14 lutego 2025

Od Setha — Walentynki

Seth nie do końca wiedział co ze sobą zrobić.
Dnie spędzał zaszyty w swoim domu, chociaż czy dalej mógł go tak nazywać?
Wszystko było tak okropnie puste.
Czas zlewał się, minuty, godziny, dni.
Jakie to miało znaczenie?
Ile mogło minąć?
Miesiąc?
Dwa?
A może pół roku?
Równie dobrze mogły to być lata.
Nie zmieniłoby to absolutnie nic.

Snuł się po pięknych korytarzach, które kiedyś dekorował dla tej jednej istoty. A jednak on został mu zabrany. Nie miał pojęcia czy bardziej nienawidził siebie za to, że nie był w stanie go ochronić, czy świata, za to, że mu go wydarł. Obrazy, które kiedyś wisiały na ścianach, na które kiedyś uwielbiał patrzeć… teraz tylko rozdzierały mu duszę i serce. Spał w salonie, bo nie był w stanie wejść do sypialni, chociaż powiedzieć, że spał, to by było kłamstwo. Wszystkie nocy spędzał patrząc się w ciemność, starając się powstrzymać łzy i wspomnienia, które uparcie wypełniały mu myśli.
Wszystko mu się z nim kojarzyło. Każda. Jedna. Pojedyncza. Rzecz.
Więc spędzał dnie chowając.
Chowając w pokojach każdą emocję, która wypełniała jego serce.
Aż nie zostało nic.
Dom był pusty.
Tak jak jego serce.
Zniknęły obrazy. Zniknęły pędzle, farby i niezamalowane płótna. Zniknęły perły. Zniknęły zasuszone korony z kwiatów. Zniknęły ozdoby. Zniknęły ubrania. Zniknęła biżuteria. Naszyjniki, pierścionki, kolczyki. Jedyne czego nie był w stanie ukryć była złota obrączka, prosta, ale najważniejsza z nich wszystkich, ona pozostała, parząc serdeczny palec boga chaosu przez każdą sekundę upływającego czasu.

Wyszedł z domu.
Z jednym celem w głowie.
Księżyc mu przyświecał, kiedy kierował się w stronę oceanu. Zatrzymał się na dobrze znanej polanie, gdzie trawa łaskotała jego skórę, gdzie spędzał z nim czas tyle razy, że nie był w stanie ich policzyć. Rozciął skórę dłoni zaklętym ostrzem, złota krew popłynęła, za pomocą tak opłaconej magii przywołał lity blok z jasnego kamienia. Narzędzia do rzeźbienia schowane w torbie ciążyły mu w drugiej ręce.
Mógłby to zrobić zaklęciem, ale on zawsze mówił, że sztuka zyskuje wagę kiedy jest robiona ręcznie.
Zanim był w stanie unieść owe narzędzia upłynęły dni, które spędził utrzymując wzrok na bladym marmurze, ściskając w ręce drewnianą rączkę.
Zaczął od odłupania większych kawałków, aby nadać surowemu blokowi kształt. Potem coraz to mniejsze części odpadały od głównej skały.
Po dniu ciągłej pracy mógł złapać za dość spore dłuto, nie potrzebował szkicu, w głowie miał dokładny obraz. Marmur był twardy i nie poddawał się bez walki, niemal tak jakby nie chciał być wykorzystany do tego, ale boska siła Setha nie dawała skale żadnej szansy. Odpryski szarpały jego skórę, powodując deszcz złotych kropli, które plamiły niemalże białą powierzchnię. Rzeźba pomału zaczynała przypominać to czym miała być.
Zaczął od twarzy, z cieniutkim dłutem w ręku, powoli dopracował fale prostych włosów, w które tyle razy wplatał kwiaty. Czoło, na którym złożył tyle pocałunków. Krzywiznę brwi, które tyle razy unosiły się z rozbawieniem kiedy gadał głupoty. Lekko krzywy nos, który marszczył się za każdym razem kiedy wracał zakrwawiony do domu. Oczy, które patrzyły na Setha z taką miłością, że topiło mu się serce. Długie uszy, które drgały za każdym razem jak bóg chaosu wołał jego imię. Łuk kości policzkowych i policzki, które ucałował mnóstwo razy. Wąskie usta, które zawsze witały go czułym uśmiechem. Linię szczęki, po której tyle razy wodził palcami.
Nie był w stanie powstrzymać morza wspomnień, kiedy dodawał wszystkie detale, takie jak te drobne łuski pod oczami oraz mała blizna na prawej brwi. Potem przesunął się niżej, smukła szyja, wystające obojczyki i umięśnione ramiona, na których opierał głowę wieczorami. Zdefiniowany tors, w który wtulał się nocami. Wrócił do rąk, dodając krzywiznę mięśni i fakturę łusek, dobrze pamiętał jak czuł je kiedy był obejmowany. Kiedy to było skończone zaczął biodra, gdzie ciało jego ukochanego przechodziło płynnie w silny ogon, sztywne płetwy wychodzące z boków i kolejne wraz z rzeźbieniem dalszej części.
Skałę dookoła wystylizował na rozpryskującą się falę, zaklinając małe krople aby unosiły się w określonych miejscach, potem wszystko wygładził, ścierając każde niepotrzebne kąty i eliminując szorstkość kamienia.
Kiedy się odsunął, by ogarnąć wzrokiem niemal siedmiometrową rzeźbę niemal ugięły się pod nim kolana, a oczy uparcie próbowały powstrzymać łzy. Udało mu się oddać wygląd jego… wszystkiego. On zawsze był dla niego wszystkim.
Spędził tutaj dni, nieustannie pracując, aby mieć coś co dałoby mu pewność, że nie zapomni jak on wyglądał, że jego postać zawsze będzie wyraźna w jego pamięci.
Skulił się tuż obok rzeźby, opierając plecy o zimny marmur, tak podobny w dotyku do chłodnych i gładkich łusek jego miłości. Nie wiedział ile spędził siedząc tak, z twarzą ukrytą w kolanach, pozwalając łzom płynąć, a minutom uciekać bezpowrotnie. Kiedy uniósł głowę, jego oczy napotkały widok oceanu.
Oceanu, który kiedyś tak kochał.
A teraz nie mógł znieść jego widoku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz