14 lutego 2025

Od Janka – Walentynki

— Tatuś?
— Hm?
— A czego ty tak nigdy nic nie mówisz?
Zimowa pogoda nie miała litości, śnieg znów zasypał całą wioskę i za nic nie chciał puścić. Luty właśnie się zaczynał, do przedwiośnia wciąż było daleko, choć dni stopniowo się wydłużały, słońce dłużej oglądało sobie świat.
Mały Janek, zuch, chwat i najlepszy pomocnik taty, wracał właśnie u jego boku z gospodarstwa dziadków, gdzie znów był problem z kurnikiem. Drewniany budyneczek pochylił się i skrzywił pod ciężarem niezgarniętego z daszku śniegu, i może nie groził kompletnym zawaleniem, ale jedna ze ścian się rozszczelniła, kury gdakały i narzekały, dziadek martwił się, że albo lis im wejdzie, albo zimno te kury podusi, bo ptaki siedziały na kupie, pióra stroszyły i jajek nieść nie chciały.
— A co mam ozorem mleć, jak nic do powiedzenia nie mam.
— A bo ciocia mówiła, że ty to ani nie gadasz, ani nie siadasz, i tylko uszami wachlujesz i młotkiem wymachujesz.
— No, to ci ciotkowe mądrości — burknął ojciec, zerkając spod oka na syna.
Brnęli przez te zaspy z powrotem do domu. Ojciec zmęczył się już, zgrzał trochę przy robocie, ale na obiad zostać nie chciał – u dziadka na gospodarstwie to pełno ludu było, jedno przez drugie trajkotało, na obiad ciotka chciała dać pieczoną rzepę, a tej ojciec nigdy nie lubił. Przynajmniej tej ciotkowej. Jak matka upiekła rzepę, to zupełnie inna para onucy.
— No ale dlaczego tak robisz? Co, tatuś?
— A bo to… — Ojciec się zafrasował, potoczył wzrokiem po wszechobecnej bieli. — Bo tak mi mój dziadek, a twój pradziadek, świętej pamięci już nieżyjący, ale mądry człowiek, kiedyś powiedział.
— Żeby nie gadać i nie siadać?
— Żeby robić to, do czego nas bogowie stworzyli.
Jasiek prawie bęcnął w zaspę, tak wytrzeszczył oczy na ojca, tak szeroko buzię otworzył. O bogach mało rozmawiali, a jeśli już, to zawsze słowa te były trudne, Janek wiele z nich nie rozumiał, ale to ponoć taki los śmiertelnika, żeby bogów nie rozumieć, tylko ufać im, jak to dziecko rodziców czasem nie rozumie, ale i tak im ufa, wiedząc, że miłością jest darzone.
— No bo miarkuj sobie tak — podjął ojciec — jak to człowiek jest stworzony. Dwie ręce ma, a jedne plecy, żeby dwa razy więcej robić niźli leżeć. I jeden zadek ma, a nogi dwie, żeby dwa razy więcej łazić, niż na tym zadku siedzieć.
— Ano tak ma — przytaknął Janek z tym zachwytem w głosie. Wielkie mądrości mu tu ojciec prawił, dzieciak nadziwić się temu nie mógł.
— No i z gębą jest tak, że jedną człowiek ma. Ale oczy dwa i uszy też dwa ma, a to wszystko na to, żeby dwa razy więcej patrzył i słuchał, niż do innych gadał.
— A gębą jeszcze jeść trzeba…
— Ano jeść trzeba, to już w ogóle czasu na gadanie nie zostaje — podsumował ojciec.
Janek zamilkł, długą chwilę szedł ze wzrokiem utkwionym przed siebie, z gębą lekko rozwartą, a w tej dziecięcej głowie przewalały się jakieś myśli i pomysły, jakiś trudny problem był rozwiązywany. Cisza trwała i trwała, lekki uśmiech wypłynął na twarz ojca, bo oto wydawało się, że zdrój synowskich pytań się wyczerpał, że rodzic będzie miał nieco odpoczynku. Wtem Janek stanął.
— Tatuś… — zaczął niepewnie, podnosząc na niego wzrok.
— Hm? Co, w bucie niewygodnie? — spytał, też przystając, poprawiając plecak z narzędziami. Janek pokręcił głową, westchnął ciężko, usta zadrgały.
— Tatuś, bo ja… Bo ja mam ciebie do kochania.
— No masz.
— I mamusię mam.
— No masz.
Te pogodne, żółte oczy, aż zaszkliły się przejęciem, a okryta rękawiczką dłoń dotknęła piersi.
— Ale serduszko jedno. I co teraz?
To się ojciec zdziwił. Teraz on gębę rozdziawił, ale zaraz zamknął. Wzrok znów czmychnął w stronę krajobrazu, umysł szukał jakiegoś wyjaśnienia, czegokolwiek, żeby tę synowską panikę rozwiać. A tak blisko byli, jeszcze jedna miedza i już by do domu dotarli, już prawie było widać ich chałupę…
— Bo serce to jest jak chałupa — powiedział ojciec z przekonaniem.
— Jak chałupa?
— Ano jak chałupa.
Podjęli wędrówkę, Jasiek wlepiał spojrzenie w tatę.
— Bo chałupa to jedna jest, ale w środku izby ma, tak? Widziałeś, jak serce u świniaka wygląda, to u człowieka takie samo. Takie komórki w środku są, jak i u nas.
— Ano są.
— No i miarkuj sobie – w każdej izbie inne rzeczy. U nas to kuchnia jest, tam jest piec i stół, i szafki, i talerze, i mama grzyby suszy, i szmaty gotuje, i dużo się dzieje. I drugą izbę mamy, gdzie jest łóżko i skrzynia, i mama siedzi i te robótki wszystkie swoje robi, koszule zaszywa. I przy chałupie, ale z innym wejściem, to jest drewutnia i narzędzia tam też trzymam. A jeszcze od drugiej strony to spiżarkę przecież mamy, taką małą, żeby nie trzeba było z chałupy w zimie wychodzić, tylko też się tak zejdzie na dół i już, jedzenie jest. I jeszcze stryszek jest, tam też jest pełno wszystkiego tego, co w każdym dniu nie jest potrzebne, tylko na święta i na potem.
— Ano tak mamy.
— Każda izba inna i w każdej inne rzeczy są. A pamiętasz, jak się Stěpanove pożarły i jedna spała u nas, i mówiła, że do domu nie wróci?
— Ano pamiętam.
— Bo to w chałupie wszystko ma swoje miejsce, ale jak coś nowego ma przyjść, albo kogoś trzeba przyjąć, to się to miejsce zawsze znajdzie, drzwi zamkniętych przed gośćmi się nie trzyma.
Jasio pokiwał głową, wzbierające łzy zniknęły z oczu, zastąpione spokojem i zrozumieniem. Ojciec obdarzył go uśmiechem.
— I ty masz, Jasiu, serduszko takie duże i tyle izdebek w środku, że i ja się tam zmieszczę, i mamusia, i wszyscy inni, co do twojego serca przyjdą i dom sobie w jego wnętrzu znajdą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz