02 stycznia 2025

Od Theo – Cerbera odollam

TW: próba samobójcza.
Było stosunkowo cicho. Budynek stał oddalony od centrum, do tego zegary wskazywały dość późną godzinę, toteż miejski harmider był ledwie echem noszonym przez wiatr. Kolorowe światła tliły się daleko, nie będąc w stanie oświetlić dachu; dochodziły do niego jedynie jakieś resztki z żółtych, ulicznych lamp. W samym miejscu panował swego rodzaju mrok i pustka.
Z wykluczeniem jednej osoby.
Nastoletni Theo spoglądał na roztaczający się przed nim widok. Od zawsze lubił bardziej noc od dnia. Wszystko stawało się cichsze, spokojniejsze. W tych partiach Stellaire nie tętniło życiem, zacierając granice między dwiema głównymi porami doby. Gdy zapadał zmrok, ludzie przestawali kręcić się po okolicy. Większość wracała do domów, żeby zjeść kolację, a potem oddać się odpoczynkowi. Tylko nieliczni jeszcze wychodzili – głównie właściciele czworonogów, czasem młodzież, która kierowała się do centrum stolicy.
Po zachodzie słońca ulice pustoszały. Dało się wtedy normalnie wyjść na spacer, nacieszyć ciszą, spokojem. Nie trzeba było się obawiać tłumów, tego, że może przypadkiem dojść do kontaktu fizycznego. Jeśli się nie powodowało chaosu, nikt się nie interesował. Można było tak po prostu...
Spojrzał w dół, stopy odrobinę się poruszyły na murku.
Tak po prostu odejść.
Wziął głębszy wdech, poczuł w nozdrzach zimne powietrze.
Od początku było ciężko. Od samych narodzin. Nie, nawet wcześniej. Urodził się jako wcześniak, ponieważ w późniejszych miesiącach ciąży stan matki niespodziewanie zaczął się pogarszać, aż trafiła do szpitala. Lekarze próbowali jej pomóc, lecz ostatecznie zdołali ocalić jedynie dziecko. Już wtedy ta nieszczęsna przypadłość sprawiała problemy.
Każda opiekunka po pewnym czasie rezygnowała, bo zaczynała źle się czuć. Wszystkie rośliny, których dotykał, szybko więdły. Nawet pierwszego zwierzaka spotkał tragiczny los, bo Theo chciał się po prostu z nim pobawić.
Potem było tylko gorzej.
Ojciec zabronił mu wychodzić z domu. Unikał wszelakiego kontaktu fizycznego. Nigdy więcej go nie przytulił. Nigdy więcej nie trzymał za rękę. Siedzieli po przeciwnych końcach stołu. Chłopak uczył się w domu, przez pewien czas pod okiem nauczyciela, lecz niespodziewanie rodzic z niego zrezygnował. Potem się uczył sam i tylko dostawał sprawdziany. Raz mu się udało postawić na swoim i rozpoczął naukę w szkole. Nie na długo.
Z początku ojciec był przeciwny studiom. Nie chciał na nie posłać swojego syna, nawet jeśli uczelnie wręcz błagały. Nie zgodził się na żaden wywiad, odtrącając wszystkich dziennikarzy, którzy chcieli napisać artykuł na temat cudownego dziecka. Społeczeństwo szybko zapomniało o małym geniuszu, część nawet zaczęła w to wszystko wątpić.
Gdy Theo wreszcie poszedł na studia, nie brał udziału w części zajęć. Nigdy nie przychodził na wykłady, ojciec zdobywał dla niego zwolnienia lekarskie z niektórych ćwiczeń i kursów terenowych. Choć ostatecznie chłopak ukończył licencjat śpiewająco, a nawet szybciej niż inni na jego roku, nie zdołał z nikim się zaprzyjaźnić. Wszyscy, włącznie z prowadzącymi, znali go tylko z jego wiedzy.
Teraz powoli kończył magisterkę. Osoby w akademickim otoczeniu go chwaliły. Powtarzały, że na pewno mu się uda, że w takim tempie to niedługo będzie miał doktora, a może nawet profesora. Niektórzy mu zazdrościli geniuszu.
Tak naprawdę nikt go nie znał.
Kompletnie nikt.
Co z tego, że był taki mądry? Na dobrą sprawę nie mógł nawet mieć styczności z nauką, którą szlifował. Nie mógł normalnie dotknąć żadnej rośliny. Nie mógł dotknąć żadnego zwierzaka. Też mu biolog, który musiał unikać przyrody...
Co z tego, że go chwalono? Nie miał żadnych kolegów ani koleżanek. Nikogo. Do szkoły prawie w ogóle nie chodził, więc z nikim się nie zaznajomił. Inni studenci na roku go podziwiali, ale w ich oczach nadal był tylko dzieckiem. Nie mógł pójść z nimi na piwo. Nie mógł na nic z nimi pójść. Nie mógł nikomu podać ręki, przybić piątki. Nic.
Kompletnie nic.
Ojciec nie prowadził z nim normalnej konwersacji. Siedząc przy stole, musiał słuchać samych negatywnych wypowiedzi.
Z nikim się nie zadawaj.
Nigdzie nie chodź.
Nikogo nie dotykaj.
Zabiłeś własną matkę.
Zabijesz wszystkich.
Po co się w ogóle urodził? Po co żył? Po co istniał? Czy naprawdę miał sprowadzać cierpienie? Czemu musiał krzywdzić wszystkich wokół? Czemu gdy nie krzywdził innych, to krzywdził samego siebie? Czemu musiał wybierać pomiędzy cudzą a własną krzywdą?
Wiatr uderzył go nieco mocniejszym powiewem. Był zimny. Nieprzyjemny. Zupełnie jak on sam. Zimny. Nieprzyjemny.
Krzywdzący.
Bogowie nie istnieli. Bogowie odeszli. A już na pewno bogowie go nie słuchali.
Nie chciał żyć jako zagrożenie dla innych. Jeśli dowiedzą się o jego przypadłości, zostanie zamknięty. Całkowicie odizolowany. Nie było lekarstwa, nie wiadomo więc, ile minie czasu, nim ktokolwiek da radę jakkolwiek mu pomóc. Będzie zupełnie sam. Już był.
Nie chciał żyć samotnie. Za każdym razem, gdy odmawiał znajomym wspólnego spotkania, czuł niewyobrażalny ból. A jeszcze bardziej bolało, kiedy propozycje ustały. Nikt już go nigdzie nie zapraszał. Nikt nie proponował wyjścia na lody czy kawę. W świetle życia towarzyskiego on nie żył.
Nie chciał żyć.
Zmierzył na oko wysokość dzielącą go od chodnika. Będzie bolało. Będzie bardzo bolało. Ale ten ból w końcu ustanie. Ustanie wszystko. Całe cierpienie. Zaświaty istniały, były na to dowody. Jakkolwiek się one prezentowały, na pewno będzie to lepsze od tego, co miał tutaj.
Wykonał kolejny głęboki wdech. Zamrugał parę razy, niebieskie oczy szkliły się od łez.
Noc potrafiła być cicha nawet w tak wielkim mieście, jak Stellaire. Znajdowały się tu dzielnice oddalone od zgiełku, gęstego ruchu, całodobowych sklepów i barów. W takiej dzielnicy słychać było tylko resztki szumu jadących pojazdów, jakiś pojedynczy samochód pokonujący nie najlepiej oświetlone żółtymi lampami uliczki, okazjonalnie miauknięcie kota. I jednorazowy dźwięk, przypominający uderzenie, niezbyt cichy, ale krótki na tyle, że nikt raczej nie zwrócił na niego uwagi.
Theo spoglądał na nocne niebo. Mimo braku chmur nie dało się dostrzec gwiazd z powodu zanieczyszczenia świetlnego. Nieboskłon był ciemny, niemal czarny. Potem jeszcze ciemniejszy. Światło pobliskiej lampy zaczęło przygasać.
A raczej przestawało docierać do jego oczu.
Leżał na chodniku, pod nim poszerzała się lśniąca, szkarłatna plama. Tak, jak zakładał, ból był przeogromny, ale szybko zaczął ustawać. Tak samo jak czucie w ciele. Robiło się spokojniej. I ciszej. I ciemniej.
Nie zdążył zamknąć oczu, nim zapadł kompletny mrok.



Zachłysnął się czymś, odruchowo podniósł się do pozycji siedzącej. Kaszlnął parę razy, wypluwając z ust krew. Wyrównał nieco swój oddech, zamrugał parę razy.
Dalej znajdował się na chodniku. Wciąż trwała noc. Przyłożył dłoń do klatki piersiowej, zmarszczył brwi, gdy poczuł bicie serca. Żył? Nie umarł? Ale jak? Co się stało? Niemożliwe, żeby przypadłość powstrzymywała go przed śmiercią.
Wykonał powolny wdech, połknął zebrane w ustach resztki krwi.
Czyli... Czyli nawet nie mógł tego dobrowolnie zakończyć? Był skazany na życie w cierpieniu? Jak długo musiał tak żyć? Nie chciał tego. Nie chciał, bardzo nie chciał.
Zaczął się rozglądać. Spojrzał w bok, zerwał się jak poparzony, prawie krzycząc.
Obok niego ktoś leżał: stosunkowo młoda kobieta. Wyglądała, jakby nagle upadła, ale się nie ruszała. Trwała tak z zamkniętymi oczami, włosami w nieładzie, rozlanymi po chodniku. Prawa dłoń i koniec rękawa od beżowego płaszcza zanurzone były w rozległej szkarłatniej plamie. Krew jednak nie pochodziła od niej, a samego Theo.
Kobieta leżała blisko, zupełnie jak gdyby razem z nim.
— O nie — szepnął do siebie drżącym głosem. — Nie, nie, nie, nie, nie!
Najszybciej, jak mógł, podniósł się do pozycji klęczącej, Pochylony nad kobietą zaczął ją wołać, prosić, wręcz błagać o otwarcie oczu, spojrzenie na niego, powiedzenie, że nic się nie działo, wszystko było w porządku, a on tylko wyolbrzymiał całe zdarzenie. Bo nie mógł...
Pospiesznym ruchem wyciągnął rękę, zamierzał przyłożyć dwa palce do szyi w poszukiwaniu tętna, lecz zastygł w kompletnym bezruchu centymetry przed skórą. Cofnął ramię, wystawił przed siebie obie dłonie. Pokrywała je krew; jego własna, nie kobiety, dobrze o tym wiedział. Jednakże w tych okolicznościach nie potrafił się tym faktem uspokoić.
Rękawiczki. Musiał założyć rękawiczki.
Ignorując, że ubrudzi swoje ubrania, sięgnął do obu kieszeni spodni.
Rękawiczek nie znalazł.
Odruchowo rozejrzał się dokoła. Nie, nie wypadły mu. Gorzej, nawet ich ze sobą nie wziął. Nie wziął ich. Nie wziął, ponieważ nie przewidział, że będzie ich potrzebował. Popełnił błąd. Popełnił ogromny błąd.
Znów nachylił się nad kobietą, rękami błądził nad jej ciałem, próbując cokolwiek zdziałać. Niestety nie mógł. Nie wiedział, co robić. Jak miał sobie z tym poradzić? Jak powinien postąpić? Przecież jeśli ją dotknie... Jeśli ją dotknie...
Komórka.
Zakrwawione ręce ponownie wylądowały w kieszeniach.
— Ach, Theo! — warknął do siebie, schował twarz w dłoniach.
Oczywiście, że jej też nie wziął. Czy na tym etapie w ogóle myślał? Dwie najważniejsze rzeczy: rękawiczki i komórka, a on nie miał niczego! W takim tempie nie będzie w stanie pomóc kobiecie! Nie da rady! Czy nie będzie mu dane choć odrobinę odpokutować albo przynajmniej się postarać? On nie chciał, bardzo nie chciał, żeby to się skończyło na...
Komórka kobiety!
Cicho przepraszając, sięgnął po torebkę nieznajomej. Otworzył ją, zaczął przeszukiwać, dłonie zakrywając rękawami swetra, aż wreszcie natrafił na urządzenie. Czym prędzej je wyciągnął, zadzwonił na numer alarmowy.
— 112, w czym możemy pomóc? — usłyszał po drugiej stronie męski głos.
— Pewna kobieta... — zaczął Theo, ale wtem się zawahał.
— Co się stało?
— Upadła i leży nieprzytomna na chodniku.
Poproszony o adres szybko go podał.
— Już wysyłam ratowników medycznych — oznajmił mężczyzna z dyspozytorni. — Czy może pan sprawdzić oddech?
Słysząc te słowa, ciało chłopaka przeszedł dreszcz. Spuścił wzrok na kobietę, potem na jej klatkę piersiową. Na nieszczęście leżała bokiem, a przez otulający ją płaszcz i szalik nie dało się dostrzec ruchu. Theo zatem zaryzykował – bardzo ostrożnie zbliżył palec do nosa. Z dobre kilka sekund trwał w absolutnym bezruchu.
— Oddycha — wydusił z ogromną wręcz ulgą.
Gdyby było zupełnie inaczej, trzeba by było przystąpić do reanimacji, a on... nie dałby rady.
— To dobrze. Proszę w takim razie ułożyć ją w bezpiecznej pozycji. Pomoc zaraz tu będzie.
Zaraz?
Obrócił nieco głowę, wzrok mimowolnie powędrował ku widniejącej na chodniku plamie krwi. Jej wielkość była wręcz zatrważająca, nawet jeśli pochodziła tylko od jednej osoby. Nie, zwłaszcza że pochodziła tylko od jednej osoby. Taka ilość budziła obawy u każdego, a ratownik od razu pomyślałby, że ktokolwiek ją stracił, powinien się znajdować w stanie krytycznym.
Krytycznym.
Popatrzył na swoje ubrania, w dużym stopniu ubrudzone krwią.
Krwią.
— Halo? — usłyszał w komórce. — Czy słyszy mnie pan? Proszę odpowiedzieć...
Czerwony palec nacisnął równie czerwony symbol słuchawki.
Theo szybkim ruchem wytarł rękawem urządzenie, które następnie wrzucił do torebki. Zerwał się do pionu; parę razy potknął się o własne nogi, gdy uciekał.
Wpadł do mieszkania, trzasnął za sobą drzwiami. Drżącymi dłońmi przekręcił zamek. Nogi pod nim ugięły się, upadł do tyłu na podłogę.
Zdoławszy się podnieść, zdjął buty i pobiegł do łazienki. Odkręcił w umywalce kran, panicznymi ruchami zaczął zmywać z rąk krew. Złapał za mydło, kostka wyślizgnęła mu się i poleciała na podłogę. Szybko ją podniósł; prostując się, przypadkiem zwrócił uwagę na swoje odbicie w lustrze.
Wyglądał...
Tragicznie.
Zarówno ubrania, jak i włosy lśniły szkarłatem. Tylne kosmyki były zlepione, strugi ciągnęły się aż przez kark do pleców. Ponieważ nosił akurat stosunkowo jasne ubrania, budził jeszcze większą grozę.
Wyglądał tragicznie.
Ale żył.
Żył.
Najprawdopodobniej kosztem życia tamtej kobiety.
Pewnie po prostu sobie szła, gdy nagle dostrzegła chłopaka leżącego w kałuży krwi. Chciała mu tylko pomóc. Nie wiedziała jednak, że nie mogła go dotykać... co niestety zrobiła. Musiała złapać za rękę. Za nieosłoniętą rękawiczką rękę.
Osunął się na podłogę, plecami oparł się o pralkę. Popatrzył po raz kolejny na swoje dłonie, z oczu popłynęły strugi łez.
Nie płakał cicho, lecz nikt i tak go nie słyszał. Nikt go nie słyszał, nikt go też nie widział, emocje więc w końcu wzięły nad nim górę. Płakał prawie jak dziecko, które upuściło dopiero co kupione lody.
Ile by dał, żeby tu chodziło tylko o lody, nie zaś czyjeś życie.
Ojciec miał rację. Zabije wszystkich. Zabił własną matkę. Zabije każdego, kto się do niego zbliży, czy to ktoś mu bardzo bliski, czy kompletnie obca osoba. Nie miał prawa żyć.
Powoli wstał, pociągnął nosem. Opuścił łazienkę, poszedł do kuchni, gdzie otworzył jedną z szafek. Przesunął ręką kilka pudełek leków, w końcu wyciągnął jakiś plastikowy słoiczek. Zdjął wieczko, przechylił całość, by wysypać na dłoń jak najwięcej tabletek.
Zbliżył rękę do ust, jednak niespodziewanie zastygł w bezruchu.
Zmierzył wzrokiem tabletki.
Zabije się drugi raz i co wtedy? Ktoś z pewnością go znajdzie wcześniej czy później, a gdy dojdzie do kolejnego kontaktu fizycznego, wszystko się powtórzy. Znów wróci do życia. I znów druga osoba...
Po mieszkaniu rozległa się kolejna fala płaczu.
Wrzucił tabletki z powrotem do słoiczka, po czym usiadł na podłodze, schował twarz w dłoniach.
Nie mógł nawet tego wszystkiego porzucić. Był gotowy. Już wolał umrzeć zamiast żyć, nieustannie stanowiąc zagrożenie dla innych. I co, i gówno. Klątwa nawet na to mu nie pozwalała.
Dlaczego on? Dlaczego? Co takiego zrobił, że los tak go potraktował? Kim był w poprzednim wcieleniu, że teraz musiał ponieść tak wielką karę? Matka zmarła przy porodzie, ojciec go nienawidził, jednych dziadków widział raz na wieczność, przed innymi musiał udawać, że wszystko jest w porządku. Ukrywał swoją przypadłość przed prowadzącymi, przed innymi studentami, przed wszystkimi. Nie mógł z nikim normalnie wyjść na spotkanie towarzyskie, nie mógł brać udziału w grupowych aktywnościach. Nie mógł nawet z nikim nawiązać bliższej relacji. Jeśli się zaprzyjaźni lub głębiej i druga osoba odkryje jego przypadłość, oczywiście, że nie skończy się to dobrze. W końcu jak można było żyć z kimś, kto dosłownie zabijał dotykiem?
Podkulił nogi, otulił je rękami, opierając mokre od łez policzki o kolana.
Z oddali zaczęło nadciągać wycie syren.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz