Następnych kilka dni po moim średnio przyjemnym przebudzeniu wcale nie wskazywało na to, by życie po śmierci było samymi tęczami wybrukowane - a przynajmniej nie w moim przypadku.
Jakby mało było tego, że nijak nie byłem w stanie zmusić mojej krnąbrnej lewej ręki do ponownego połączenia się z resztą ciała, to jeszcze to małe, pierzaste cholerstwo wciąż za mną podążało. W żaden sposób — humanitarny bądź też mniej — nie mogłem pozbyć się łysola, zawsze czaił się gdzieś w pobliżu, łypiąc na mnie tymi małymi błyszczącymi oczkami, jakby tylko złośliwie czekał, aż przez przypadek wpadnę w słup lampy ulicznej, potknę się o przelatującego mi pod nogami szczura, albo — co gorsza — znowu zgubię kończynę i to tym razem na amen. Nie zamierzałem dawać mu żadnej satysfakcji, więc uparcie ignorując śledzącą mnie (na szczęście bez słowa) gadzinę, przycisnąłem moją luźną rękę do piersi i znów wtopiłem się w mrok między dwoma budynkami, aby uniknąć grupki ludzi, którzy śmiejąc się w głos, rozprawiali o czymś żywo.
Aż do tej pory nie zdążałem w żadnym konkretnym kierunku, bo i też nie wiedziałem, gdzie miałbym się podziać. Kilka dni temu, gdy pierwotny szok opadł i udało mi się wyłowić moją zagubioną rękę z kontenera, trzymając ją za poszarpany fragment kości sterczący z jednego jej końca, usiłowałem przypomnieć sobie cokolwiek, co pozwoliłoby mi, bodaj z grubsza, określić gdzie jestem i, co najważniejsze, kim jestem. Niestety, była to tylko strata kolejnych trzech godzin spędzonych w tym cuchnącym zaułku. Wówczas ptaszor dość trzeźwo zaproponował, że powinniśmy znaleźć jakieś schronienie, by przyczepić moją urwaną kończynę z powrotem gdzie jej miejsce. Nawet nie miałem pojęcia, jak niby miałbym to zrobić, ani czy to w ogóle było możliwe, ale z drugiej strony siedzenie pośród śmieci i szczurów, gdy posiada się ciało, które prawdopodobnie w ciągu kilku następnych dni zacznie gnić, nie było najbystrzejszym pomysłem. Wobec tego nie pozostało mi nic innego, jak tylko posłuchać Moltera (jak nazwałem wredną papugę z uwagi na jej opłakany stan upierzenia) i ruszyć w drogę, przed siebie, z dala od jedynego miejsca, które w tej chwili znałem. Niezbyt jednak uśmiechało mi się pokazywać komukolwiek na oczy, w końcu wątpiłem, by codziennym widokiem było poruszające się martwe ciało z zaschniętą krwią pokrywającą żabot niegdyś prawdopodobnie drogiego garnituru. A tym bardziej z lewą ręką, zamiast w swoim zwyczajowym lewym barku, to znajdującą się w prawej dłoni. To nie mogło być normalne.
Zatem z grubsza przez dwa, trzy dni starałem się jedynie przemieszczać bocznymi, ciemnymi uliczkami, na chodniki wychodząc dopiero po zmroku, ale zanim rozbłysły latarnie zdobiące każde skrzyżowanie. Nie wiedziałem, czego szukałem. Gdzieś w samym wnętrzu mojego umysłu czaił się nieśmiały płomyk nadziei, że jeśli przejdę wystarczająco dużo ulic, zobaczę wystarczająco dużo budynków, to może, MOŻE rzuci mi się w oczy coś, co mój ożywiony na nowo mózg rozpozna jako coś znajomego, to co już widziałem. Co znałem. Gdzie żyłem. Może znajdę to, co utraciłem. Swoje miejsce na tym na nowo obcym dla mnie świecie.
Jak na razie tak się jednak nie zdarzyło, a ten maleńki błysk nadziei zdawał się gasnąć wraz ze światłem ulicznych latarenek. Zmuszony do ponownego czekania na zmrok zacząłem ukrywać się przed niechcianymi spojrzeniami w piwnicy opuszczonego budynku. Mimo to jednak udało mi się poczynić pewne obserwacje. Zasiliły one niejako moją chęć do dalszego szukania przyczyn mojego stanu, nawet jeśli zmęczenie — nie fizyczne, lecz psychiczne — zaczynało mi się dawać we znaki i miałem ochotę jedynie rozłożyć się na rozklekotanym fotelu w rogu piwnicy pokrytej gęsto kurzem i pajęczynami i nie ruszyć się stamtąd, dopóki z mojego ciała nie pozostaną jedynie kości. Nie mogłem sobie jednak na to pozwolić. Przede wszystkim nie wiedziałem, czy przypadkiem moje uwięzione w rozkładającym się powoli ciele jestestwo nie zostałoby przypadkiem połączone także i z samym zasuszonym szkieletem. Wolałem jednak tego nie sprawdzać. Ta myśl przerażała mnie w tej chwili nawet bardziej, niż fakt, że moja lewa ręka leżała w tej chwili na trójnożnym stole obok regału ze opasłymi księgami, zawinięta w kawałek zszarzałego ze starości materiału. Dalej nie wiedziałem, jak pozbyć się tego problemu. A już szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że pomimo iż fizycznie nic mnie z moją własną lewą ręką nie łączyło, to wciąż jednak zdawałem się czuć wszystko, co jej dotykało. Nie było to nieprzyjemne, a już z całą pewnością nie bolesne, ale wywoływało w moim mózgu rozbłyski niepokoju, gdy tylko znów zaczynałem o tym myśleć — albo przyzwyczajać się do tego, że być może resztę mojego nie-życia musiałbym spędzić jak jakiś jednoręki bandyta. Tym bardziej zwiększałem przez to obroty, jeśli chodziło o szukanie czegokolwiek, co mogłoby ją przytwierdzić do mojego barku ponownie. Chyba jej miejsce jest jednak z powrotem przy moim ciele.
Kolejną rzeczą, która mocno mnie niepokoiła, był fakt, że moje rany zdawały się tkwić zawieszone w czasie. Zarówno długa, wąska szrama po dźgnięciu sztyletem w pierś, jak i poszarpana dziura ziejąca w moim ramieniu, dość obrzydliwie wyglądająca — co tu dużo mówić. Nie miałem pojęcia, czy zbyt mało czasu minęło, abym definitywnie mógł stwierdzić, że moje rany się nie goją, czy też to po prostu tak też w istocie było — choć brak krwi wypływającej z obu tych ran raczej wskazywał na to drugie. Nie byłem tym faktem zachwycony.
Przynajmniej nie czułem bólu. Właściwie to prawie w ogóle nic nie czułem. Zero głodu, zero pragnienia, temperatura otoczenia zdawała się idealnie obojętna dla mojego ciała, albo może to po prostu moje nerwy i wszystkie receptory obumarły.
Czując, że moje myśli znów nieuchronnie zbliżają mnie do ataku paniki, przywarłem plecami do zimnego kamienia budynku, w którego piwnicy urządziłem swoją tymczasową kryjówkę. Właśnie skończyłem przemierzać ciemne zakamarki miasta w poszukiwaniu czegokolwiek klejącego i zostawionego bez nadzoru, a teraz pozostało mi jedynie odsunąć drewnianą skrzynkę, którą przesłoniłem małe podłużne okno piwnicy, i wsunąć się bezszelestnie do środka. Wciąż jednak nie udawało mi się odpędzić uczucia grozy, jaka owładnęła mój umysł, gdy tylko pozwoliłem sobie na dopuszczenie do siebie myśli o tym, że nie tylko moje serce stanęło — każda tkanka w moim ciele obumrze, przestanie kiedyś istnieć, straci swoje funkcje. Czy w takim razie ja również przestanę istnieć? Już dawno powinienem, szepnąłem sam do siebie, prawie bezgłośnie, przymykając oczy i starając się uspokoić mój szalejący umysł. W końcu nikt nie powinien istnieć w ciele, które przestało pracować. To istna tortura.
- Caddie, ogarnij się, ludzie tu idą. - poczułem stosunkowo przyjemny ciężar czegoś miękkiego na moim ramieniu, zakrzywione szpony zacisnęły się i rozluźniły lekko, jakby chcąc przywrócić mnie do rzeczywistości. Wydałem z siebie nieco chrapliwy, drżący wydech i otworzyłem ponownie oczy. Molter łypnął na mnie z ukosa, ale zaraz ponownie skierował dziób w stronę grupki nastolatków zmierzających w moją stronę. Dzieliło nas mniej niż 500 metrów. Nie było możliwości, żebym zdążył wślizgnąć się do piwnicy przez okno tak, aby mnie nie zauważyli.
- Cholera, Molter! Teraz mi mówisz? - zakląłem szpetnie pod nosem i oderwałem się od ściany, starając się ukryć mój luźny lewy rękaw i zakrwawioną pierś. Jak nie ucieczka, to chociaż wtopienie się w tło mogło zadziałać.
Nastolatki były już tuż-tuż. Jeden z nich zdawał się przyglądać mi z zaciekawieniem, ale reszta tylko obrzuciła mnie szybkim spojrzeniem i nie zawracała sobie mną więcej głowy. Dwóch nawet podniosło wyżej otwarte puszki z jakimś napojem, jakby chcieli wznieść ze mną toast. Usłyszałem też coś w rodzaju "Wow, patrz, jakie gość ma zarąbiste rogi!", po czym nastolatki tak szybko, jak pojawiły się na ulicy, tak szybko zniknęły gdzieś za winklem. Prawdopodobnie miał z tym coś wspólnego pojedynczy sygnał syreny policyjnej, jaki wydał przejeżdżający obok samochód.
Nieco skamieniały wciąż ze strachu, pozwoliłem sobie wreszcie na wyprostowanie się i odkrycie ponownie pustego rękawa i brudnego żabotu. Słowa nastolatków nawet nie przebiły się przez warstwę niepokoju, jaka zasnuwała mój umysł. I dobrze, bo gdyby dotarło do mnie, co usłyszałem, pewnie znowu wpadłbym w panikę. Choć nikogo więcej już w okolicy nie było, to nie chcąc nadwyrężać mojego szczęścia, szybko usunąłem przeszkodę sprzed okna piwnicy i wsunąłem się do środka, lądując głośno i nieco chwiejnie na betonowym klepisku pokrytym grubą warstwą kurzu. Dobrze, że zdawałem się nie musieć oddychać.
- No, wyjmuj fanty. - zostałem sucho poinstruowany przez papugę. Tak jakbyśmy dosłownie przed sekundą nie byli o krok od śmierci. Drugiej. A przynajmniej połowa z nas.
Nie siląc się na odpowiedź — poza spojrzeniem miotającym pioruny — zanurzyłem jedyną pozostałą mi rękę w kieszeni płaszcza i wytrząsnąłem na podłogę jej zawartość. Następnie powtórzyłem czynność z kolejnymi pięcioma kieszeniami.
Przydatnych rzeczy pośród wszelakich rupieci, jakie Molter nawkładał mi do kieszeni, kiedy na niego nie patrzyłem, było niewiele. Kilka z nich przyciągnęło jednak moją uwagę. Całkiem długi kawałek plastycznego, ale wytrzymałego drutu, dwie buteleczki z nieco podeschniętym klejem reklamującym się jako "Do w s z y s t k i e g o !!!", niewielkie lustro na mahoniowej nóżce, trochę obdrapany taker do drewna oraz zwitek papieru z przyklejoną doń gumą do żucia. Na to ostatnie zmarszczyłem brwi, ale ciekawość zwyciężyła i zaraz wyrzuciłem papierek z głowy. Drżącą ręką sięgnąłem po lusterko w drewnianej oprawce i obróciłem je taflą ku sobie, czując, że gdyby moje serce nie miało w tej chwili po środku wielkiej ziejącej dziury, to z całą pewnością zacisnęłoby się właśnie w niewyjaśnialnym lęku. Powierzchnia szkła, nawet pomimo podniszczonej ramki, była zaskakująco czysta i wolna od zadrapań.
Mój wzrok ruszył powoli w górę, zatrzymując się na ułamek sekundy na moich dłoniach, by z bólem zarejestrować poszarzałą skórę, dalece bardziej przypominającą woskową figurę, niż żywą istotę. W końcu jednak udało mi się zebrać na tyle odwagi, aby spojrzeć jeszcze wyżej, w taflę trzymaną w jednej drżącej, martwej garści. W końcu zobaczyłem swoje odbicie.
Przez chwilę, zdającą się trwać wieczność dla mojego skostniałego ze strachu i zaskoczenia umysłu, byłem pewien, że definitywnie nie patrzę właśnie na samego siebie. To było zdecydowanie coś innego, jakieś dziwne stworzenie, które jakimś cudem znalazło się w oprawach lusterka. To nie mogłem być ja. Nie miałem pojęcia, jak wyglądałem, zanim obudziłem się martwy, ale jeśli miałbym tutaj cokolwiek do gadania, to definitywnie nie wyglądałem T A K. Długie, zakrzywione rogi sterczały dumnie z mojej (nie-mojej?) głowy, czarne niczym noc, lecz z delikatnym połyskiem, który natychmiast przyciągnął mój wzrok. Wzdrygnąłem się. Oczy, które poruszyły się po drugiej stronie tafli były… Żółte. Jaskrawo żółte, wręcz. Bił od nich jakiś taki niepokojący blask, jakby coś tliło się we wnętrzu, w samym środku tej dziwnej istoty, która udawała, że jest mną — choć zdecydowanie nie było to życie. Coś zupełnie innego, wypaczonego.
Moja twarz była wychudła, a poszarzała skóra, poznaczona gdzieniegdzie drobnymi bliznami i odbarwieniami, zdawała się sztywna niczym maska. Wyglądałem jak coś, co wypełzło z samego serca najgorszego koszmaru — i nie byłem pewien, czy to koszmar mojego autorstwa, czy cudzy, kogoś o znacznie bardziej bujnej (i przerażającej) wyobraźni, niż moja kiedykolwiek mogłaby być.
Lustro wypadło mi z dłoni. Tafla rozprysła się po podłodze w milionach kawałków, choć ledwie to zarejestrowałem.
- Kim, do cholery, jestem? - wykrztusiłem, choć mój głos zdawał się zawisnąć gdzieś pomiędzy moim pogrążonym w rozpaczy umysłem a światem żywych; ledwie słyszalny szept podobny do najlżejszego drżenia liścia na wietrze doleciał do moich uszu.
Molter nie skomentował mojej całkowitej rozsypki w żaden sposób, za co, chcąc nie chcąc, byłem mu wdzięczny. A przynajmniej byłbym, gdybym nie walczył w tej chwili z paniką próbującą pożreć mnie żywcem. Znaczy, truchłem.
Zamrugałem powoli. Widząc to najwyraźniej jako znak, że powoli wydobywam się z odmętów mojego umysłu, łysol trącił dziobem moje ramię. To stabilniejsze, na szczęście.
- No, mądralo, masz, co chciałeś. To może teraz ruszymy się stąd, co? - rzucił tak beznamiętnym tonem, jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, co właśnie o sobie odkryłem i jak wielkie znaczenie to dla mnie miało. A może zdawał. Może dla niego to było oczywiste.
Nie odpowiedziałem. Mój umysł wirował, pogrążony w całkowitym chaosie. Nawet pomimo pierwotnego szoku spowodowanego odbiciem w lustrze, wydawało się ono… znajome. Jak dawno zapomniany sen, który wspomina się z nostalgią, gdy przypadkowy zapach lub dźwięk wydobędzie go z otchłani wspomnień na parę ulotnych sekund. Albo jak echo, zniekształcone przez wielokrotne odbijanie się w przestrzeni do tego stopnia, że ma się wrażenie, że już-już byłoby się w stanie rozróżnić niesione przez nie słowa, ale wtem echo zamiera i otacza cię jedynie bezkresna cisza.
Jednocześnie wiedziałem, że widzę te rogi i oczy po raz pierwszy. Czułem to w kościach. Niemniej, brakowało mi wszystkich elementów układanki.
- Wiesz, Caddie, skoro już i tak wyglądasz jak coś, co wypełzło z bagien, to może czas przestać chować się w tych piwnicach jak jakiś szczur? Wyjdź do ludzi. Pokaż się. Zobacz, jak zareagują na te twoje groteskowe dodatki. - Molter zaśmiał się zgrzytliwie, po czym posłał mi pełne satysfakcji spojrzenie. - A jak dobrze pójdzie, to może nawet ktoś cię rozpozna.
- Tak, świetny pomysł. Wiesz, co jeszcze zrobię? Zacznę rozdawać ulotki z moim zdjęciem. "Zaginął! Martwy, w średnim stanie rozkładu, uzbrojony w jedną rękę. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie." - warknąłem, mając nadzieję, że przelałem w moje słowa wystarczająco dużo sarkazmu, by nim ociekały.
Molter tylko prychnął.
- Ah, stary, ty to masz dar do wyolbrzymiania. Zresztą - dodał, stukając szponami w moje ramię, na które się przemieścił, najwyraźniej gdy byłem w stanie głębokiego szoku. - to nie tak, że właściwie to masz jakiś wybór. Adres już masz, teraz rusz tyłek i… DO ROBOTY.
- Jaki adres? - Rzuciłem mu podejrzliwe spojrzenie z ukosa.
Łysy papug wskazał krzywym dziobem na zwitek papieru z gumą do żucia, który wcześniej wyciągnąłem z kieszeni. Czując, że moje oczy praktycznie przewracają się same, sięgnąłem po niego z powątpiewaniem i zacząłem rozprostowywać zagięte rogi, starając się nie dotknąć zszarzałej (choć niegdyś chyba różowej) kulki starej gumy balonowej. Na karteluszku, ledwie czytelnymi bazgrołami, zapisano: "Domowe laboratorium Tasara i Hariga! Przyczepiamy utracone kończyny, zabieramy te niepotrzebne! 23 Sallow Lane."
Powoli i bardzo wymownie spojrzałem na Moltera. Molter powoli i bez jakiejkolwiek myśli w jego dwukomórkowym mózgu spojrzał na mnie.
- To ty podrzuciłeś mi to do kieszeni, prawda?
- Może. - Papuga miała czelność przybrać najbardziej beznamiętny ton głosu możliwy.
- Skąd to wziąłeś? - Wbrew sobie uniosłem trochę głos, ale Molter się nie speszył. Wzruszył tylko skrzydłami.
- Leżało, to wziąłem. Nazwij to przeczuciem.
Wypuściłem powietrze, które zebrało się w moich płucach z czystego przyzwyczajenia. 23 Sallow Lane. Z jakiegoś powodu ta nazwa brzmiała c h y b a znajomo, choć nie miałem pojęcia dlaczego. Ani czy na pewno mi się z czymś kojarzyła. Może jednak Molter miał rację. Może powinienem wypełznąć z mojej piwnicy i sprawdzić, co tam na mnie czekało.
~-~-~
Pod osłoną nocy, z ręką owiniętą w kawałek materiału i przyciśniętą do piersi, udałem się pod wskazany adres. Sallow Lane okazała się jedną z tych uliczek, o których nie piszą przewodniki turystyczne. Zaniedbane kamienice z odpadającym tynkiem, odór śmieci i cisza przerywana jedynie dźwiękiem rozbijanych butelek w oddali. Drzwi z numerem 23 wyglądały na takie, które przeżyły więcej, niż powinny – okopcone, nadgryzione zębem czasu, ze zbyt dużą ilością zasuw i śladów po czymś, co wyglądało jak pazury. Bardziej sugerowały coś w stylu "wejście do piekła, porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie", niżeli "zapraszamy na herbatę i przy okazji rozwiążemy wszystkie twoje problemy!". Niepewny, czy bardziej boję się ciszy, czy tego, co mi odpowie, zapukałem lekko. Miałem wrażenie, że jeśli użyję więcej siły, to drzwi rozlecą się w drzazgi.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. A potem usłyszałem... śmiech. Wysoki, przeciągły, niemal histeryczny, jakby ktoś właśnie opowiadał najlepszy żart w życiu. Dźwięk przeszedł w skrzypienie drzwi, które uchyliły się powoli, a w szczelinie pojawiło się... coś.
Wzrostem przewyższał mnie o dobre pół metra. Jego sylwetka była szczupła i cała pokryta śnieżnobiałym upierzeniem. W niektórych miejscach pióra były splamione szkarłatem. Wyglądało to tak, jakby ktoś bez pojęcia rozchlapał farbę na idealnie czystym płótnie. Ale twarz tego stworzenia... to ona była prawdziwym arcydziełem.
Nie wiedziałem, szczerze mówiąc, czy to w ogóle faktycznie była jego twarz, czy tylko jakaś maska. Wyglądała jak namalowany uśmiech arlekina – szeroki, niepokojąco nieruchomy i groteskowy. Na tle tych nieruchomych rysów wyróżniały się jedynie jego oczy – czerwone jak płonące węgielki, wpatrzone we mnie z mieszaniną fascynacji i... czy to była kpina?
- Um… - powiedziałem elokwentnie, starając się nie kulić w sobie na widok tej górującej nade mną postaci. To nie tak, że ja należałem do jakichś niziołków, a to coś było jeszcze wyższe. - Nazywam się… Um… Cadaver?
Z prędkością atakującej kobry zza drzwi wynurzyła się długa chuda śnieżnobiała ręka pokryta piórami zmieniającymi się w maleńkie łuski im bliżej ostrych, biało-czerwonych talonów, i z zaskakującą gracją i delikatnością potrząsnęła moją dłonią.
- Ah, niezmiernie mi miło, Tasaridimir — to moje imię. Wchodź, wchodź, zanim Harighasti zacznie narzekać na przeciąg.
- Na co? - wydukałem głupio, robiąc niepewny krok do przodu. Nie miałem pojęcia, dlaczego słuchałem się przerażającego nieznajomego. Jego szkarłatne oczy błyszczały w ciemnym przedsionku mieszkania jeszcze intensywniej.
Tasaridimir nie zniżył się jednak do odpowiedzi. Machnął tylko jednym gigantycznym pierzastym skrzydłem w stronę wnętrza, jakby popędzając mnie, abym ruszył za nim. Wszedłem więc do środka, z moim martwym sercem na jednym oraz z Molterem na drugim ramieniu. Z jakiegoś powodu pomysł pozostania na zewnątrz wydawał mi się właściwie jeszcze gorszy.
Pomieszczenie, do którego Tasaridimir mnie wprowadził, było przynajmniej nieco lepiej rozjaśnione, niż prowadzący doń korytarz. Wyglądało też jak mieszanka warsztatu jakiegoś samozwańczego chirurga i pracowni natchnionego artysty. Wszędzie walały się narzędzia — igły, noże, nici, kawałki metalu i skrawki czegoś, co w niepokojącym stopniu przypominało ludzką skórę. Na ścianach wisiały pociemniałe obrazy przedstawiające jakieś abstrakcyjne, niepokojące kształty, a na stole pośrodku tego całego rozgardiaszu stał kubek z pędzlami zanurzonymi w czerwonej farbie. Chyba farbie. O B Y farbie.
- Ręka - powiedział krótko Tasaridimir, przerywając moją inspekcję.
- Co?
- Twoja ręka. Ta…Luźna. - dodał, wyciągając smukłe, szponiaste palce.
Spojrzałem na zwisający smętnie kawałek materiału przy moim boku i bez słowa, choć z wahaniem podałem mu moją odłączoną kończynę. Stwór wziął ją z takim profesjonalizmem, jakby był stolarzem oceniającym przydatność odłamanej nogi od antycznego stołu. Przez chwilę oglądał ją uważnie, jakby próbował oszacować stopień uszkodzeń.
– Hm. Trochę poszarpana, ale da się naprawić. – oznajmił, zanim zdążyłem się odezwać, po czym rzucił mi niewielką igłę chirurgiczną i szpulę nici. – Ucz się, bo to nie będzie ostatni raz, kiedy coś ci odpadnie. Będzie bolało. A raczej — bolałoby, gdybyś wciąż miał działający układ nerwowy.
Spędziliśmy następne dwie godziny na czymś, co Tasaridimir nazywał "kreatywną medycyną". Pokazał mi, jak zakładać szwy za pomocą właściwie czegokolwiek, co akurat mógłbym mieć pod ręką, jak czyścić moje dotychczasowe rany alkoholem, żeby nie dopuścić do infekcji, która pogłębiłaby i przyspieszyłaby mój rozkład, a nawet jak korzystać z kleju do szybkiego łatania większych uszkodzeń.
- No, jak nowa.
Odkładając na bok taker, którym pokazywał mi, jak jeszcze mógłbym przekonać moje tkanki do pozostania w zgodzie ze sobą nawzajem, Tasaridimir zmierzył krytycznym wzrokiem szkarłatnych oczu efekt swojej pracy.
Poruszyłem palcami dla próby, ale tak, jak się tego domyślałem, ręka działała bez zarzutu. Dalej czułem nią otoczenie w takim samym stopniu jak wtedy, gdy znajdowała się trochę dalej niż dwie przecznice ode mnie. Nie czułem też bólu — nawet odrobinę. Pewnie powinienem się z tego cieszyć, ale jakoś nie było mi do śmiechu. Szczególnie gdy widok mojego przywiązanego, przyszytego i przybitego nitami ramienia przywodził mi na myśl tylko jakiegoś niskobudżetowego potwora Frankensteina rodem z IKEI.
Już chciałem otworzyć paszczę i podziękować Tasarowi za pomoc — a następnie ulotnić się jak najprędzej, zanim pierzasty stwór mnie zje — ale nie zdążyłem wydobyć z siebie nawet monosylaby, zanim coś odwróciło moją uwagę. Z głębi mieszkania, po drugiej stronie pogrążonego w mroku korytarza, dobiegał dziwny dźwięk. Coś jak ciche dzwonienie, ostre stukanie i szepty, które narastały z każdą sekundą. Podnosząc się połownicznie z krzesła, odwróciłem się w stronę korytarza, a w tym momencie coś o posturze menhiru wynurzyło się zza rogu.
Był to… Cóż, pająk. A przynajmniej w połowie, ponieważ tam, gdzie zwykły pająk miałby — no, może nie t w a r z, ale coś w tym stylu, tam wyrastała chuda, koścista sylwetka człowieka, od bioder w górę. Był równie wysoki, jak Tasaridimir, choć jego postura była dużo mniej muskularna. Całe jego ciało, łącznie z tą pajęczą częścią, pokrywało gęste, choć krótkie futro, w większości w kolorze głębokiego fioletu przechodzącego gdzieniegdzie w granat i wpadającego niemalże w róż im bliżej odwłoka. Niektóre stawy jego pajęczych odnóży lśniły na żółto. Nie zdając sobie sprawy z tego, że wpatrywałem się w nowoprzybyłego z rozdziawioną na oścież paszczą i oczami otwartymi tak szeroko, że istniało realne niebezpieczeństwo, że mogą mi wypaść, pozwoliłem mojemu wzrokowi paść jeszcze wyżej. Ten tu osobnik także zdawał się nosić maskę, a może to również była po prostu jego twarz, zastygła w ciągłym uśmiechu — jeszcze bardziej przerażającym, niż u Tasaridimira. Końce jego nienaturalnego uśmiechu zdawały się sięgać aż do miejsca, gdzie normalny człowiek posiadałby uszy, a następnie zakręcały się, zawijały same w siebie, tworząc spiralę. W dodatku, jak to na pająka przystało, miał trzy lub cztery pary błyszczących rozbawieniem, czarnych oczu. Na jego głowie spoczywała czapka błazna, z pięcioma ramionami, od których odchodziły małe dzwoneczki. Spod czapki wystawała gęsta grzywa różowo-fioletowo-czarnych włosów, czy też może futra, które zdawało się plątać w niesforne kudły. Mimo jaskrawych barw wydawał się zlewać z cieniami, jakby został z nich zrodzony i do nich w stu procentach należał.
- Ah, najwyższa pora! Zobacz, kogo tu do nas przywiało! - Arlekin patrzył na pajęcze stworzenie z takim ciepłem w czerwonych oczach, że aż zdawało mi się to nie na miejscu. - Harighasti, poznaj Cadavera. Cadaver — oto Harighasti! Artystyczna dusza do mojego analitycznego umysłu.
Nawet Molter siedział jak trusia, nie spuszczając gigantycznego stawonoga z oczu. Przełknąłem ślinę głośno, za co tym bardziej się zrugałem, że jako trup nawet nie musiałem z mojego przełyku w ogóle korzystać — a i ślinianki już nie pracowały. Harighasti wydawał się jednak moim przerażeniem jedynie w małym ułamku rozbawiony — przynajmniej na tyle, jak dalece dało się wywnioskować z jego i tak przez cały czas roześmianej michy.
- Jestem szczerze zdumiony, że Tasari jeszcze nie wręczył ci klucza i regulaminu naszego mieszkania. Nieczęsto się zdarza, że naprawia komuś utrąconą kończynę i od razu daje wykład jak przeżyć z dala od niego. - W czarnych jak noc oczach błysnęło rozbawienie. - A zatem miło mi cię poznać, Cadaverze. Chyba cię tak szybko nie wypuścimy.
<CDN, część 3/3 już po przerwie ;^;>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz