Albin, Elodia, Inanna, Lilian. Kolejność alfabetyczna. Jak to? L nie znajduje się przed I, przed E, przed A? Tak to. L nie znajduje się przed I, przed E, przed A. Ostatni? Ostatni. No trudno.
Ha! Żarty, żarciki. To znaczy: pół-żarty, pół-żarciki. Gdyby jego imię zostało wymienione na samym końcu w jakimkolwiek innym zestawieniu, Lilianowi pościskałoby trzewia gdzieś tam w okolicy, gdzie zuchwalstwo sąsiaduje z dumą. Ale nie w tym. Naprawdę, nie w tym!
Ten chłopak ma obrzydliwie ogromne ego, mówią ludzie. A plotki krążą, krążą, krążą z ust do ust. W krążących plotkach można spodziewać się wielu kłamstw, lecz nie w tych. Te są prawdą. No dobrze, może nie: samą prawdą. Ani: absolutną prawdą. Raczej… relatywną prawdą. Lub, jakby to ładnie ubrać w słowa: pół-prawdą. Bo ego Liliana jest naprawdę wielkie; nie można powiedzieć, że nie. Na tyle wielkie, że gdyby miało swoją fizyczną formę, to zajmowałoby w jego ciele więcej miejsca, niż woda (i zapewne wtedy nauczyłby się pokory sam z siebie, żeby ratować swoją cerę). Ale – brońcie Bogowie – nie ma w tym NIC obrzydliwego i NIC, za co można byłoby go tępić! On tak po prostu, tak najzwyczajniej w świecie, ot co!, zna swoją wartość. Wie, jak dużo osiągnął i w jakim wieku. Dlaczego miałby to ukrywać?
A kiedy trzeba (bo kiedyś zawsze w końcu trzeba) Lilian potrafi odpędzić swoje narcystyczne zapędy na bok. Jakiejś – dla wielu zapewne niezrozumiałej – skruchy zdarzy mu się czasem nabrać w towarzystwie osób sobie bliskich; tych, którym wiele zawdzięcza, tych, które podziwia i bez obecności których nie byłby w stanie osiągnąć tak wiele.
“Bo samemu to se możesz co najwyżej pójść do sracza za potrzebą, ale brońcie ci bogowie podbijać świata sztuką” doradził mu dobry znajomy dawno, dawno temu. Autor tej mądrości był artystą starszym wiekiem i doświadczeniem, jednak w prostocie słów nietrudno znaleźć odpowiedź na potencjalne sunące się na myśl pytanie, czy podobnie do swojego młodszego towarzysza obrał poezję jako środek przekazu własnych myśli, przeżyć i doświadczeń. Nastoletniego Liliana zawsze irytował ów nader impertynencki styl wypowiedzi przyjaciela – a jednak te słowa wryły mu się w pamięć tak głęboko, że nawet się nie spostrzegł; a obrał je sobie za jedną z nielicznych, niepodważalnych życiowych zasad.
Taki to już biznes, co nie? Człowiek, nieważne jak bardzo by mu na tym zależało, nie jest w stanie wziąć wszystkiego na siebie. I szczerze? Nawet nie powinno mu na tym zależeć. Lilian zrozumiał to w porę. Dobrze jest mu otaczać się ludźmi, którzy w potrzebie okażą wsparcie, zaś pewnymi sprawami – takimi, co przerastać mają prawo – zajmą się w jego imieniu. Bo nie każdy zdaje sobie z tego sprawę, ale realia przemysłu rozrywkowego są dosyć… absurdalne. Powód, przez który wielu początkowych artystów nie jest w stanie przetrwać przysłowiowych “pięciu minut sławy”, stanowi brutalny fakt, o którym w społeczeństwie młodych twórców mówi się zdecydowanie za mało i za cicho: estrada nie samym talentem stoi. Nieważne jak wielki on by był.
Oczywiście dla Liliana pierwsze pięć minut nie było żadnym problemem. I dziesięć też nie będzie.
Kolejne “bananowe dziecko” zdobywa sukcesy za pieniądze tatusia – piszą ludzie. A plotki krążą, krążą, krążą od komentarza do komentarza. W plotkach można spodziewać się wielu kłamstw, a ta jest idealnym przykładem.
Urodzony pod szczęśliwą gwiazdą, brzmiał tytuł artykułu Mopsika (jednego z najczęściej odwiedzanych portali plotkarskich w Novendii). Krótki, acz treściwy tekst poświęcony był analizie niedługiej, za to rozwijającej się w imponującym tempie karierze młodego artysty z Solmarii; no i, rzecz jasna, we własnej osobie artyście również. Lilian “lubi” od czasu do czasu wyrządzić sobie samemu tę krzywdę – i kliknąć w odnośnik, którego nazwa aż krzyczy do niego, żeby tego nie robił. “Lubi” przeczytać o sobie kilka słów tej, tak zwanej, “konstruktywnej krytyki”; na przykład, że gdyby nie wpływowy ojciec, byłby nikim. “Lubi” dowiedzieć się o sobie czegoś, czego sam do tej pory nie wiedział; albo, że teksty piszą mu inni, a tak właściwie to wszystko podkładają mu pod nos. On tylko sobie śpiewa, bez dwóch zdań z playbacku – czasem zabrzdąka coś na gitarze, czasem wystuka nieskomplikowaną melodyjkę na klawiszach keyboardu.
Urodzony pod szczęśliwą gwiazdą… Czy ci, którzy tak twierdzą, mają rację? No cóż. Jeśli jego pojawienie się w Auranthii rozumieć jako rozpoczęcie nowego życia (a tak założyć jest po prostu łatwiej), to jak najbardziej. Dlatego on zawsze uśmiecha się zawadiacko, przytakuje i pozwala ludziom wierzyć, że taki już jest.
Mogą wiedzieć wiele o Vincencie “Lilianie” Deslysie, lecz o Lilianie tak naprawdę nie wiedzą nic. I chyba w tym wszystkim najbardziej denerwuje go świadomość, że nie ma prawa się temu dziwić.
W końcu po tylu latach funkcjonowania w nowym świecie o stokroć przyjaźniejszych realiach, raz na jakiś czas sam siebie przyłapuje na myśli, że nie potrafiłby już przetrwać w warunkach, jakie w przeszłości zaserwował mu los. Bo były to warunki, w których dobro – takie, którego trzymało się kurczowo i z największą dbałością pielęgnowało – opuszczało ludzi bez powodu. Choroby, niedostatek i śmierć czyhały na każdym kroku i włóczyły się za człowiekiem dopóty, dopóki nie przestał chcieć od życia nic więcej, niż tylko jakoś przez nie przebrnąć. Dziś o dobro nie trzeba się modlić do bogów, marznąc pod dziurawym dachem starego, opuszczonego domu. Przychodzi samo. I choćby Lilian był jedyną osobą na świecie, która wierzy, że jest tak naprawdę: to dla niego nic nie zmieni. Nawet jeśli wspomnienia nadal bolą, a tęsknota za rodziną z każdym razem uderza z tym samym impetem, to tak – być może to nie przesada przyznać, że urodził się pod szczęśliwą gwiazdą. Musiał tylko odczekać stosowny czas, zanim ta postanowiła zabłysnąć nad jego głową.
No! Oczywiście nie można nie wspomnieć tej jego dzikiej, nieposkromionej ambicji, która ciągle, ciągle, wciąż każe mu piąć się wyżej i wyżej oraz o ogromie trudów, które wkłada w odważnych próbach podążania za nią. Całkiem, zdaje się zresztą, skutecznych.
I nareszcie – bo ile można! – należy oddać należyte ukłony tym osobom, bez których wszystko nie byłoby takie przyjemne, (stosunkowo) łatwe i (w miarę) gładkie. Trzem, wspaniałym osobom. Trzem, niezwykle utalentowanym muzykom, z którymi z powodzeniem współpracuje przeszło od ponad roku.
Albin, perkusista. Swoimi długimi, kolorowymi włosami i masą tatuaży w najbardziej irracjonalne wzory, jakie można sobie wyobrazić (a większość z nich projektuje sam!), sprawia wrażenie skrajnego ekscentryka – i jest to wrażenie jak najbardziej mylne. O drugą taką niemowę jak Albin trudno, choć Lilian czasem ma wrażenie, że działa na takich jak lep na muchy; tak to już chyba jest, przeciwieństwa się przyciągają.
Albin z natury jest cichy, ale raczej rzadko mrukliwy, rzadko gburowaty. Po prostu: cichy. Lilian kiedyś zapytał go w żartach (zdecydowanie naoglądał się za dużo POV na TikTaku), czy może nie wisi nad nim jakaś klątwa w postaci limitu słów, którą ktoś kiedyś rzucił na niego w klątwie. Perkusista wzruszył ramionami, nie odpowiedział. Kto widział? Kto wie? Kto powie? Wiadomo, kto nie, haha! Najważniejsze jest to, że rozumieją się bez słów. To znaczy… Lilian rozumie Albina bez słów – poznali się na długo przed rozpoczęciem współpracy, po tylu latach nabrał już całkiem dobrej wprawy. Albin rozumie Liliana ze słowami, bo inaczej Liliana zrozumieć się nie da. I trzeba mu przyznać, że ma do tej jego paplaniny naprawdę godną podziwu cierpliwość.
Albin z natury jest cichy, jednak kiedy wchodzi na scenę – zamienia się w pieprzoną bestię. Tak jakby inny człowiek, drugie ja, jakby jakieś ukryte alter–ego. Lilian ma swoje podejrzenia, że tylko w ten sposób jest w stanie dać upust wszystkim swoim emocjom, których w słowach wyrazić nie może, nie jest w stanie, nie potrafi. A kto widział, kto wie… może po prostu nie lubi?
Elodía, menadżerka. Od najmłodszych lat wiedziała, że jej życie będzie kręciło się wokół muzyki – w końcu jej imię wzięło się od słowa “melodia”. Ma na koncie kilka zespołów i jeden projekt solowy; można ją kojarzyć zwłaszcza z tego ostatniego. Swojego czasu w Novendii jej utwory zaczynały utrzymywać stałe pozycje na listach przebojów, zaś ją samą zapraszano do udziału na coraz to większych festiwalach. Lecz zamiast kontynuować swoją karierę, Elodía pewnego dnia postanowiła po prostu zejść ze sceny. Od tego czasu, zamiast sama tworzyć muzykę, pomaga młodym artystom w niełatwym i pogmatwanym procesie produkowania jej; od pierwszych fundamentów, po pierwsze sukcesy, pierwsze porażki i dalej. Droga, którą przeszła, żeby znaleźć się w tym miejscu, to inspirujący przykład poszukiwania powołania i własnego miejsca w świecie.
Elodía w tym roku kończy czterdzieści dwa lata. Ma za sobą studia muzyczne, menedżerskie z rozszerzeniem do social mediów i marketingu, kurs pedagogiczny oraz niezliczoną ilość dyplomów. Kobieta wszechstronnie wykształcona i rezolutna; wie wiele, widziała jeszcze więcej i chyba nic w tym biznesie nie jest jej już w stanie zaskoczyć. Wytrącić z równowagi jest ją bardzo ciężko, a jeśli komuś jakimś cudem uda się tego dokonać, to z pewnością nie będzie miał ochoty więcej tego powtarzać. Lilianowi często wypomina, że skończy przez niego w oddziale zamkniętym. Tylko ona, białe ściany, kaftan bezpieczeństwa i tyci, tyci Lilianek z rogami na jej lewym ramieniu.
Mentorka, jakiej ze świecą szukać. Jeśli mowa jest srebrem, a milczenie złotem, to Elodía jest kamieniem szlachetnym (raczej jadeitem, niż diamentem – jej skóra jest tak samo zielona), bo nikt lepiej od niej nie potrafi wyczuć tej niewidzialnej, bardzo cienkiej i bardzo zmiennej granicy między “mów dalej” a “ugryź się w język”. Z uporem stara się nauczyć tej umiejętności Liliana – powtarza, że jej też kiedyś było trudno, że duma płonęła w zagotowanych wnętrznościach i że język za każdym razem bał się, iż tym razem na dobre odgryzą go te zęby. Ale wmawiała sobie, że będzie warto. I warto, bo teraz w życiu jej łatwiej; a koniec końców nawet i duma na tym zyskała. Pani Menadżer zdaje się nie przeszkadzać, że w tej jednej, jedynej kwestii jej podopieczny jest przypadkiem straconym, wypisz wymaluj książkowym przykładem beztalencia. Brak wyczucia, brak filtra, brak pomyślunku. Brak tego tak zwanego, niezwykle cennego i wielce w dzisiejszych czasach docenianego, instynktu samozachowawczego.
Elodía w tym roku kończy czterdzieści dwa lata, a jednak duchem, ciałem i sposobem życia wydaje się młodsza od niejednego dwudziestolatka. Ma nastoletniego syna, który właśnie wkracza w okres nadzwyczaj buntowniczego buntu (niedaleko pada jabłko od jabłoni – ubolewa, załamując się nad kolejną wiadomością od jego wychowawczyni), przesłodką sześcioletnią córeczkę oraz wspierającą ją we wszystkim żonę. Jest zawsze na bieżąco z nowinkami świata influencerów, celebrytów, pseudo-influencerów i pseudo-celebrytów, z pasją podąża za nurtami trendów modowych, a jej prywatny profil na Fotogramie to niepodważalny dowód na to, że jeśli tylko się tego chce, to można osiągnąć złoty środek między rozwijaniem kariery zawodowej a spędzaniem dobrego czasu z ukochanymi ludźmi. Tygodniowy harmonogram Pani Menadżer jest prosty, przejrzysty i przewidywalny. Codziennie rano, po odwiezieniu dzieci do szkoły, razem ze swoją żoną podciąga się na sztangach w siłowni, codziennie najpóźniej o jedenastej odpisuje na wszystkie maile z wieczora poprzedniego, codziennie najpóźniej o trzynastej z westchnieniem odkłada na biurko służbowy telefon po ostatniej rozmowie z kolejną, problematyczną agencją reklamową. Spotyka się z każdym, z kim miała się spotkać. Załatwia na mieście wszystko, co miała załatwić. I do wczesnego wieczora zajmuje się papierkową robotą. Jak to robi, że mając tyle na głowie, zawsze znajdzie jeszcze choćby pół godziny, żeby wyciągnąć na kawę tych podopiecznych, którzy akurat tego potrzebują? Nie wie Lilian, nie wie bodaj nikt. Może ciężką pracą w końcu zasłużyła sobie u bogów na to, że jej doba liczy sobie więcej godzin, niż doba wszystkich innych śmiertelników?
Ostatnia, lecz nie mniej ważna: Inanna, gitara elektryczna. Przyjaciółka, zwierzchniczka spraw sercowych – lepszej nie mógłby sobie wymarzyć. Gaduła pokrojów Liliana, razem mogliby przegadać cały świat i nie trzeba byłoby żadnych koni kraść, bo każdy oddałby je tak po prostu, po dobroci (najprawdopodobniej tylko i wyłącznie po to, żeby już się ich pozbyć). Ich taktyka jest prosta: atakują bez wahania. Podchodzą, zasypują pytaniami i zanim zdążysz się zorientować, mija trzecia godzina – a oni wiedzą o tobie wszystko. Trauma gwarantowana, pożegnaj się z własnymi myślami.
Inanna to Dziecko Słońca. Dosłownie, ale to historia na kiedy indziej – i nie Lilianowi ją opowiadać. Pochodzi z Sallandiry; krainy znanej z tego, że powietrze pachnie tam piaskiem i magią. Podobno nieprzychylnym okiem patrzą tam na ludzi, którzy nie urodzili się z “darem”. Dlatego, żeby, ekhem… zmaksymalizować ich przydatność dla kraju, obywatele, którzy nie posiadają wrodzonego talentu, zobowiązani są do odbycia trzyletniej służby wojskowej, bla, bla. Dobrze, że nikt tam nie bierze pod uwagę magii charyzmy, empatii i poruszania ludzkich serc, bo wtedy biedną Inannę uwięziliby tam na zawsze. A tak to przynajmniej może się dziewczyna rozwijać i bez ironii mówiąc, jak na brak jakiejkolwiek edukacji muzycznej idzie jej to nieprawdopodobnie szybko.
Inanna to Dziecko Słońca. W przenośni także – bo już samo przebywanie w pobliżu jej osoby zapewnia dobry humor i zapasy pozytywnej energii na wiele godzin do przodu. Skoro istnieją wampiry energetyczne, to honorowi dawcy endorfiny również; i ona należy do ich chwalebnego, (zapewne też bardzo skromnego) grona. Gdyby każdy miał swoją Inannę, to wszyscy ludzie na całym świecie zapomnieliby o smutku. Takie właśnie jest stanowisko Liliana, kropka.
No i jest też Lilian. Jego przedstawiać nie trzeba, przecież każdy go zna.
I jeśli obserwować, jak światła reflektorów powoli gasną, to tylko z… hola, hola, hola. O żadnych upadkach nie ma mowy.
Podróżowali razem w najróżniejsze zakątki świata, ale tak daleko jeszcze nigdy.
Przed portal wstąpiło pięć osób. Pięć, nie cztery – racja, bo była jeszcze Serafina, o której nie było potrzeby wspominać wcześniej i która znalazłaby się na samym końcu listy, nawet gdyby jej imię zaczynało się na jakąkolwiek literę przed L. A przynajmniej jeszcze nie. Może kiedyś sobie zasłuży, kto wie… raczej marne szanse. Lilian i Serafina nie za bardzo za sobą przepadają, a zgadzają się na przebywanie we wspólnym towarzystwie chyba tylko i wyłącznie ze względu na Inannę, bo Nina to dziewczyna gitarzystki. Podróżuje z nią wszędzie, jak to mają w zwyczaju robić zakochani ludzie. Podróżuje z nią wszędzie, tak jak do niedawna Asher podróżował z Lilianem; i wcale nie jest to żadne porównanie. Asher był przecież ochroniarzem – chciał czy nie, musiał być wszędzie tam, gdzie jego zleceniodawca. Z Serafiną to co innego. Tak? Tak. W każdym razie, po odejściu Aureliana to ona (nieco z własnej inicjatywy – bo zna się na rzeczy, nieco za namową Elodii i Inanny – wbrew woli Liliana) przejęła jego rolę.
Albin, Elodía, Inanna, Lilian i Serafina. Trochę za pusto, trochę za krótko. Brakowało jeszcze jednego A. Tego A, które znalazłoby się na samym początku listy, nawet gdyby zaczynało się na Z.
Elodía wyszła przed szereg, ustawiła się plecami do portalu i po raz kolejny, jeszcze ten jeden, jedyny, przesunęła uważnym spojrzeniem od twarzy do twarzy, upewniając się, że w ciągu tych piętnastu minut, od kiedy robiła to ostatnio, nikt nie zdążył się jej zgubić, rozmyć w tłumie, wziąć i zniknąć. Czasem, a właściwie to nawet częściej niż czasem, zdarza się jej traktować ich jak dzieci. Czy słusznie? Chyba tak. Każde z nich byłoby zdolne do tego, żeby ni stąd, ni zowąd zdecydować się pójść jeszcze do toalety, kupić kawę mrożoną, wdać się z kimś w kłótnię czy, nikogo by to nie zdziwiło, bitkę. Albo po prostu zamyślić się i odejść.
— No to co — odezwała się w końcu. Jej usta ozdobił szeroki uśmiech; pół na pół w nim ulgi (bo wszyscy byli na miejscu), pół na pół zachęty. — Wchodzimy?
— Wchodzimy — Inanna i Serafina odpowiedziały w tej samej chwili, a ich głosy w dosyć zabawny sposób zdały się stanąć naprzeciw sobie, niczym na dwóch, przeciwnych szalach tej samej wagi: gdy pierwszy tryskał entuzjazmem, ten drugi emanował spokojem i miarowością. Miażdżącą przewagę w tym niezamierzonym pojedynku zyskał, rzecz jasna, głos pierwszy. Entuzjazm Inanny był niepokonany! Sprawił, nie po raz pierwszy i zapewne nie ostatni, że nawet w tęczówkach Albina błysnęło podekscytowanie, te charakterystyczne świetliki w oczach, które są odpowiedzią bardziej zadowalającą, niż gdyby zdecydował się na swoje krótkie, mało wylewne: “tak”.
Na portalowisku panował gwar, panował tłok. Było głośno, trochę ciasno, rozmowy pozostałych podróżników zlewały się w niespójny, niezrozumiały bełkot, zagłuszały, zakłócały, przeszkadzały – lecz nie wytrącały z równowagi na tyle, żeby nie zauważyć, że od jakichś piętnastu minut Lilian nie wydusił z siebie ani słowa. A to ci nowość, a to ci zaskoczenie; jakoby jego milczenie było tym jednym, niepasującym elementem układanki, który sprawiał, że cały ten rozgardiasz cichł. I cichł, i cichł, i cichł…
Aż wreszcie wychodząca mu naprzeciw – we własnej osobie prowodyrka, cisza – w tym pięcioosobowym kręgu zaczęła nabierać fizycznej formy. Rosła, rosła, nabierała dziwnych kształtów i niepokojącej postury, dopóty, dopóki jej obecność nie stała się bardziej irytująca i bardziej niezręczna, niż najgłośniejsze wrzaski rozwydrzonych dzieciaków, choć w swoim jestestwie robiła to, w czym była najlepsza: milczała. Cztery pary oczu w oczekiwaniu, w wymownym zniecierpliwieniu wpatrywały się w sylwetkę wokalisty. On, po sekundzie, dwóch, trzech, wciąż nie zdał sobie z tego sprawy, nie wpadł przypadkiem na jedno ze spojrzeń i nie otrząsnął się, nie. On, przez tę sekundę, dwie, trzy i kto wie, od kiedy tak właściwie, z delikatną zmarszczką na czole wpatrywał się w taflę portalu.
Na ratunek ruszyła Inanna. Kuksańcem nie za lekkim, nie za mocnym – idealnie przez drobne, wątłe ramię wyważonym, szturchnęła przyjaciela w żebra.
Lilian uniósł brwi, zmarszczka na czole pogłębiła się nieznacznie i zaraz znikła; och, jakby właśnie zdał sobie sprawę, że nie jest uwięziony w żadnym śnie na jawie. Rozluźnił mięśnie, przybrał swobodniejszej postury. Odruchowo pomasował się po prawym boku. I z lekkim zdziwieniem, na którego ukrycie ani trochę się nie wysilił, zerknął na Inannę, na Serafinę, na Albina, na Elodíę. Musieli do niego mówić, a on nie słyszał. Nie słyszał, bo skupił się na własnych myślach – z nimi w końcu tak jest, że im bardziej intensywne, tym trudniej uwolnić się z ich sideł.
Myśli Liliana były doprawdy bardzo intensywne, przeskakiwały jedna przez drugą jak pchełki na sierści bezdomnego psa. Ostatnimi czasy coraz częściej tak go atakują.
Ale żeby tak od razu się na niego gniewać? Skąd, zadał sobie w myślach pytanie, aż tyle irytacji w ich spojrzeniach?
— Hmm? Na co czekamy? — przerwał ciszę w sposób najlepiej sobie znany i – z pobudek czysto egoistycznych – ulubiony: udając, że nie wydarzyło się nic, co mogłoby wskazywać na to, że zachował się niepodobnie do siebie samego.
— A jak uważasz, imbecylu — pierwsza przed szeregiem, zacięta niczym w konkurencji na szybkość i refleks, do odpowiedzi rzuciła się Serafina. Na twarzach całej reszty pojawiły się reakcje przeróżne: od zdziwienia, przez rozbawienie, po coś pomiędzy dwoma wcześniej wymienionymi. Odbiorca obelgi, dopiero przed sekundą sprowadzony na ziemię i już przyciśnięty butem do podłogi, wybiegł gdzieś daleko poza tę skalę, obdarzając swoją prześladowczynię spojrzeniem zniesmaczonym, ba!, niedalekim od pogardy. Ona, rzecz jasna, nic sobie z tego nie zrobiła. Zanim kontynuowała, spomiędzy jej ust zdążyła wyrwać się jeszcze soczysta wiązanka przekleństw po sallandirsku. — Na ciebie, nie wal głupa. Gotowy jesteś, czy może wolisz tak sobie dalej szukać wskazówek u niebieskich migdałków, aż ktoś w kolejce za nami nie wybije ci ich z głowy razem z zębami?
— Jestem od samego początku — parsknął Lilian z pretensją i oburzeniem.
— Kłamczuch. W mowie może i jesteś gładki, ale tym z nagła przybladłym licem to ty nikogo nie oszukasz — wcięła się gitarzystka, uważnie spoglądając na niego z ukosa. — Na pewno nie mnie. Za dobrze cię znam, nicponiu ty jeden.
Za dobrze mnie znasz, przyznał przyjaciółce w myślach – bo do własnych słabości przyznawać się nie chciał, a już na pewno nie miał zamiaru zrobić tego w obecności Serafiny. Prawda była jednak taka, że miał mały, malutki problem. Ostatnio, cóż... jakby to powiedzieć. Jego własny umysł zapomniał, że pewne traumy udało mu się już dawno przepracować i postanowił do nich od czasu do czasu wracać? Podważał, że kiedykolwiek w ogóle zdołał tego dokonać? A może, po prostu, w kulki sobie z nim leciał – w końcu umysł tak lubi. I przez to jakoś nie po drodze Lilianowi z portalami. Nie na długo, się wie. Tymczasowo, z pewnością! Kiedyś już tak było i poradził sobie ze strachem, więc dlaczego nie miałby tym razem? To tylko taka faza. Dużo się działo, od niedawna więcej nocy spędzał sam, a to nie wpływało dobrze na jego samopoczucie;; czy to nie najlepszy czas, żeby wyśnić sobie kilka koszarów? Tak zapobiegawczo, na zapas, zapas, zanim nadejdą spokojniejsze dni. Takie z pewnością nadejdą, o tak.
Tylko kiedy?
Hmm, no właśnie.
Bardzo cieszył się na podróż do Bharatu; och, na wieść o tym wyjeździe o mało co nie spowodował masakry, w przypływie szczęścia rzucając się na Elodíę na samym środku ulicy. Menadżerka miała do wyboru dwie opcje: ratować pięć kubków gorącej kawy lub rozpędzonego idiotę, który prawdopodobnie potknie się o krawężnik i wpadnie prosto pod samochód. Fakt faktem, czterokołowiec poruszał się z prędkością raczej niezagrażającą życiu, ale złamaniem kilku żeber, ręki czy nogi mogło się skończyć. O tym na szczęście przekonywać się nie trzeba było, kobieta już dawno opanowała zdolność podejmowania decyzji pod presją czasu i Lilianowi nawet włos z głowy nie spadł, choć jak sama po zdarzeniu gniewnie przyznała: gdyby nie miał w planach żadnych wydarzeń przez najbliższe dwa miesiące, to i chętnie by go nie łapała, żeby raz na dobre mu takie kaskaderskie wyczyny z głowy wybić. Lilan, jak to Lilian, machnął ręką, zaśmiał się wesoło, uśmiechnął pokornie (wcale nie) i zaraz o incydencie zapomniał.
I Ile on by dał, żeby móc tak cieszyć się dalej – hej, przygodo! Inanna podskakiwała w miejscu już od przeszło pół godziny i niech to, powinien podskakiwać razem z nią, zamiast zaciskać pięści i liczyć na to, że nie spanikuje przed wejściem do portalu. Co za bezsens, przecież i tak zrobi to prędzej czy później – wolałby jednak prędzej i bez tej całej niepewności, bo z niepewnością mu nie do twarzy. Mało to satysfakcjonujące, kiedy robi się coś bardziej ze świadomości obowiązku, niż z najszczerzej potrzeby serca.
— Lilian, głuptasie — zachichotała basistka. — Kiedy mówiłam ci, że niedawno w Bharacie wytworzyła się nowa rasa pająków, które są rozmiarów stopy i potrafią rzucać zaklęcia, to tylko żartowałam. A nawet jakbym nie żartowała, to wszyscy cię przed nimi obronimy. Chodź, fani czekają!
Ciepło dotyku Córy Słońca ogrzało dłoń Liliana, złotowłosa zacisnęła śniade paluszki na dłoni przyjaciela i uśmiechnęła się do niego frywolnie, dyskretnie puszczając oczko. A jemu na sercu zrobiło się lżej – bo uratowała go z opresji po raz kolejny, mimo iż sama prawdopodobnie nie do końca wiedziała, dlaczego tej interwencji potrzebował. Ineczka, chociaż gaduła nad gaduły, to przyznać jej trzeba, że zawsze dobrze potrafi wyczuć, kiedy ktoś woli, żeby nie ciągnęło się go za język. Stąd też kwestie chwilowego nierozgarnięcia Willisa zrzuciła zapewne na brak snu.
Chwała jej za to. Lilian odwzajemnił uścisk dłoni i uśmiech też, w ostateczności parsknął nawet cichym śmiechem i poczuł lekki rumieniec na policzku, przyjmując pokornie tę narzuconą mu rolę naiwnego paranoika. Barwy zadziornej lilianotowatości całkiem naturalnie wróciły na jego twarz, nadając jej nieco żywszych kolorów.
Odliczyli raz, odliczyli dwa, odliczyli trzy. Pierwszy krok się stawił sam, drugi także, lecz najwidoczniej i to za wolno, bo gdzieś w połowie trzeciego czyjaś niecierpliwa dłoń pchnięciem w plecy zdecydowała się pomóc mu nabrać rozpędu. Zanim jednak potknął się o własne nogi, ta samą dłoń chwyciła go za kołnierz koszulki, aż popękały szwy.
Serafina wyszczerzyła zęby niczym czort z piekła rodem, w jej ciemnych tęczówkach błysnęła niepokojąca satysfakcja.
— Dwa do zera, mały gnojku. Właź i nie pierdol.
Lilian zmełł w ustach nieprzyjemną wiązankę, przełknął ślinę i niemal udusił się tą ilością toksyn, którym nie dał upustu.
Nie odezwał się tylko dlatego, że gdzieś w głębi serca pomyślał sobie: “nie można było tak wcześniej?”
Ciepło. Ciepło, gorąco. Lilian z przyzwyczajenia oparł przedramię o czarny, materiałowy podłokietnik i już zaraz z cichym sykiem wydostającym się spomiędzy ust cofnął ją z powrotem w cień – ciepło, gorąco i parzy. A jakby tego było mało, to od tego nieustannego siedzenia zaczął boleć go tyłek.
“Daleko jeszcze?” miał ochotę zapytać, ale powstrzymała go jakaś niespokojna obawa, że kolejnego razu mógłby już nie przeżyć. Elodía od samego rana gniewała się na niego o byle głupoty. Nawet jej się nie dziwił, bo od tego ukropu naprawdę może człowiekowi odbić. Niektórzy mieli na to swoje sposoby – o na przykład Albin, ten kleptoman i sklerotyk, który chłodził się jego elektrycznym wachlarzem już od prawie godziny, bo własnego podobno zapomniał spakować. Mhm, jasne. Bo jemu by się chciało bawić w szukanie i zamawianie czegoś takiego. I co? Mądry Albinek po szkodzie, a biedny Lilian, tak czy siak, musiał mu oddać, bo trzeba być miłym i się dzielić (a za odmowę dostać wiatrakiem po głowie).
Inanna i Serafina tę wszechobecną duchotę znosiły o niebo lepiej, niż wszyscy pozostali. Nic dziwnego, w końcu obydwie wychowały się na samym środku pustyni. Ale żeby nie było za przyjemnie, to chyba im – a przynajmniej jednej z nich – tę tolerancję na ciepło Bogowie odwzajemnili w postaci pęcherza rozmiarów orzeszka, bo Córa Słońca już po raz trzeci od wyruszenia w trasę kręciła się niecierpliwie w fotelu, wyglądając zza szyby i wzdychając z rozczarowaniem z minuty na minutę coraz głośniej i bardziej żałośnie.
— Została godzina — westchnęła Elodía ze słyszalnym zniecierpliwieniem. — Naprawdę nie wytrzymasz?
— Przepraszam, ja naprawdę… ja muszę… — basistka powiedziała płaczliwym głosem, po czym opadła bezsilnie na oparcie siedzenia.
— Nieważne — menadżerka ukryła twarz w dłoniach, odgarnęła grzywkę z czoła i wzięła głęboki oddech. — Znajdziemy coś. Obyśmy tylko nie musieli nadkładać drogi.
No cóż. Okazało się, że jednak musieli nadłożyć drogi.
— Oj, nie przesadzaj, Elodía! — Lilian z całych sił starał się bronić przyjaciółkę. — To tylko pięć kilometrów.
— Masz rację, pięć — przyznała kobieta. — W jedną stronę. Dodaj do tego powrót i mamy dziesięć, a ja mam o dziewiętnastej spotkanie menedżerów i miło byłoby wziąć chociaż prysznic, zanim się na nie udam. Wierz mi Lilian: nie chcesz, żeby przemawiała w twoim imieniu głodna, niewyspana i klejąca się od potu kobieta.
— Totalnie przesadzasz. — Machnął ręką. Miał tę sytuację całkowicie pod kontrolą. — Do wieczoru jeszcze czasu a czasu. Szybkie siku i jedziemy dalej!
— Szybkie. Najszybsze, obiecuję! — Inanna stała, nie – tuptała w miejscu obok drzwi, gotowa do wyjścia. Do biegu, start, jak to mówią: i wyruszyła tym tak zwanym falstartem, zanim mechanizm otwierający zdążył uchylić się do końca. Widocznie jej to nie przeszkadzało.
— Trzy minuty! — krzyknęła Elodía, ale dziewczyna była już za daleko, żeby usłyszeć i potwierdzić.
— To ja się przejdę, może mają lody albo mrożoną kawę! — stwierdził z zadowoleniem Lilian. Za nim, bez słowa, ruszył Albin.
— Hej, wy. — Elodía obrzuciła ich zabójczym spojrzeniem, wymierzyła oskarżycielski palec w kierunku jednego i drugiego. — Trzy. Minuty.
— Się wie! — odpowiedział na wychodne bez zamiaru dotrzymania obietnicy.
Dobrze było w końcu rozprostować nogi. Przeciągnął się, wziął głęboki oddech – zły pomysł, powietrze było tak parne i lepkie, że lepiej byłoby oddychać, nie oddychając wcale.
— Spójrz Albin, całkiem sporo tu samochodów i autokarów. Myślisz, że oni tak tutaj kręcą biznes? Jedna, jedyna stacja pośrodku niczego, pewnie załatwiają sobie jakiś monopol na terytorium i zabraniają budować się innym w zasięgu kilku kilometrów. No i wszyscy tacy desperaci jak my się tu zjeżdżają. W sumie miałoby sens, nie?
Perkusista wzruszył ramionami, wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i szturchnął Liliana łokciem, wskazując podbródkiem na jeden z tych wspomnianych pojazdów.
— A to nie Vox’i przypadkiem?
— Ty no… o patrz, Ignis! — z podskokiem odpowiedział na powitalny gest. — Chodź!
— Ty idź. Dołączę później — Albin pomachał również, wsadził papierosa do ust i tyle go było. Odszedł w tę stronę, co autobus rzuca na człowieka zbawczy cień.
Pewnie nie dołączy, skwitował w myślach Lilian. I wzruszył ramionami.
— Ignis! — rzucił się w kierunku kolegi po fachu z takim rozpędem, jakby ten był jego przyjacielem, którego nie miał okazji widzieć przez ostatni tydzień, a musiał koniecznie opowiedzieć mu o najnowszej, soczystej i pełnej niespodziewanych zawirowań dramie.
W rzeczywistości nie znał Scaldora za dobrze. Nikogo z Vox Metallica, tak w zasadzie – ale zawsze miło wspominał spotkania z nimi na kulisach koncertów i innych rozdaniach nagród; nawet jeśli z każdym członków udało mu się zamienić tylko kilka krótkich zdań. Dlatego podczas tego wyjazdu miał zamiar zmienić to przy pierwszej, możliwej sposobności i tak się złożyło, że okazja nadarzyła się nieco wcześniej, niż się spodziewał. Początkowy plan był taki, że zaprosi ich na wspólne wyjście już po koncertach, żeby nikomu nie ingerować w przygotowania i rozkłady prób. Niekoniecznie tej samej nocy – może następnej albo jeszcze następnej, skoro i tak istniała całkiem spora szansa, że też zabawią w Bharacie nieco dłużej. To znaczy, i tak to zrobi. Tyle że dzięki temu spotkaniu będą już o kilka wspólnych tematów do przodu. Dobrze się składało.
— Pewnie! — na propozycję Ignisa zgodził się bez wahania. — Też miałem zamiar sprawdzić, co ciekawego mają tam do zaoferowania.
— Wszystkie drogi prowadzą do… no, tutaj. — zagaił, rozglądając się na lewo i prawo. Tyle się nasłuchał o różnorodności krajobrazów Bharatu, ale jak na razie to wszystko dookoła wyglądało dla niego tak samo – wyschnięte drzewa, wyschnięte krzaki, niekończąca się droga i gorąc tak gęsty, że widać go w powietrzu. Krótko mówiąc, nie do końca wiedział, gdzie dokładnie byli. — Reszta została w busie, co? Pewnie was też menedżer goni, bo wieczorem całe to ich spotkanie, prysznic, jedzenie, bla–bla–bla. U nas szybki przystanek na toaletę, ale jak tak sobie patrzę, ile tu samochodów, to chyba wcale nie taki szybki. No, mówi się trudno. Jak ci się podoba ta zmiana klimatu? Ja miałem nadzieję, że skoro połowę życia spędziłem w Solmarii, to nawet nie będzie tak źle – ale widocznie się przeliczyłem, bo w tym busie to usiedzieć nie można, nawet klima nie pomaga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz