14 lutego 2025

Od Caina – Walentynki
Epilogue

Papier jest nieco przybrudzony, a jego rogi zagniecione. Kartka została ewidentnie wyrwana z notatnika. Nie jest to typowa biel papieru; jest nieco przeżarty przez żółć z powodu mijającego już czasu. Większość słów jest czytelna, tylko jeden fragment jest rozmazany, jakby napadał tam deszcz albo krople wody kapnęły, a autor chciał je zetrzeć, kiedy zorientował się, że kartka jest zabrudzona. Kolejny fragment jest poskreślany. Początek tego nietypowego listu jest urwany. Nie jest podane, kto jest adresatem, ani kim jest odbiorca.
Kochałem cię za istnienie. Pojawienie się na świecie tak okrutnym i złym, który odrzucał słabe istoty, a wspierał najgorsze pomioty. Walczyłeś wszystkimi siłami, możliwymi sposobami, umysłem i ciałem, i duszą, i każdą najmniejszą cząstką siebie.
Kochałem cię za pojawienie się. Za życie, narodziny, codzienne zmaganie się z rzeczywistością. Za to, że byłeś. Istniałeś. Trwałeś.
Kochałem cię za uśmiech. Za usta twoje, wykrzywiające się w górę, gdy twoja twarz łagodniała, jak niebo po deszczu. Był piękny, bardzo mi drogi, zaraźliwy, jak śmiech, kiedy rozmawialiśmy.
Kochałem cię za kłótnie i za zgody. Kiedy nie zgadzaliśmy się w sprawie wielu rzeczy, sprzeczaliśmy i krzyczeliśmy na siebie, unosiliśmy się dumą, a nawet jak trzaskaliśmy drzwiami. Godziliśmy się zawsze dla własnego dobra, zawsze z myślą o sobie i zawsze potrafiliśmy to zrobić.
Kochałem momenty, kiedy było nam ciężko przyznać się do błędu, ale próbowaliśmy. I nam to wychodziło, nawet jeśli oboje byliśmy uparci, ale ty byłeś zawsze gotowy wyciągnąć pierwszy rękę, a nie jak ja.
Kochałem, jak nazywałeś mnie osłem, burakiem, bo miałeś rację. Byłem upartym burakiem, który nie tak łatwo odpuszczał, a wręcz nie był zdolny odpuścić i to się chyba nie zmieniło i nigdy nie zmieni, ale cokolwiek będzie, kochałem to, że miałeś rację.
[Fragment zakreślony długopisem, poskreślane słowa są nieczytelne, można rozczytać tylko pojedyncze litery.]
Kochałem cię za nucenie przy pracy, do której tak sumiennie siadałeś. Za każdą chwilę, gdy pochylałeś się nad nowym projektem, w który wkładałeś serce, cząstkę siebie, nad którymi nie raz się irytowałeś, krzyczałeś, płakałeś. Pocieszałem cię wtedy, że są piękne. Idealne, że ktokolwiek uważa inaczej, może zostawić swoją krytykę dla siebie. Argumentowałeś, że klient ma prawo do uwag, ale poprawiało ci to humor.
Kochałem przynosić ci herbatę na biurko, bo nawet jeśli miała okropny smak, to lubiłeś ją. Pamiętam, jak wpatrywałeś się czasem w jej ciemny kolor, gdy siedzieliśmy razem wieczorem i rozmawialiśmy na różne tematy, czasem nawet głupie.
Kochałem twoje kolorowe skarpetki, które były absolutnie paskudne, ale zawsze mówiłeś, że są śmieszne i podobają ci się. Pasowały ci.
[Fragment zamazany mokrą plamą, litery nieczytelne] o zapachu olejku, bo twierdziłeś, że inne podrażniały twoją skórę.
Kochałem twoje ciało, kochałem je obejmować, dbać o nie, oglądać, troszczyć się, sprawiać, że czułeś się tak dobrze.
Kochałem, gdy bawiłeś się kosmykami moich włosów, plotłeś małe warkoczyki, gdy coś oglądaliśmy. Zawsze to robiłeś, kiedy to ja wybrałem film, zupełnie nie w twoim guście, ale nie przeszkadzało nam to.
Kochałem, gdy siedziałeś tak blisko mnie, oparty o moje ciało.
Kochałem czuć twoje ciepło, słyszeć bicie serca, oddech w płucach, każde drżenie.
Kochałem, jak codziennie rano wstawałeś pierwszy.
Kochałem cię za miłość do naszego dziecka. Do tej małej istoty, która się pojawiła znikąd. Za to, że tak odważnie wziąłeś na siebie ciężar, którego nie uzgadnialiśmy, ale wiedziałem, że jesteś dobrym człowiekiem. Od zawsze byłeś lepszy niż ja, czasem to mnie aż przerażało. Ale kochałem cię za to, jaki byłeś wspaniały dla niej, i ona też cię kochała.
Kochałem cię za każdą chwilę. Każdy moment. Każde wspomnienie. Każdy oddech. Każde słowo.
Nie umiem nazwać tego pożegnaniem. To raczej próba. Żałosna w swojej formie, bo nigdy nie potrafiłem... nie umiałem takich rzeczy. Po prostu żałuję wszystkiego, co się stało, ale na pewno nie tego, co mieliśmy. Miałeś zupełną rację wtedy, w tym okropnym miejscu, gdzie to wszystko się zaczęło. Ten koniec. To wszystko była moja wina, bo byłem uparty. Mogłem ci zaufać, posłuchać tego, co mówisz, ale jestem zbyt samolubny.
Nie wiem, ile minęło od tamtego czasu, pewnie byś się z tego śmiał, ale nawet nie wiem, gdzie jestem. Ten świat jest dziwny. Nie jest może tak zły, jak nasz. A może jest równie paskudny? Podobałoby ci się tutaj, szczególnie konkretnie tutaj, gdzie jestem. Po deszczu czuć las. Małej też by się tutaj spodobało. 
Przepraszam.
Nie przeczytasz tego, a może?
Minęło chyba dużo czasu. Za dużo? Czy może minąć za dużo czasu od momentu, kiedy taka rzecz spotyka kogokolwiek?
Żyję, ale nie wiem, czy żyję. Zmieniłem się. Niezaprzeczalnie coś się zmieniło, ale kiedy życie jest takie długie, coś się musi zmienić.
Może to już pora.
Nie jestem samotny, bo samotność wybrałem świadomie, ale chyba trudniej byłoby z kimś. Brzmię, jak nieudacznik, który użala się nad sobą, ale kochałem, jak łatwo potrafiłeś wyciągnąć ze mnie myśli i tę stronę, której nie lubię.
Żegnaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz