Do świątyni wybierała się tak, jak większość Senkawańczyków – w dni świąteczne, razem z rodziną, która w jej przypadku składała się jedynie z matki. Były to rzadkie wizyty, może parę razy do roku, kiedy chramy przeżywały oblężenie, bo wszyscy chcieli świętować nadejście nowego roku, rok wkroczenia w dorosłość albo Shūbun no Hi, kiedy przodkowie oczekiwali wizyt i ofiar od swych wciąż żyjących potomków. Teraz jednak Hotaru była już dużą dziewczynką, prawie dorosłą, i do świątyni postanowiła wybrać się wraz z koleżankami.
To były te pamiętne ferie zimowe, tuż przed ostatnim semestrem, kończącym liceum i wyznaczającym definitywny kres dzieciństwa. Za nim czekała rekrutacja na studia, podjęcie pracy i wszystkie te dorosłe rzeczy, o których Hotaru nie chciała jeszcze myśleć, a o których bez wytchnienia przypominali im nauczyciele. Nie było lekcji, by nie trąbili o tym, jak ważny jest wybór dalszej kariery, jak powinni się przykładać do nauki i jak teraz jest ostatni dzwonek, by pójść na korepetycje, zajęcia wyrównawcze, albo zrezygnować ze wszystkich kółek zainteresowań, byle tylko te ostatnie egzaminy dobrze im poszły. Dziewczyna wierciła się na krzesełku za każdym razem, gdy ich wychowawczyni chodziła po sali z kolejnymi kwestionariuszami, testami predyspozycji i ulotkami szkół policealnych. Hotaru miała już oficjalny plan na swoje życie i z uporem się go trzymała, nawet, jeśli dla jej serca zdawał się równie wygodny, co źle dobrane buty.
Matsukaze było niewielką miejscowością, a ich chram, którym opiekował się jeden podstarzały kapłan, przypominał raczej na wpół zapomnianą kapliczkę, tło dla jakiejś strasznej historii, nie zaś prawdziwe miejsce kultu. Dlatego też, gdy trzeba było wróżb dotyczących tak ważnych rzeczy, jak przyszłość i egzaminy, koleżanki Hotaru postanowiły wybrać się do prawdziwego miasta.
Drażniący hałas i dziwny, sztuczny zapach spalin i betonu, uderzył w nią gdy tylko wyszły na peron. Ich pociąg pożegnał je elektronicznym piknięciem, drzwi się zamknęły, a potem srebrzysta strzała pomknęła w stronę horyzontu, zostawiając trzy lekko zagubione dziewczyny, ściskające telefony w ręku, próbujące się naradzić co do tego, w którą stronę teraz iść. Parę zerknięć na oznaczenia, bo wstyd było pytać innych podróżnych, i licealistki ruszyły w stronę przejścia podziemnego, trzymając się jednej strony korytarza, starając się zejść z drogi idącym szybko ludziom.
— Jest sobota, gdzie oni wszyscy się tak spieszą? — spytała gniewnie Akihime, ostentacyjnie obrzucając spojrzeniem mijającego ich mężczyznę w garniturze.
— Widać mają jakieś swoje sprawy.
— Jakby nie mogli ich załatwiać kiedy indziej — burknęła dziewczyna.
Przywykła do szacunku, jakim obdarzano ją w Matsukaze i do tego, by każdy rozpoznawał w niej dziedziczkę szkoły tańca, więc reagowała poirytowaniem na każde odstępstwo od tego, co w jej mniemaniu było normą.
— Idziemy tam! — zakomenderowała, pokazując palcem znak i, nie czekając na swe towarzyszki, ruszyła za wskazówkami.
Było daleko i Hotaru szybko się zgubiła. Wodziła wzrokiem za mijanymi budynkami, za sklepowymi szyldami, świecącymi się w dzień neonami, za wielkomiejskimi ludźmi, w strojach niespotykanych w spokojniejszych, mniejszych miejscach, odwracała się na każdy głośniejszy dźwięk, zaalarmowana sygnałem karetki, muzyką wydobywającą się z restauracji, pokrzykiwaniami bawiących się dzieci, ludzi rozdających ulotki, kucharzy zachwalających sprzedawane na stoiskach jedzenie. Jej nos zemdlał od kalejdoskopu zapachów, dziewczyna zdążyła poczuć tylko woń okonomiyaki, nim przestała czuć cokolwiek, a gdzieś z tyłu czaszki pojawił się nadciągający, ćmiący ból. Nie była stworzona do takiego życia, do tego wielkomiejskiego hurgotu i wiecznego pośpiechu.
Gdyby nie oznaczenia, przegapiłyby świątynię.
Wąskie przejście okolone bramą torii, odbijało idealnie między jakimiś budynkami, prowadząc nagle wprost w cień i zieleń.
— No jasne, że musi być po schodach — burknęła Akihime, wywróciwszy oczami, nim ruszyła odważnym krokiem w górę, w stronę świątynnego wzgórza.
Regularne, niewysokie stopnie, kolejne bramy torii, pogłębiająca się cisza i zieleń. Hotaru miała wrażenie, że oto szły przez kolejne portale, prowadzące je głębiej i głębiej w stronę zapomnianej przeszłości, coraz dalej i dalej do serca lasu, wyżej i wyżej ku szczytowi góry. Tylko inni odwiedzający, tylko ta niewielka wycieczka z innego kraju, stanowiły kotwicę, mówiącą o tym, że wciąż są tu i teraz, że to nadal współczesność i serce wielkiego miasta, nie zaś karty książki historycznej.
W końcu minęły ostatnią bramę, weszły na główny plac.
Szary kamień, płyta przy płycie, ukształtował plac w idealnie symetryczną figurę, ograniczoną z każdej strony ozdobnym, drewnianym budynkiem. Charakterystycznie wygięte dachy rzucały łagodny cień, ciężkie malowane bale podtrzymywały rzeźby i ażurowe elementy, na rogach dachów kołysały się żeliwne, stare latarnie, z barwnymi frędzlami zwieszającymi się u dołu. Gdzieś z boku placu, stare i powykręcane drzewo rozsiadało się na owalnym trawniku, otoczonym niewysokim, kamiennym murkiem, usłużnie wychylając swe gałęzie, by przyjąć kolejne ozdobne paski z wypisanymi modlitwami i życzeniami. Trzy dziewczyny podeszły bliżej, wyminęły dwójkę starszych osób, Hotaru odłączyła się kawałek, by podejść do drzewa.
Nieznajomi wypisywali życzenia, które ona sama mogłaby zanosić do bogów. Modlili się o zdrowie dla rodziny, o powodzenie w szkole, o własne zdrowie, o szczęście w miłości (Hotaru się zarumieniła), o sukcesy w pracy, o inspirację w swojej drodze życia, o przewodnictwo bogów i o spokój ducha. Dziewczyna przechyliła lekko głowę, wiatr zatańczył wśród gałęzi, poruszył wypisanymi modlitwami i przez ten jeden, ulotny i kruchy moment, Hotaru poczuła jakieś drgnienie serca, wzbierającą w nim wrażliwość, poczucie jedności z tymi, którzy odwiedzili to miejsce przed nią.
— Oby bogowie spełnili wszystkie wasze życzenia — powiedziała cicho, składając dłonie, skłaniając głowę.
A potem Akihime prychnęła, tupnęła nogą i zaprowadziła swoje towarzyszki na tyły świątyni, tam, gdzie znajdował się niewielki sklepik. W nim można było kupić haftowane omamori, drewniane ema, jednak nie po to przyszła dzisiaj Hotaru. Ona potrzebowała omikuji, wróżby przepowiadającej jej przyszłość, której poprawna interpretacja miała pomóc jej w dalszej drodze. Dziewczyna popatrzyła na siedzącą za ladą kapłankę, pewnie wolontariuszkę, może ze dwa lata starszą, niż ona sama. Miała czarne włosy, białą bluzkę i hakamę w głębokim, czerwonym kolorze, podkreślającą bladość skóry. Gdy tylko Akihime pojawiła się w zasięgu wzroku, kapłanka spojrzała na nią, pozdrowiła skinieniem głowy.
Oczywiście, że Akihime kupiła omikuji jako pierwsza, następnie popchnęła Hotaru w stronę kapłanki, życzyła powodzenia. Dziewczyna, speszona i zaczerwieniona, wysupłała z portmonetki stosowną ofiarę, położyła monety na bambusowej deseczce, odebrała od kapłanki starannie złożoną kopertę.
— Mam nadzieję, że znajdziesz w słowach bogów szczęście.
Hotaru zdołała posłać jej nieśmiały uśmiech, nim wróciła do Akihime i towarzyszącej im dziewczyny.
— To na trzy-cztery, otwieramy — zakomenderowała Akihime i niemal rozerwała własną kopertę.
Hotaru ostrożnie rozłożyła zawinięty koniec, spojrzała do środka, nabrała tchu i delikatnie sięgnęła do wnętrza. Drżącymi palcami rozłożyła papier…
W cieniu góry, gdzie wiśnie kwitną,
Twoje serce bije w rytm spokoju.
Lecz wiatr przyniesie szept dalekich dróg,
Gdzie światła miasta tańczą wśród mgieł.
Wypatruj skrzydeł, które niosą zmianę,
Bo ich trzepot zmieni los.
Lecz gdy spojrzysz wstecz, zrozumiesz,
Że spokój nigdy nie był tym, czego pragnęłaś.
Dom jest tam, gdzie serce,
Ale czasem serce wędruje daleko.
Nie bój się kroku w nieznane,
Bo tam czeka na ciebie światło, którego szukasz
— I co masz? — wyrwała ją z rozmyślań Akihime. — Zdasz dobrze te egzaminy? Weź pokaż…
Hotaru instynktownie cofnęła dłoń, osłaniając wróżbę, lecz wtem zerwał się wiatr, gwałtowny lecz ciepły, a kruchy papier jakby dostał skrzydeł. Zafurkotał w powietrzu, a potem zniknął w dali, goniony zawiedzionym westchnieniem.
— I tyle było z twojego szczęścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz