Bashar postanowił nie zastanawiać się nad tym, jak to się stało, że nie było ich dość długo, ale przewodnik wycieczki nie zorientował się, że przez większość czasu brakuje mu dwóch osób. Cóż, widać prawdą było, że egzotyczne twarze wydają się wszystkie do siebie podobne, łatwo się pomylić i o kimś zapomnieć, a ciągłe przeliczanie rozłażącej się grupy nie jest idealną metodą. Sallandira wciąż była świeżym i niezwykłym krajem, przynajmniej z punktu widzenia reszty znanego świata, więc sektor turystyczny musiał przeżywać absolutne oblężenie i nic dziwnego, że przewodnik już po prostu nie dawał rady. Dla nich to było tylko lepiej. Gdy reszta wycieczki robiła zdjęcia obfotografowanym już nieskończoną liczbę razy fragmentom ścian i murów, Raoun z Basharem mieli czas na zobaczenie Doliny Królów od strony, od której widzieli ją może kapłani, magowie i archeolodzy.
Bashar, w trakcie swej długiej egzystencji, odwiedził już wiele odłamków, wiele krajów, których nazwy utonęły w mrokach dziejów. Zdarzyło mu się i przebywać w miejscach pełnych słońca i piasku, gdzie śnieg pojawiał się jedynie w legendach, a zmiany pór roku odznaczały się głównie zmianą poziomu nielicznych rzek przecinających bezkres złota i gorąca. Sallandira jednak nie znajdowała się na liście miejsc mu znajomych, toteż dla demona każdy fragment historii i kultury tego kraju zdawał się czymś niezwykłym i egzotycznym, choć posiadającym elementy wspólne dla ludów zamieszkujących podobne regiony. To jednak nie sprawiało, że demon mniej interesował się piaszczystym krajem. Może wręcz przeciwnie? Umysł sam starał się znajdować podobieństwa, dziwił się różnicom, porównywał to, co znał, z tym, co właśnie widział.
Wielu mogło się wydawać, że skoro demon przeżył tyle wieków, skoro tak wiele widział i tyle żywotów przeżył, nowo poznane rzeczy nie będą robiły na nim wrażenia i każda nowość stanie się po prostu kopią tego, co już kiedyś poznał. W końcu po cóż zachwycać się miotłami, gdy istniały latające dywany, po co dziwić się zwierciadłom widzenia, gdy istniał Filipides? Dla Bashara jednak to nie było takie proste i oczywiste, demon nie miał tendencji do umniejszania znalezisk i wynalazków, tylko dlatego, że widział już coś podobnego na innym odłamku, w innych okolicznościach. Może wręcz przeciwnie, bo wiedza i doświadczenie sprawiały, że mógł porównać jedno z drugim, odnaleźć różnice czy wspólne elementy, pochylić się nad procesem, który do danego wyniku doprowadził. Dlatego też spojrzenie przesuwało się z zaciekawieniem wśród reliefów, chłonęło trudne do interpretacji przedstawienia, starając się odnaleźć w nich znajome elementy, wspólne dla wszystkich śmiertelników. Śmierć była w końcu dla nich uniwersalnym doświadczeniem, przychodziła do każdego, bez względu na potęgę, wiedzę czy koneksje. Nie przychodziła tylko po tych, których żywot umykał tym ramom, nie mając swego spisanego końca.
Dla wielu zdawało się to błogosławieństwem. Demon nie był tego pewien.
W końcu niezobowiązująco dołączyli do powoli opuszczającej Dolinę grupy, przewodnik tylko zamachał im jaskrawo czerwoną parasolką, oznajmiając, że czas już udać się do autokaru. Bashar wrócił jeszcze wspomnieniem do tonącego w gwiezdnym błękicie fresku przedstawiającego łódź niosącą duszę w stronę nieznanego, Raoun po raz ostatni zerknął w stronę skrytych w skałach grobowców. Bóg westchnął.
— Ciekawe mają to podejście do śmierci — powiedział w końcu, podejmując leniwy spacer w stronę parkingu. — Ale jedna rzecz im tam w tym przedstawieniu bardzo dobrze i realistycznie wyszła.
— Która?
— Zaświatowa biurokracja.
Bashar zabrał ze sobą za duże walizki, do tego ostatniego dnia pozbył się wszystkiego, czego mógł i co nie było mu już przydatne, ale gdy pakował się ostatniego dnia, i tak musiał walizkę dopychać kolanem, a suwak ledwo sobie radził. Nadbagażu nie miał tylko dlatego, że część cięższych rzeczy schował w podręcznym, licząc na to, że nadto skrupulatnej obsłudze lotniska nie przyjdzie do głowy, by próbować ważyć jego niepozornie wyglądającą torbę. Cóż, na każdym etapie podróży nabył nieco drobiazgów, siłą rzeczy do kraju wracał obładowany niczym jeden z licznych tu wielbłądów.
A potem przyszedł ostatni dzień, nocowanie w ostatnim hotelu, już przy samym lotnisku, by na pewno się nie spóźnić i nie przegapić samolotu, i Bashar rzucił zamyślone spojrzenie panoramie Al-Iskahaty. Nie ostatnie, tego był pewien, bo do piaszczystej i rozpalonej słońcem krainy planował na pewno jeszcze wrócić, a gdy Bashar sobie coś zaplanował i obiecał, niewiele było sił na świecie, by go od tego odwieść.
Podróż upłynęła im obydwu wygodnie, choć męcząco, bo długi lot, przeprawa przez portal, opóźnienie na kolejnym lotnisku, problemy pogodowe i w końcu dotarcie do Stellaire zajęły wiele godzin, co zmęczyłoby lub znudziło każdego. Lecz w końcu udało się stanąć na familiarnej ziemi, a ta przygoda w Sallandirze definitywnie dobiegła końca.
Bashar dobrze zrobił, że wziął jeszcze nieco urlopu po powrocie, spokojnie dając sobie czas na to, by naprawdę wrócić, również i mentalnie, przygotować się na ponowne podjęcie pracy. Pacjenci na niego czekali, czekał też i personel, lekarz wiedział, że praca nie da mu chwili wytchnienia i kierat zacznie się od pierwszej minuty, w której przekroczy próg szpitala. Lecz kitel nie ciążył mu na ramionach, jak to się czasem zdarzało. Wręcz przeciwnie – lekarz wrócił z nowym zapałem do pracy, jeszcze wieczorem przed powrotem powtarzając sobie, na czym ostatnio stanęło w sprawach jego pacjentów, sortując też notatki i kontakty, które udało mu się zdobyć na konferencji. Bystre spojrzenie z chęcią i werwą wpatrywało się w ściągnięte niedawno publikacje, pogodny umysł czuł, że cokolwiek się nie wydarzy, na pewno sobie z tym poradzi.
Bashar spodziewał się natłoku zajęć, nie spodziewał się jednak tego typu problemu.
Gdy ordynator już wypytał go o wrażenia z konferencji i wrzepił solidny przydział dyżurów, Basharowi przyszło zapoznać się z nowym nabytkiem szpitala. Ordynator był z mężczyzny bardzo dumny, nie mógł nachwalić się wyników, lecz gdy szli korytarzem w stronę diagnostyki, a Bashar szurał spokojnie swymi filcowymi kapciami, coś w słowach starszego lekarza go zaniepokoiło.
— Często zmieniał miejsca pracy — zauważył, zerkając na ordynatora.
Ten zmieszał się lekko, uciekł gdzieś wzrokiem, przesunął dłonią po łysinie, jak to czasem miał w zwyczaju.
— On… ma wysokie standardy co do swego miejsca pracy — wybrnął w końcu. — Ale wierzę, że u nas znajdzie standard, który będzie mu odpowiadał, i że zostanie z nami na dłużej. Diagnostyka to trudna dziedzina, a nam zdecydowanie przyda się renomowany specjalista.
Skręcili, jeszcze parę kroków, ordynator przystanął przed drzwiami gabinetu. Paliła się nad nim lampka, by nie wchodzić, Bashar zaś był doskonale świadom, że ordynator należy do tego typu lekarzy, którym wydaje się, że kitel jest przepustką w każde miejsce, o dowolnym czasie, a jeśli najdzie się nagle pacjenta w krępującym momencie wizyty lekarskiej, to jego komfort psychiczny jest ostatni na liście potencjalnych argumentów, dlaczego nie należy bez zapowiedzi wparowywać do zajętego gabinetu. Dlatego też Bashar zapobiegliwie chwycił ordynatora za łokieć, starając się powstrzymać sięgającą klamki dłoń. Jakież było jego zdziwienie, gdy ordynator rzucił mu zaskoczone spojrzenie, następnie zaś kulturalnie zapukał do drzwi i jeszcze poczekał na odpowiedź.
— Proszę! — wybrzmiało z wnętrza, Bashar zmarszczył brwi na tembr głosu.
Ordynator ostrożnie wszedł, jakby obawiał się, ze klamka zmieni się w jadowitego węża, dziabnie go w wyciągniętą dłoń. Demon uniósł brew. Wiele się zmieniło pod jego nieobecność, widział już, że część tych zmian mu nie odpowiadała.
Weszli, Bashar ogarnął wzrokiem gabinet.
Pacjent, na pierwszy rzut oka młody człowiek, siedział na kozetce, mnąc w dłoni jakieś kartki, a udręczone spojrzenie wbijało się w papier, jakby na świecie nie istniało nic innego. Dolna warga drżała wstrzymywanym płaczem. Demon momentalnie zmarszczył brwi.
Doktor La Casa, na oko mężczyzna po czterdziestce, z pojawiającą się niespiesznie łysiną i niestarannie ogoloną brodą, siedział za biurkiem, obdarzając pacjenta znudzonym spojrzeniem. Nie poczynił gestu, by zająć się stanem psychicznym młodego mężczyzny, nie mówiąc już o tym, że w tej sytuacji nie powinien był wpuszczać nikogo do gabinetu.
— Przyszliśmy w złym momencie? — spytał ostrożnie ordynator.
— W bardzo dobrym. Pan już wychodzi. Jak już oczywiście skończy się nad sobą użalać — zwrócił się do mężczyzny: — Nie pan pierwszy ma raka jelita i nie ostatni.
— Ach, to już widzę, jaki jest powód tak częstych zmian pana miejsca pracy. Pańskie podejście do pacjenta nie ma sobie równych — odezwał się do niego Bashar.
La Casa rzucił mu spojrzenie.
— Nie marnuję czasu na durnoty i wolę, gdy personel wokół mnie też tego nie robi. — Machnął dłonią w stronę mężczyzny. — Dałem mu skierowanie do tego całego Karima, niech się nim zajmie, jak już skończy rozbijać się po świecie i wróci.
— Właśnie wróciłem.
Diagnostyk prychnął, odchylił się na krześle, zwrócił do ordynatora.
— Widzi pan? To jest dopiero organizacja pracy. Diagnoza o piętnastej, a piętnasta dziesięć wizyta u onkologa. Idealnie. — Lekarz złożył dłonie na blacie, obdarzył pozostałych grymasem, który nie przypominał nawet najbardziej krzywego uśmiechu i sugestywnie zerknął w stronę drzwi. — Myślę, że skończyliśmy na dzisiaj. A jak będą panowie wychodzić, proszę zawołać następnego pacjenta. Im szybciej skończę te prymitywne diagnozy, tym szybciej zajmę się sensownymi przypadkami.
Nóż rytmicznie uderzał w deskę, gdy Bashar bardzo stanowczo kroił niewinną marchewkę.
— Siedziałem z pacjentem chyba pół godziny, próbując go przekonać do tego, żeby w ogóle podjął leczenie — prychnął, marchewka poleciała do garnka, jej miejsce na desce zajęła pietruszka. — On myślał, że to już koniec. Że skoro ma raka jelita, to czeka go wyniszczająca chemia, a potem będzie do końca życia skazany na stomię jelitową. Wiesz, jak ludzie na to reagują?
— Domyślam się, Skarbie, że nikt nie jest podekscytowany perspektywą noszenia wszędzie worka z gównem.
Dante kręcił się nieco po kuchni, co jakiś czas czynił gest, by pomóc swojemu lekarzowi z zupą, lecz Bashar był już na wojennej ścieżce i potrzebował wszystkich twardych warzyw, by ukoić kłębiący się w piersi gniew.
— Ten cały La Casa nie powinien nigdy ukończyć studiów medycznych! — Pietruszka runęła we wrzątek. Bashar złapał kawałek selera. — Postępowanie z pacjentem to też element bycia dobrym lekarzem!
— Nie można powiedzieć ordynatorowi, żeby go po prostu wziął i wypierdolił? Może jak będzie na niego wystarczająco dużo skarg, to w końcu pójdzie w pizdu.
Nóż znieruchomiał, Bashar westchnął ciężko.
— Wiesz, co jest w tym wszystkim najgorsze? — spytał, tym razem nieco ciszej, porzucając w połowie pokrojonego selera. — Że ta diagnoza była bardzo trafna. Inny lekarz odesłałby pacjenta do gastrologa, albo kazał zmniejszyć ilość wysoko przetworzonego pokarmu w diecie, licząc na to, że objawy ustąpią. Rak jelita jest bardzo rzadki u młodych ludzi, a kiedy popatrzyłem w historię choroby, pacjent miał bardzo niespecyficzne objawy. Szybka diagnoza sprawiła, że udało się go złapać na pierwszym stadium, nie chociażby trzecim, kiedy trzeba byłoby opanować przerzuty na inne narządy.
— Czyli co, chłop umie w choroby, ale nie umie w ludzi?
— Niestety.
Ścieżki Bashara i doktora La Casa nie przecięły się przez następne dni pracy w szpitalu, lecz do demona docierały coraz to nowe plotki i opowieści o tym, jak to skutecznie genialny doktor zdiagnozował pacjenta, i jak to nie daje sobie w kaszę dmuchać, usadzając tych roszczeniowych w ledwie paru słowach. Ponoć zawsze wiedział, kiedy pacjent mija się z prawdą, a gdy na cały korytarz oznajmił, że pieczenie przy oddawaniu moczu u pacjenta to nie kwestia nadmiaru spożywanego soku pomarańczowego, tylko choroba weneryczna nabyta w wyniku niewierności, ochroniarz musiał obezwładniać zdradzanego małżonka. Bashar bardzo dobrze wiedział, że pacjenci potrafili stać się utrapieniem i aktywnie działać przeciwko lekarzowi, byle tylko nie wydało się, że prowadzą trochę inny tryb życia, niż chcieliby to mieć zapisane w wywiadzie. Niemniej jednak nietrudno było obrać nieco mniej inwazyjną metodę wyciśnięcia z pacjenta prawdy, nie tak bolesną i nie kończącą się wywróceniem do góry nogami jego relacji z innymi osobami. Istniało przecież coś takiego, jak tajemnica lekarska, a za jej złamanie groziły konsekwencje…
Raouna znalazł gdzieś na przypadkowej przerwie, kiedy akurat pokój socjalny był względnie pusty i obaj mężczyźni mieli nieco spokojnego czasu na to, by o czymś pomówić. Oczywiście, że dla genialnego transplantologa ordynator też znalazł mnóstwo zajęć, a że Raouna nie ograniczały żadne ludzkie potrzeby w rodzaju jedzenia albo snu, tylko jego własna chęć i pomysły, to mężczyzna spędzał długie godziny nad stołem operacyjnym albo na dyżurze, radząc sobie z każdą katastrofą, którą przywiozły karetki.
— Miałeś okazję poznać doktora La Casa? — spytał Bashar, popatrując na grzejącą mu obiad mikrofalę.
— Nie osobiście, byłem zajęty, a potem ordynator chyba zapomniał. Nie narzekam — odparł Raoun, wzruszywszy ramionami. — Ale z opowieści wynika, że to jakiś klaun, ten cały La Casa.
— Jego podejście do pacjentów jest co najmniej… brutalne.
— Zalazł ci za skórę?
— Tak przedstawił diagnozę mojemu pacjentowi, że ten był na dobrej drodze do rzucenia się pod metro, a nie pod skalpel — powiedział.
Mikrofala piknęła, Bashar wyjął talerz, Raoun zerknął w kłębiącą się w nim zupę.
— Yukgaejang?
— Mniej-więcej — odparł demon, przypomniawszy sobie, że w irytacji nie pilnował do końca proporcji. — Nie możemy mieć w szpitalu lekarza, który postępuje w taki sposób.
Bashar usiadł przy stole, zajął się jedzeniem. Raoun oparł się biodrem o blat.
— Wiesz, możemy poczekać, aż ordynator przejrzy na oczy i go wywali — powiedział, odginając jeden palec. — Ale biorąc pod uwagę to, jak spostrzegawczy jest ordynator, to prędzej dorobimy się nowego skrzydła radiologii.
— Też tak sądzę.
— Albo możemy nie czekać, tylko wziąć sprawy w swoje ręce — dokończył bóg, uśmiechając się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz