O ile Yule było najczęściej spokojne, o tyle zbliżający się Nowy Rok zwiastował tragedie.
Żaden strażak nie miał wolnego, wszyscy siedzieli w remizie, dużo bardziej niespokojnie, niż na co dzień. Jasiek siedział razem z resztą ekipy, ubrany już w swe robocze spodnie, choć w inne dni zakładał je dopiero wtedy, gdy w remizie rozbrzmiał alarm. Rozmawiali i żartowali, Gulm sączył sok jabłkowy, Ylva skubała winogrona, Vlad zaś pykał coś na telefonie, chyba ściągnął sobie nową grę. Kapitan Arnbjǫrg siedziała w swoim gabinecie, przeszklone drzwi ukazywały zmarszczone brwi, pochyloną sylwetkę. Napięcie drżało w powietrzu.
Dźwięk alarmu zabrzmiał wybawieniem, ulgą, był niczym burzowy pomruk po upalnym, dusznym dniu. Janek zerwał się od stołu, zerwali się inni, momentalnie przypadli do wozu. Nie minęły dwie minuty, a czerwona bestia gnała opustoszałymi nocą ulicami, zamierzając w stronę noworocznego pożaru. Zajechali na posesję, wyskoczyli z wozu, ogień nie miał szans. Płonący samochód zgasł, ostygł i zniknął pod warstwą grubej, gaśniczej piany, dogaszono resztki tlącego się na podjeździe fosforu, pozostałość po tej nieszczęsnej petardzie. Niczyich kończyn nie trzeba było szukać na ogródku, nikt nie oślepł, nawet palców nie poparzył. Janek gospodarskim okiem objął obejście, szukając jeszcze jakichś źródeł niepokojów, aż znalazł. Kątem ucha usłyszał o dodatkowych zapasach, westchnął w duchu, wyobraźnia podsunęła obraz domowej roboty petard i fajerwerków, skleconych bez wprawy i pomyślunku, ustawionych na półkach kanciapy jak te słoiki kiszonych ogórków.
— No tak nie może być — zdecydował, nim udał się w stronę drobnego detektywa.
Wyglądał na niewyspanego, ale trudno było być wyspanym, jak po nocy trzeba było siedzieć. Wyglądał też na głodnego, bo srożył się bardziej, niż sytuacja tego wymagała, a człowiek zawsze, jak głodny, to się o drobnostki sroży.
Janek obtupał buciory na wycieraczce, pochylił głowę przekraczając próg. Halligan tkwił pewnie w dłoni, pas narzędziowy uspokajająco ciążył wokół bioder, reszta drobiazgów czekała w mnogości drobnych kieszeni lgnących do szerokiej piersi. Obaj mężczyźni zeszli do piwnicy, za jedyne oświetlenie zakurzonych, słabo utrzymanych schodów mając gołą żarówkę dogorywającą pod sufitem. Drewniane stopnie zatrzeszczały pod ciężarem Janka.
— Jak się mam do pana zwracać? — spytał strażak, gdy policjant rzucił mu krótkie spojrzenie, przyspieszył na schodach.
— Tristan.
— Miło mi poznać. Ja jestem Janek.
Odpowiedzi się nie doczekał, czuły słuch wychwycił tylko jakieś mruknięcie. Ten Tristan to naprawdę potrzebował talerza pierogów.
Półmrok zalegał w kątach piwnicy, słaby krąg światła nie sięgał półek, w powietrzu unosił się kurz i ten charakterystyczny, żelazisty zapach zimnego betonu i starego drewna.
— Cały arsenał, jak na jarmark jaki — powiedział Janek, przesuwając wzrokiem po półkach.
Tristan wyjął coś z kieszeni, kliknął, półmrok rozdał mocny, jasny snop.
— Jak mu się prokurator do dupy dobierze, to będzie siedział aż miło.
Detektyw podszedł bliżej, przyjrzał się zapasom.
Część pudełek wyglądała na relatywnie nowe, z wciąż jaśniejącymi kolorem opakowaniami, a przynajmniej ich resztkami, bo widać było wyraźnie, że pudełka rozgrzebano, a znajdujące się w nich fajerwerki kreatywnie udoskonalono, chałupniczymi metodami w rodzaju jakichś metalowych części, bogowie jedni wiedzą, co mających zdziałać. Część pudełek zaś wyblakła już z upływem lat, a umieszczone na nich rysunki w stylu retro był głównym nurtem grafiki użytkowej, gdy drukowano je na jeszcze ciepłym kartonie. A potem były jeszcze inne pudełka.
— Niewypały — Tristan przeciągnął światłem latarki po skrytych dalej półkach, zajrzał w jedno z nich. — Jeszcze z czasów wojny.
Jasiek się zamyślił. Fajerwerki to było jedno, one radości służyły, i nawet, jeśli źle użyte, to nie były aż tak groźne, jak coś, co zostało stworzone, by nieść śmierć. Wojnę słabo pamiętał, a i mniej dotknęła jego małej wioski, niż to było na południu, bliżej granicy, gdzie przemieszczały się oddziały i jeździły czołgi, a wśród nabrzmiałych śniegiem chmur ryczały samoloty. Widział za to weteranów, dekady po tym, jak politycy uścisnęli już sobie ręce, zapewniając o dozgonnej przyjaźni, zapomnianych i bezradnych, odłożonych na półkę razem z amunicją, gdy nie byli już potrzebni. I widział wnętrza niektórych pocisków, Gulm mu opowiadał, ich remizowy pirotechnik i specjalista od wybuchów. Takie to miał hobby, o starych niewypałach czytać, i Janek bardzo żałował, że orka z nimi nie ma, że skoro wezwanie było do płonącego pojazdu, to wydawało się, że jego wiedza niepotrzebna. Mężczyzna westchnął.
— Straszna rzecz, taka wojna — rzucił Janek filozoficznie, zarobił kolejne trudne do interpretacji spojrzenie od detektywa. — Szczęście, że to wszystko, jak tak patrzę, to Lanceur-76 i Éclair-57. Lekkie takie.
Odpowiedzi się nie doczekał. Tristan ruszył na obchód piwnicy, świecąc latarką po kątach, próbując pewnie dostrzec, czy gdzieś nie ma jakichś dalszych przejść, Janek zaś zrobił te pół kroku, spojrzał w jedno z większych, drewnianych pudełek.
Piknęło.
— Och, kruca fuks — mruknął Janek.
Spodziewał się, że detektyw znów zignoruje jego głos, lecz mężczyzna nagle się odwrócił, dopadł do Janka w okamgnieniu.
— Co zrobiłeś?
— Nic.
— Jakie nic, kurwa jego mać…
Tymczasem zaś Janek sięgnął ponad głową detektywa, ostrożnie zdjął pokaźne pudełko. Nim ustawił je na podłodze, zdążyło piknąć ponownie.
— To Chasseur-42 — powiedział, wyciągając parę chroniących pocisk pakuł. — Myśliwy. Śpi, aż kogoś z Medwi nie wyczuje. — Ostatnie pakuły wylądowały koło kolan. — Znaczy się, że mnie.
Srebrzysta powierzchnia pocisku burzącego błyszczała grozą, tym mocniej, że wyzierała ona spomiędzy płatów rozkładającej pocisk od dziesięcioleci rdzy. Dziewięć gwiazd, symbolizujących dziewięć księstw formujących młodą Novendię, odliczało czas do unicestwienia przeciwnika, zwiastowało żołnierzom z wrogiej Medwi, że cokolwiek z nich zostanie, nie wypełni nawet pudełka po miętówkach.
Zgasła trzecia gwiazda.
— Jak chcesz się jeszcze pojednać z bogami, to teraz — odezwał się Janek, przyklękając przy pocisku.
Tristan mierzył go przez moment wzrokiem, nim splunął na brudną podłogę, zajął miejsce po drugiej stronie pocisku.
— Właśnie pozdrowiłem.
Osobliwe pozdrowienie, to Janek musiał przyznać, lecz nie mieli czasu na dyskusję.
Obaj wiedzieli, że czasu jest za mało na cokolwiek. Ani wyjść nie zdołają, ani ewakuować nikogo, a skoro wokół piwnica była pełna bomb i fajerwerków, to szans za dużych nie mieli. Własną śmiercią się Janek aż tak nie przejmował, pobożnym człowiekiem był, to spotkania z bogami się nie bał, a i żył już dłużej, niż człowiekowi było wyznaczone. Ale ten Tristan to młody chłopak był, choć te ściągnięte brwi mu wieku dodawały. Szkoda go było, chudzielca takiego. Jeśli Myśliwy by wystrzelił, jedyna szansa, że to grube, jankowe futro by pocisk zatrzymało, osłoniło jakoś tych, co w domu i okolicy byli. Ale nie Tristana.
— Oj, dolo — westchnął Janek.
— Dasz radę to rozbroić?
— Los pokaże.
Czwarta gwiazda zgasła.
Strażak dobył czegoś z pasa narzędziowego, ostrożnie dotknął powierzchni pocisku. Namacał ten fragment, gdzie pierścień zespalał ze sobą materiał wybuchowy i zapalnik, ostrożnie wsunął cienki pilnik. Poruszył umiejętnie, obejmy skruszały, rozsypały się w rdzawy proch. Podstawa pocisku uchyliła się, wypuszczając chorobliwie żółty błysk.
Piąta gwiazda zgasła.
— Jasna kurwa, kryształowy rdzeń.
— Ano kryształowy.
Zapalnik nie był sprężyną ani iglicą, którą wystarczyło zablokować, by nie trafiła w kapsułę, tym samym zapobiegając detonacji. Był magicznym, kruchym elementem, destabilizującym się wraz z upływającym czasem, eksplodującym, gdy ów czas się skończy.
— Jebnie bez względu na to, co zrobimy.
— Ano tak zrobi.
Szósta gwiazda zamigotała i zgasła.
Janek kontynuował swoją pracę – zabezpieczając fragmenty metalu, otwierając szerzej pocisk, jakby w skrzynce miał pacjenta. Sięgnął po kolejne szczypce…
— Za duże ręce mam — stwierdził, oddając narzędzie Tristanowi. — Trzeba kryształ wyjąć, ale tej miedzianej obejmy w środku nie ruszać.
— I ja mam to… — Urwał, zacisnął usta w wąską kreskę, w oczach błysnęła determinacja. — Dawaj te szczypce.
Janek skinął głową. Tristan sięgnął szczypcami. Kryształ zabarwił się oranżem. Zgasła siódma gwiazda.
Metal dotknął kryształu, ostrożnie objął dygoczące ścianki. Wydawało się, że oto w piwnicy słońce zachodzi, gdy kryształ poczerwieniał gniewnie, niemożliwie powoli wyciągany ze swego gniazda.
Pozostała ostatnia gwiazda.
Janek nadstawił dłonie.
Purpurowy odprysk trafił w te grube rękawiczki.
Janek przycisnął go do piersi, ze wszystkich sił, tuż nad sercem, tam, gdzie wciąż płonęły dwie miedziane obrączki.
Kryształ wybuchł, Jaśka aż zatchnęło.
A potem zgasła ostatnia z gwiazd i wszystko ucichło.
— Jakoby mnie koń wziął i kopnął — wykrztusił strażak, odrywając dłonie od ciała, ukazując przepaloną kurtę i rozdarte rękawice.
Tristan oklapł mocniej na podłodze, przetarł dłonią twarz. W drugiej wciąż ściskał strażackie szczypce.
— Dobrze, że wiedziałeś, jak to gówno rozbroić.
— Nie wiedziałem — przyznał Janek z typową swą prostotą i szczerością. — Tak na chłopski rozum żem to działał.
Tristan popatrzył na niego oniemiały, a nim odzyskał mowę, Janek kontynuował.
— Ponoć jaki Nowy Rok, taki cały rok — powiedział, posyłając detektywowi pogodny uśmiech. — Oby i nasz taki był. Wszyscy cali, a i my żyjemy i robotę mamy.
Strażak dźwignął się z podłogi, wyciągnął dłoń do Tristana.
— Chodź. Nie przystoi, żeby tak bezczynnie siedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz