To prawda, Medwia budziła wspomnienia.
Isidoro urodził się w Luminarii, tam też spędził większość swojego życia, śnieg widząc głównie w książkach i telewizji. Nieco czasu jasnowidz spędził też w Sallandirze, głównie tej magicznej i zaklętej części kraju, gdzie co prawda na porządku dziennym było używanie zaklęć pozwalających przetrwać ten ustawiczny, lejący się z nieba żar, lecz przygód Isidoro w Sallandirze zdecydowanie nie można było nazwać zwyczajnymi. Zdawało się, że gorąco i słoneczna pogoda powinny być dla mężczyzny na tyle naturalne, by śnieg i ostry wiatr przybywający z gór wywołały co najmniej pieczenie przywykłych łagodniejszemu klimatowi policzków, ale nie. Może to była kwestia jakichś dawnych, uśpionych tradycji, drzemiących gdzieś w drzewie genealogicznym, tak samo, jak robił to dar jasnowidzenia. Bo przecież rodowa siedziba D'Arienzów, z dawnych czasów, gdy w każdym pokoleniu pojawiała się jedna jasnowidząca, znajdowała się na szczycie nieprzystępnej góry, niemal cały rok pokrytej czapą nietopniejącego śniegu, odległej od ludzkich siedzib i całego świata. Byli daleko od świata, za to blisko gwiazd, bo sam szczyt obserwatorium astrologicznego wystawał ponad granicę chmur, a powietrze zdawało się nieruchome, zmrożone wieczną zimą.
Džbánov nie miał w sobie tej majestatycznej surowości, co szczyt Monte Cervino, a budynki tutaj nie przypominały swą potęgą kamiennych ścian Castello Stellato. Głównie murowane, lecz w dużej mierze wciąż drewniane, nieco rustykalne, faktycznie pozwalały przenieść się myślami do dawniejszych czasów, gdy ludzkość nie znała jeszcze wygody elektryczności, a urządzenie podobne do smartfona musiało wydawać się baśniowym artefaktem. Isidoro chętnie chłonął atmosferę miejsca, wiedząc bardzo dobrze, że wraz z Eliasem nie dostaną wiele czasu, by faktycznie się nią nacieszyć. Przynajmniej nie dotąd, aż nie uporają się ze swoim zadaniem. Lecz potem nic nie stało przecież na przeszkodzie, by zostać parę dni i pozwiedzać, prawda?
Następnego dnia, gdy odpoczęli już nieco po długiej podróży, mężczyźni zostali zaproszeni na nieco poważniejszą i bardziej szczegółową rozmowę dotyczącą czekającego ich zadania, organizowaną w budynku owego lokalnego Instytutu Badań nad Magią. W większych, akademickich miastach, instytuty takie potrafiły zajmować reprezentacyjne, wielopiętrowe budynki, lecz tu, w Džbánovie, Instytut miał swą siedzibę na piętrze Muzeum Folkloru i Sztuki Ludowej.
Weszli wejściem dla pracowników, wdrapali się po drewnianych schodach. A potem był gabinet dyrektorki Instytutu, Mileny Lebiedievy, owej uśmiechniętej i rozmownej kobiety, którą czarodzieje mieli okazję poznać poprzedniego dnia. Towarzyszył jej Balrik Thaldar, przysadzisty krasnolud o relatywnie krótkiej i jasnej brodzie, zdradzającej młody wiek, syn właściciela kopalni. Isidoro domyślił się, że gdy wydobycie ustało i zabezpieczono (w miarę możliwości) wszystkie tunele, a miasto zaczęło zmieniać się z ośrodka wydobywczego w turystyczny, przedsiębiorcza głowa rodu przeniosła się tam, gdzie kwitły interesy, pozostawiając tę ostatnią niezamkniętą do końca sprawę na barkach latorośli. Balrik nie wyglądał nawet w połowie na tak radosnego ze spotkania, jak Milena, czego nie dało się w całości przypisać typowej dla krasnoludów rezerwie w kontaktach z istotami z powierzchni czy spoza Medwi.
Po przywitaniu i wstępnych uprzejmościach, cała czwórka rozsiadła się wokół prostego biurka Mileny, Isidoro zaś przeciągnął spojrzeniem po wystroju wnętrza.
Pojedyncze okno wychodziło wprost na zachód, na poszarpane górskie pasmo, obramowując widok godny pocztówki. Ścianę podpierała ni to komoda, ni to szafa, będąca chyba jakimś fragmentem podzielonej meblościanki, obecnie zaś pełniąca funkcję profesjonalnego archiwum biurowego, pełnego segregatorów i teczek. Po drugiej stronie pomieszczenia stał wybór szafek, każda z innej dekady, każda wypełniona papierami, szpargałami i innymi materiałami, z niektórymi półkami przyozdobionymi ramkami z lekko wyblakłymi już zdjęciami. W rogu pomieszczenia przycupnął sterany życiem ekspres, flankowany przez rustykalną cukiernicę. Milena zaoferowała wszystkim nieco kawy, Isidoro popatrzył chwilę na ekspres i pokręcił uprzejmie głową.
— Dobrze, w takim razie zacznijmy — powiedziała Milena, wybudzając stojący na biurku komputer. Jego monitor mógł śmiało służyć za pocisk do jakiejś dawnej broni oblężniczej. — Wiem, że macie już podstawowe wiadomości o tym, czego dotyczy problem, ale na pewno nie są one wyczerpujące. Cóż, mi nigdy nie zdarzyło się wyprawiać nigdzie dalej, w niezbadane miejsca. — Zwróciła wzrok na Eliasa. — Ani też nie potrafię dojrzeć czekającej mnie przyszłości. — Spojrzenie przeniosło się na Isidoro. — Nie wiem więc, co może was interesować albo być potrzebne. Ale nie martwcie się! — Dla emfazy uniosła w górę palec. — Cokolwiek będzie wam potrzebne, stanę na głowie, a ze mną cały Džbánov, żeby wam to udostępnić.
Balrik chrząknął znacząco, z powątpiewaniem.
— No, może lepiej, żebyśmy wszyscy twardo stali na ziemi — mruknął, unosząc brew, spoglądając na Milenę, potem na przybyszów. — Ale co będziemy mogli, to zrobimy. Jak już prosimy o pomoc, to bez wsparcia nie zostawimy.
— Dziękuję — odparł Isidoro, Elias zaś skinął głową w poparciu.
Komputer przebudził się do reszty, na ekranie w końcu pojawiło się coś sensownego. Milena momentalnie zaczęła coś klikać i szukać, starając się dokopać do plików związanych z kopalnią. Elias się odezwał:
— Co dokładnie wydobywano w kopalni? Czy był to tylko jeden surowiec, czy było ich więcej?
Balrik chrząknął, spojrzał bystro na mężczyznę. Chyba nie spodziewał się, by ktoś z powierzchni zadał tak konkretne pytanie.
— Początkowo wydobywano głównie vibranium – jego żyła przebiegała na północny zachód stoku, a potem w dół…
Milena w międzyczasie odpaliła jakąś mapę. Isidoro nachylił się, by widzieć lepiej na szklanym ekranie, lecz mapa była stricte techniczna, mężczyzna niewiele był w stanie wyłapać w pajęczynie poziomic i mnogości drobnych cyferek.
— …o, właśnie tutaj — Balrik wskazał palcem. — Vibranium często występuje wraz z rudą żelaza, więc i ten metal był wydobywany, wraz ze śladowymi ilościami miedzi oraz srebra. Lecz im głębiej górnicy schodzili, tym więcej innych, wartościowych rzeczy znajdowali.
— Jak na przykład?
— Jak na przykład malachit i azuryt, lecz zdarzyły się też sporych rozmiarów kryształy luminitu — wyjaśnił krasnolud. — Luminit jest bardzo powszechny, ale jego kryształy najczęściej nie przekraczają wielkością zwykłych kości do gry. Tamte były niczym pnie drzew, chętnych było mnóstwo, więc wiercono dalej, starając się znaleźć kolejne kawerny pełne olbrzymich rozrostów.
— Czy to wtedy górnicy natrafili na problemy? — wtrącił Isidoro.
Balrik zaprzeczył.
— Tu jest Medwia, tu wszędzie są problemy. Za każdym razem, jak ktoś schodzi pod ziemię, to jest szansa, że obudzi się coś dziwnego. Albo jakiś stwór, co tam od zawsze żył i mu się wydaje, że go nakaz eksmisji nie obowiązuje, albo jakieś stare zaklęcia, dzika magia, albo i coś sprzed Rozdarcia, ale tego to bym najgorszemu wrogowi nie życzył, żeby znalazł.
Isidoro pokiwał głową. Ktoś porównał kiedyś współczesnych magów zajmujących się artefaktami z najdalszej przeszłości do grupy szympansów próbujących odkryć zasadę działania mikroskopu elektronowego, mając do dyspozycji jedynie konsolę oraz mnóstwo niedziałających, strzaskanych cewek. Przy tego typu przedsięwzięciach nie zastanawiano się, czy coś może pójść nie tak, tylko raczej obstawiano, kiedy się to stanie.
— Czyli jak rozumiem problemy były cały czas? — dopytał Elias.
— Ale takie, które dało się jakoś obejść. Jak się potwór trafił, to się wiedźmina wzywało, a jak dzika magia, to albo czekaliśmy, aż przejdzie, albo jakoś naokoło próbowali ludzie kopać, czasem się udawało.
— I to nie jakiś większy, nagły problem sprawił, że podjęto decyzję o zamknięciu kopalni?
Tym razem to Milena przyjęła pytanie.
— Nie, to nie była kwestia żadnej konkretnej katastrofy bądź problemu. Kopalnię zamknięto z przyczyn naturalnych – wyeksploatowane zostały wszystkie złoża i dalsze wydobycie okazałoby się nieopłacalne. Dopiero gdy kopalnię zamykano, pojawiły się problemy.
Kobieta przeniosła wzrok na krasnoluda, popatrzyli na siebie chwilę, w końcu Balrik podjął temat.
— Zazwyczaj, jak coś się w kopalniach dzieje, to jednak wiemy, jakie jest tego źródło. Jak narzędzia się psują, to skarbnik albo chochliki się zalęgły, ale to nietrudno jednego z drugim przekupić i obłaskawić. Mamy czujniki poziomu magii rezydualnej i wiadomo, że jak zaczynają wariować, to zaraz dokopiemy się do jakiejś anomalii i lepiej jednak skręcić w inną stronę. Ale tym razem było inaczej. — Krasnolud zrobił lekko zamyśloną pauzę, w pokoju zdawało się, że pociemniało. — Ludzie rozmontowywali i wynosili sprzęt, oczywiście zaczynając od najświeższych, najdalszych korytarzy. I wszyscy zaczęli mówić o jakichś głosach, wołających do nich od strony tych zamykanych tuneli, inni mówili, że widzieli jakieś światła, coś na samej granicy widzenia. Większość skarżyła się potem na bóle i zawroty głowy, spora część była w niewyjaśniony sposób zmęczona, osowiała i z opóźnieniem reagowała na bodźce.
— Według raportów ich badania były jednak w normie — dodała Milena. — A gdy zrobili sobie urlop od kopalni, wszystkie objawy ustąpiły.
— Do niczego to nie było podobne, więc myśleliśmy, że to może zbiór losowych anomalii, takich mniejszych, chociaż to bardzo rzadki przypadek, ale też nie. Mierniki niczego nie wykryły, poza tym działo się to wszędzie. W całej kopalni. To są całe kilometry tuneli, nie ma opcji, żeby jedna anomalia zajmowała taką powierzchnię.
— I to wszystko miało miejsce w starych korytarzach kopalni? — upewnił się Elias.
— Tak. I na dodatek prowadzone prace były no… mniej inwazyjne, niż w drugą stronę. Żadnych środków wybuchowych, tylko demontaż i przewożenie na górę. — Balrik wzruszył ramionami. — Można by pomyśleć, że skoro robotnicy się zbierali, to cokolwiek by tam było, powinno być z tego zadowolone.
— Czyli sądzicie, że to jednak coś żywego? — podjął Isidoro.
— Właśnie nie wiemy.
Na pewien czas zapadła cisza, przerwana jedynie przedłużonym „hmm”, gdy pytania zdawały się po prostu wisieć w powietrzu, trafiwszy na ślepy zaułek.
— A są jakieś materialne dowody tych… głosów, świateł i zwidów? — spytał Elias.
— W sensie, że zdjęcia?
Elf skinął głową, Milena zaczęła ponownie żywiołowo klikać, a nim dokopała się do materiałów, Balrik zaczął wyjaśniać sprawę.
— No wiadomo, jak coś się działo i górnicy mówili, że nie chcą pracować, to brygadziści chcieli czegoś więcej, niż tylko opowieści. Więc zdjęcia mamy, tylko cóż… Nic na nich nie ma.
— Mimo wszystko, możemy je zobaczyć?
— Pewnie — Milena dokopała się do właściwych plików. — Mamy wszystko, sortowane po dacie. Spójrzcie.
Otworzyła pierwsze zdjęcie.
Konkursu fotograficznego to by ono na pewno nie wygrało, choć było coś niepokojącego w źle oświetlonym korytarzu kopalni, w odbłyskach światła obrysowujących ledwie ociosane skały, w tamtym ramieniu wysięgnika, majaczącym gdzieś w głębi narastającego cienia. Obaj czarodzieje wpatrzyli się w zdjęcie, lecz tak, jak Milena i Balrik mówili, nie dało się na nim dostrzec niczego dziwnego.
— I tutaj miało być…?
— Górnik, który zrobił to zdjęcie, był pewien, że przy wysięgniku stoi jakaś postać i gestem wskazuje, by do niej podszedł.
— To brzmi jak nawiedzenie przez ducha.
— Brzmiałoby, gdyby drugi górnik nie stwierdził, że niczego nie widział, ale za to czuje zapach, którego nie był w stanie zidentyfikować.
— Duchom zdarza się czasem przemawiać tylko do jednej osoby…
— Tylko że to się nigdy nie powtórzyło. I żaden z górników potem nie widział już żadnych duchów, tylko jakieś… — Balrik urwał, machnął gniewnie dłonią. — Każdy mówił co innego.
Tymczasem zaś Milena otworzyła kolejne zdjęcie. Ponownie, nie przedstawiało niczego konkretnego, a jeśli było w nim coś dziwnego, to raczej kwestia klaustrofobicznego pomieszczenia, ostrego światła i kamiennego sufitu zwieszającego się ciężko ponad jakąś maszynerią.
— I co tutaj miało się wydarzyć?
— Świecące grzyby — odparł Balrik.
Grzybów, rzecz jasna, nie było, nawet takich zupełnie zwyczajnych i nieświecących, bez względu na to, jak intensywnie cała grupa wpatrywała się w zdjęcia. Milena otworzyła jeszcze parę plików, lecz wszystkie fotografie wyglądały tak samo – przedstawiały przypadkowe miejsca w kopalni, niczego niezwykłego czy nieprzynależącego do tego miejsca. Jedynie sprzęt, kamień, więcej sprzętu i jeszcze więcej kamienia. Nawet żył metali i kryształów już nie było, skoro całość została wyeksploatowana.
Rozmowa popłynęła dalej, gdy pojawiały się jakieś pytania i wątpliwości. Balrik wyjaśniał rzecz ze swego krasnoludzkiego, utylitarnego punktu widzenia, Milena zaś przekopywała się przez zawartość komputera, otwierając jakieś stare raporty, kolejne mapy, zdjęcia i tym podobne. Tematy zmieniały się od tego, jak radzono sobie z wydobyciem w jednym kawałku olbrzymich kryształów luminitu, aż po opowieści i bajania o tym, jakie to górskie stworzenia trzeba było obłaskawić, by pozwoliły górnikom dalej kopać. Aż w końcu pomysły na pytania się skończyły i jedyne, co pozostało, to spakować się i wyruszyć, licząc na to, że cokolwiek dzieje się w kopalni, wzrok dwójki ekspertów będzie w stanie rozwikłać tę zagadkę.
Drogę do samej kopalni pokonali samochodem – okrywający podnóże gór las wciąż pamiętał ciężarówki z urobkiem podążające w stronę miasta, więc podstarzały samochód terenowy radził sobie gładko, wspinając się sprawnie wśród wysokich sosen. Drzewa jednak szybko skarlały, gdy wraz z wysokością warunki stawały się coraz trudniejsze, aż w końcu zieleń się urwała – oto dotarli do samego wejścia.
Bez wszechobecnych ludzi, bez infrastruktury i ruchu wokół kopalni, miejsce zdawało się jakby wyrwane z innej epoki, zatrzymane w czasie. Rozwarta paszcza góry ziała ciemnością i tajemnicą, zdawała się czekać na to, aż ktoś przerwie tę panującą wśród zimnych skał ciszę.
Isidoro wysiadł z samochodu, po chwili dołączył do niego Elias, a potem obaj mężczyźni odebrali od Mileny wyciągnięte z bagażnika plecaki. Tam, na dole, mogli liczyć wyłącznie na siebie, więc prowiant i nieco podstawowych, przydatnych przy podróży i wspinaczce rzeczy musiało się w owych plecakach znaleźć. Isidoro zabrał jeszcze z sobą utensylia wróżbiarskie – poprzedniego dnia co prawda starał się zajrzeć za zasłonę przeznaczenia, lecz nie chciał odbierać sobie tej możliwości, choć oznaczało to dodatkowe obciążenie plecaka.
— Mamy nadzieję, że uda się wam określić przyczynę dziwnych zdarzeń w kopalni sprawnie i bez wypadków. Jednak gdyby wypadek się zdarzył, nieopodal jest schronisko – poprosiłam ratowników, żeby jedna grupa tam stacjonowała i miała na oku kopalnię. W razie wypadku, zabiorą was do miasta.
— Do tego musimy wyjść z kopalni — zauważył Isidoro.
Milena skinęła głową.
— Pod ziemią nie ma zasięgu, więc tam będziecie zdani tylko na siebie. Jeśli długo nie będziecie wychodzić, wyślemy grupę na poszukiwania, ale… — Milena urwała, zdawało się, że miała na myśli coś innego. — To się na pewno nie wydarzy. Jestem pewna, że sobie poradzicie i wszystko będzie dobrze.
To powiedziawszy obdarzyła ich ostatnim, pogodnym uśmiechem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz