochylając się lekko ku niemu. — Dokładnie wtedy, kiedy ty.
— Poważnie? — Seymour rzucił mu spojrzenie, uniósł brew.
— Poważnie. Ale też nie byłem pewien, czy będzie ci się podobało.
— Dlaczego?
Virgil wzruszył ramionami.
— Ja wiem? Myślałem, że masz dosyć piesków.
Seymour parsknął śmiechem.
— Ja nigdy nie mam dosyć piesków.
Nie dostrzegł spojrzenia Virgila, gdy do ich dwójki znów podszedł jakiś psiak, tym razem jasny golden retriever, domagając się głaskania i uwagi. Seymour nie miał problemów z tym, by poświęcić jej nieco nowemu pieskowi, z rozkoszą zagłębiając dłonie w miękkiej sierści. Wcale nie było tak, że poprawił się nieco na ramieniu Virgila i wcale nie było tak, że zaczął się zastanawiać nad tym, jak miłe w dotyku musiało być to gęste, czarne futro wilkołaka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz