— Seymour? Co robisz?
— Nic?
Seymour nie byłby sobą, gdyby nie szykował czegoś na nadchodzący szybko nowy rok i nie postanowił zrobić z tego niespodzianki. Nie trzeba było nawet tego czułego, wilczego nosa, by wyniuchać, że coś będzie robione, bo były czarodziej wszedł w swój typowy tryb mruczenia pod nosem, uśmiechania się bez powodu i wypalania wzrokiem dziury w ekranie komputera, co bezbłędnie zwiastowało, że są czynione plany.
— To czemu masz taką minę?
— Jaką minę?
— Skupioną, jakbyś jakiś bardzo trudny problem rozwiązywał.
Vi przystanął w drzwiach, oparł się barkiem o framugę, spoglądając z rozczuleniem na siedzącego przy biurku Seymoura. Dwa kroki i zobaczyłby, co też mężczyzna tak intensywnie przegląda na tym gigantycznym monitorze, lecz tego wieczora Vi postanowił oszczędzić swojemu czarodziejowi konieczności błyskawicznego przełączania okienek, prędkiego wymyślania wytłumaczeń.
— Oj, bo mnie już wkurwiają w tym urzędzie…
Wilkołak przechylił lekko głowę. To było niespodziewane.
— W urzędzie?
Seymour westchnął, pozamykał co miał zamknąć, odchylił się w futurystycznym, wyprofilowanym fotelu.
— Wymyślili jakieś popierdolone tony papierów, żeby coś tam z moim prawem lotu, jakieś inne zdjęcie trzeba dać, cokolwiek… Nie mają co robić, serio, dopierdalają się i tyle.
— A kończy ci się ważność prawka? — spytał Vi ze zdziwieniem.
— Nie, po prostu… — Seymour wykonał nieokreślony gest dłonią, w końcu machnął nią zbywczo. — Dobra, jebać. Gramy w coś?
— A kolacja? No i co z tym zdjęciem i prawkiem, to coś poważnego…?
— Takie tam pierdolenie, nie ważne. Teraz gramy, a kto wygra, zamawia jedzenie — Seymour wyszczerzył zęby. — Pozwolę ci wybrać grę.
Virgil parsknął zrezygnowanym śmiechem, pokręcił głową, odpuścił temat urzędu i prawa lotu. Gra czekała na wygranie.
Poprawki do projektu wizytówki, nad którą Vi obecnie pracował, szły bardzo dobrze. Klient był zadowolony, projekt miał się ku końcowi szybciej, niż przewidywano, właściwie zostało wysłać gotowe pliki i już, można było zająć się czymś innym. Vi otworzył maila, uniósł brew widząc wiadomość od nie kogo innego, jak Seymoura, widniejącego na samym szczycie jego pracowniczej skrzynki. Wilkołak zamrugał, kliknął, otworzył.
Przesyłam dokumenty do wydruku :>
Seymour
— Jakie dokumenty? — bezwiednie spytał na głos Vi.
Otworzył załącznik, przebiegł wzrokiem treść. Dokument wyglądał ze wszech miar profesjonalnie, zaopatrzony w dzisiejszą datę i schludnie sformatowany nagłówek „Podanie”, zaadresowany od Seymoura do jego szefowej, w uprzejmych słowach argumentujący, by przyznała w styczniu urlop swojemu najbardziej uroczemu grafikowi. Virgil parsknął śmiechem, pokręcił głową nad poczuciem humoru swojego czarodzieja, i już sięgał po telefon, by do niego napisać, gdy wzrok przebiegł jeszcze raz po datach tego urlopu.
— Że ile?
— To będzie tylko taki mały wypad za miasto — zapewnił Seymour, szczerząc się jak debil.
Vi wpadł do mieszkania, od progu postanowił wycisnąć z muzyka jakieś informacje, Seymour zaś, będąc Seymourem, bawił się świetnie, radośnie unikając odpowiedzi.
— Na tyle?
— Trzeba dobrze zacząć rok.
Rzeźbiarz pokręcił głową, podszedł, wpakował się na kolana rozwalonego na ich kanapie Seymoura, a uśmiech, równie szeroki co u muzyka, nie schodził z ust.
— No dobrze, ale gdzie lecimy?
— Nie powiem.
— Seymour!
Parę buziaków zmiękczyło nieco byłego czarodzieja, przekonało, by uchylił rąbka tajemnicy, choć oczywiście w typowy dla siebie sposób.
— Dam ci małą podpowiedź, ale i tak nie zgadniesz — powiedział, dłonie niezobowiązująco znalazły miejsce pod koszulką z Dawidem. — Lecimy gdzieś, gdzie jest ciepło i jest dużo piasku.
Vi ożywił się, poprawił mu na kolanach.
— Spintharos?
— Już tam byliśmy.
— Fiorenzo?
— Pudło.
— Hm… Argessia?
— Też nie — odparł Seymour, pocałował wilkołaka w nos. — Mówiłem, że nie zgadniesz.
— Porta del Sol?
— Nie, Pluszaku. Dolecimy to zobaczysz — powiedział, mentalnie robiąc jednak notatkę z miast wymienionych przez Vi. Plany na następny wypad robiły się same.
— Seymour?
— Hm?
Virgil usadził się inaczej, oparł o tors byłego czarodzieja, otoczył go ramionami, ścisnął tak, że chyba coś kliknęło w tych żebrach.
— Kocham cię — powiedział miękko, kryjąc twarz w zagłębieniu jego szyi.
Seymour uśmiechnął się, ciaśniej objął mężczyznę.
— Ja ciebie też.
— Wiem.
Lotnisko jak zwykle było pełne, ludzie tłoczyli się przy bramkach, dzieciaki nudziły na kontroli osobistej, a potem był już tylko labirynt strefy bezcłowej, tanie perfumy i koszmarnie droga kawa. Seymour pewnie ściskał w dłoni karty pokładowe, nie zamierzał pokazać ich do ostatniego momentu, prowadząc Vi przez kolejne korytarze, oszczędnie zerkając tylko w stronę mijanych tablic wyświetlających najbliższe odloty.
— Czyli lecimy do Luminarii i stamtąd…? — spróbował swoich sił wilkołak.
— Nie lecimy do Luminarii — odparł Seymour, skręcając w stronę odpowiedniej bramki.
Ludzie już tłoczyli się w kolejce, niespiesznie przesuwającej się między dwiema granatowymi flagami ozdobionymi geometrycznym wzorem run, rozpoznawalnym z daleka logiem Ironsky, największych krasnoludzkich linii lotniczych. Virgil zerknął na wyświetlający się na ekranie numer lotu oraz jego cel. Mężczyzna instynktownie zwolnił, przez moment wpatrywał się w tablicę w milczeniu.
— Ale to do Medwi… Zupełnie w drugą stronę.
— W dobrą, Vi — Seymour bawił się przednio. — Ja ci nie powiedziałem, że lecimy do Solmarii, tylko że gdzieś, gdzie jest piasek i ciepło. Solmarię sam sobie wymyśliłeś.
Vi przystanął.
— Ale jak to?
— No tak to. — Muzyk wyszczerzył się w uśmiechu. — Solmaria to nie jedyny kraj, który ma jednego i drugiego pod dostatkiem. Jest jeszcze jeden, za portalem w Medwi.
Z prawdziwą satysfakcją obserwował, jak Vi łączy kropki, jak zrozumienie pojawia się w umyśle, a oczy rozszerzają niedowierzaniem.
— Sallandira?!
Zima w Sallandirze odpowiadała pogodą środkowi lata w Novendii, stanowiąc przyjemną odskocznię od zalegającego na ulicach Stellaire śniegu i jednocześnie nie mordując przyjezdnych lejącym się z nieba żarem. Bagaże zostawili w hotelu, Seymour wypożyczył na miejscu latający dywan („To o to były te boje z urzędem i prawem lotu?”, „Tak. Myślałem, że się zapierdolę, jak mi kazali zdawać jeszcze raz teorię, ale z tutejszych przepisów”), a potem zostały im luźno zaplanowane dni na to, by cieszyć się wszystkim tym, co pełen ciepła i piasku kraj miał do zaoferowania – od jedzenia i wieczornych wycieczek dywanem wśród najbardziej urokliwych zakątków Al-Iskahaty, aż po spacery wzdłuż Akhnu i obserwowanie przewalających się w jej nurcie hipopotamów.
To były jednak w głównej mierze dodatki do tego, jak te zimowe, noworoczne wakacje miały wyglądać. Sallandira była zbyt egzotyczna i niezwykła, zbyt nowa i nieznana, a liczne muzea, którymi była usiana stolica niemagicznej części kraju, obfitowały w cuda, które dla dwójki mężczyzn wydawały się zupełnie magiczne.
Wielka Galeria Reliefów była właśnie takim miejscem. Jak inne narody spisywały swoje dzieje na papierze, uwieczniali co bardziej wiekopomne chwile na płótnie, tak Sallandirczycy wybrali lity kamień jako swoje ulubione medium, tworząc zapierające dech w piersiach dzieła. Wielka Galeria, jedno z tych miejsc podpadających pod bezpośredni patronat faraona, miała powierzchnię lotniska, a opcja wykupienia trzydniowego biletu wstępu ukazywała skalę tego, jak wiele można zobaczyć w środku. Ciągnące się w nieskończoność korytarze, pełne rzeźbiarskich dzieł mistrzów z czasów tak zamierzchłych, że ich kartusze pochłonęły piaski pustyni, aż po bardziej współczesne przedstawienia, traktujące o wydarzeniach tak nieodległych, jak uniesienie się Mgły oddzielającej Sallandirę od Bharatu.
Vi wraz z Seymourem dotarli do budynku Galerii, dywan wylądował na parkingu, mężczyźni zaś przemierzali hol główny, płynąc wśród innych wycieczek, pojedynczych zwiedzających, rodzin z dzieciakami i tabunu pozostałych turystów. Zewsząd dobiegały egzotyczne dialekty, jakaś przewodniczka zamachała kolorową parasolką, próbując zwrócić na siebie uwagę swojej grupy, Seymour jednak nie wypatrywał ani kasy biletowej, ani wejścia na wystawy. Gdzie mógł być…
— Państwo Silverthorn?
Starszy mężczyzna pojawił się znikąd, po prostu wychynął nagle z tłumu, obdarzając dwójkę Novendyjczyków uprzejmym uśmiechem. Utrzymany w łagodnych, piaskowych kolorach uniform przewodnika po galerii ładnie komponował się z ciepłym spojrzeniem ciemnych oczu i ogorzałą cerą, charakterystyczną dla tutejszych.
— Tak, to my — odparł Seymour.
Uśmiech mężczyzny się poszerzył.
— W takim razie zapraszam za mną.
Vi zerkał to na przewodnika, to na Seymoura.
— Państwo Silverthorn? — spytał, gdy już ruszyli za mężczyzną.
— Państwo Silverthorn i ich prywatna wycieczka po największym muzeum z rzeźbami w kraju. — Muzyk rzucił mu rozbawione spojrzenie. — Pomyślałem, że nie będzie ci przeszkadzało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz