03 stycznia 2025

Od Merlina do Souela

— No i ot, błędne koło — podsumował Merlin. — Ciekawe, czy spróbowali dać im jajek na twardo do zjedzenia – w zamian za nie Falkor daje sobie nawet w zęby zajrzeć.
I tak, jakby na zawołanie, skończyła się część wystawy poświęconej magicznym bestiom i walce z nimi, zaczęła się zaś ta, która powinna być obu młodzieńcom choć trochę bliższa. Wystawa poświęcona magii.
Wiadomo, magia była dziedziną na tyle rozległą i skomplikowaną, że poświęcony jej fragment wystawy to było o wiele za mało, by chociaż zarysować powierzchnię, ale w ten sam sposób można było przecież powiedzieć o wszystkich innych dziedzinach i tematach, które w tym muzeum przedstawiono. W końcu miało za zadanie „przybliżyć zagadnienie zwykłym obywatelom”, nie zaś być rozprawa doktorską czy innym wyczerpującym podręcznikiem.
W każdym razie, choć Merlin teoretycznie był raczej po stronie specjalistów, jeśli chodzi o magię (w porównaniu do średniej w społeczeństwie), to jednak prześledzenie historii powstawania i opracowywania uroków, rytuałów i zaklęć, nad jakimi na przestrzeni wieków pracowano w Medwi, w pewien sposób wciągał, był jednocześnie odmienny i podobny do tego, czego uczył się w szkole, a przez to zdawał się zajmujący. Albo po prostu była to kwestia tego, że nikt nie dyszał Merlinowi w kark, czy już skończył czytać plakietkę, nie było też nauczycielki, która przykazałaby robić skrupulatne notatki, bo to wszystko będzie jutro na kartkówce. Wszystko było lepsze, gdy dało się trochę poczilować i nie trzeba było się aż tak spinać.
— Replika pierwszych kości wróżebnych, odkrytych w ruinach Karak Varn — przeczytał Merlin, zerknął na odłamki kamienia za szybą. — Wyglądają totalnie jak kości do erpegów.
Souel dołączył do niego, przypatrzył się eksponatowi.
— Gdyby się zastanowić, twoje kości do erpegów to też takie kości wróżebne.
— Niby jak?
— Ich wynik przepowiada los twojej postaci. Czy jej się coś uda, czy raczej nie.
Merlin zamyślił się, dopiero po chwili ruszył dalej. W sumie to Souel miał rację, gdyby spojrzeć na zagadnienie z takiej perspektywy. Może to kwestia tego, że posługiwanie się magią powietrza wymagało tyle subtelności i przekminy, że drugi chłopak miał takie odlotowe przemyślenia?
Obok kości wróżebnych, zaczęły pojawiać się też inne magiczne przedmioty, choć to nazwanie ich naprawdę magicznymi było mocno na wyrost. Gliniane płytki z wyrytymi na nich symbolami, metalowe naszyjniki mające przynieść szczęście, w końcu kamienie półszlachetne, w których ktoś zamknął odprysk magii. Nie różniły się jakoś specjalnie od tego, co dało się znaleźć na terenie Novendii. A potem przeszli do tego, co spotykano jedynie tu, w tych zaśnieżonych, górzystych regionach, z lasami pełnymi diabłów, rusałek i leszych.
— Tkanina z Kadrin Azgal — przeczytał Merlin, popatrzył do środka gabloty.
Tam, na starannie przyszykowanym, epoksydowym postumencie, spoczywało coś, co można było określić mianem niemożliwie długiego szalika. Jasny materiał, niegdyś zapewne gruby i mocny, spłowiał i zżółkł z upływu czasu, lecz zdobiący go haft zachował się w niemal doskonałym stanie. Barwy układały się w obrazy, obrazy zaś przedstawiały sylwetki – wznoszące dłonie wśród śnieżnej zamieci, kawałek dalej tańczące wokół ogniska, potem idące w stronę lasu, dalej puszczające wianki na wodzie, malujące coś na deskach. Dwanaście obrazów na dwanaście świąt, każde w innym miesiącu, mających razem zapewnić społeczności dobry rok, uchronić ludzi przed atakiem potworów, gniewem przyrody i miriadem innych zagrożeń, które tutaj zdawały się po prostu wyskakiwać spod kamienia.
Umieszczona pod tkaniną seria tabliczek przyrównywała magię rytualną i moc każdego biorącego w rytuale maga do nitki, jednej z wielu, i do pracy, którą artysta wkładał w to, by stworzyć piękny i rozległy haft.
— Ciekawe, że to wszystko spisywali właśnie w ten sposób — odezwał się Souel, pochylając się nad tkaniną, spoglądając na te wąskie, czarne szlaczki, tuż obok haftowanego obrazka, opisujące słownie, co należało zrobić.
— Może papier im się słabo zachowywał, jak tu tak zimno i bez przerwy pada śnieg.
Minęła ich jakaś grupa turystów z Tenjitsu. Merlin odsunął się nieco od gablotki, nie chcąc być niechcianym elementem na cudzym zdjęciu z wakacji.
Jedna z sal poświęcona była rustykalnym drobiazgom, zaklętym słabą i codzienną magią, mającym na celu odstraszyć licho z lasu. Merlin popatrywał na słomiane chochoły, splecione dziwnie rośliny, jakieś kwiaty, świece, wypalone na deszczółkach symbole. Wydawały się takie proste, totalnie inne od tego, czego wymagali od niego w szkole i mówili, że to taka profesjonalna i poważna magia. A jednak, jak głosiły tabliczki, chochoły naprawdę odstraszały licha z lasu i nie dawały im przystępu do ludzkich siedzib, jakby owe straszne licha to były takie mrówki, niepotrafiące przejść przez kreskę narysowaną zwykłą kredą.
— Że też je to naprawdę klepie — mruknął pod nosem Merlin.
Ale może nie powinien wątpić w moc tutejszych rytuałów, wierzeń i przesądów. W sumie nie tak dawno temu jemu samemu udało się tak zbullshitować projekt na alchemię, że do tej pory był pod wrażeniem własnego „geniuszu”, kiedy oczywiście przestawał mieć paranoi, że tamta ocena to był tylko żart nauczyciela, wszystko było ustawione i on sam znalazł się w jakiejś ukrytej kamerze.
— O kurde, sala o wiedźminach — wykrzyknął mimowolnie Merlin, gdy weszli do kolejnego pomieszczenia, a jemu totalnie wywietrzało z głowy to, co tam robił w szkole i czego od niego wymagano.
Wiedźmin, cud medwiedańskiej myśli magicznej, dalej był przedmiotem kontrowersji i napięć, tak w kraju, jak i za granicą. Wokół wiedźmińskiego treningu narosły legendy, co jedna, to straszniejsza, rząd zasłaniał się tym, że w dawnych wiekach moralność była nieco inna, ludzi zakuwano w dyby lub wtrącano do lochu, więc jakoś nikt nie czuł, że porywanie dzieci, podejrzane substancje i mordercze treningi to coś bardzo złego. Cel uświęcał środki, mówił prezydent, podkreślając, że w obecnych czasach, o wiele bardziej nowoczesnych i cywilizowanych, nie ma miejsca na żadne nieetyczne procedery i że wiedźminem można zostać tak samo, jak żołnierzem albo policjantem, dobrowolnie i bez nieodwracalnych zmian w ciele. A gdy rozmowa zbiegała na to, że ci nowocześni, „etycznie zatrudnieni” wiedźmini jakoś tak wcale nie różnią się wyglądem czy umiejętnościami od tych starodawnych, „nieetycznie stworzonych”, prezydent zmieniał temat, albo nabierał wody w usta.
Merlin nie miał bladego pojęcia o tym, ile prawdy było w oskarżeniach, jak w ogóle wyglądała polityka. To był ostatni temat, który go zajmował, ale za to zajmowało go coś kompletnie innego.
— Ale książki to były mega — powiedział, spoglądając do gablotki, gdzie leżały wiedźmińskie medaliony, każdy z innej szkoły. Chłopak odwrócił się do Souela. — Grałeś w gry?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz