TW: manipulacja psychiczna, wspomnienie okrucieństwa.
Mur emanował grafitowym chłodem, wznosił się, uciszając ciepło słonecznego blasku, dusząc jakiekolwiek dźwięki, wyrywając z miejskiego życia i gwaru odprysk czegoś obcego, groźnego, odmiennego. Tak, jak widok dawnej twierdzy, zamku władcy, obiecywał ochronę i bezpieczeństwo poddanym, kojarzył się ze stałością i spokojem, bo jego dumne mury chroniły to, co mieszkało w jego wnętrzu, tak mury więzienia kojarzyły się z czymś zgoła odmiennym. W końcu ich zadaniem też było chronić, lecz nie przed tym, co mogło przybyć z zewnątrz, lecz przed tym, co siedziało w środku.
Undine spokojnym krokiem podeszła do głównej bramy, weszła do stróżówki, pozdrowiła stacjonujących tam strażników. Znali ją, tak jak ona znała ich, widzieli się przecież nie raz, bo kapłanka wytrwale przychodziła rozmawiać z więźniami, regularnie, niczym fala przyboju. W dłoni już trzymała dowód osobisty, legitymację kapłańską, przepustkę. Kawałki plastiku wylądowały na metalowej tacce, a siedzący za kuloodporną szybą strażnik obrócił ją, sięgnął po dokumenty. Undine stała i czekała. Pozwoliła, by mężczyzna kilkakrotnie porównał jej twarz ze zdjęciem, by wpisał odpowiednie numery do systemu, zeskanował jeszcze dowód, odpowiedziała na parę rutynowych pytań. Strażnicy znali ją, tak jak ona znała ich, ale procedury były procedurami, za uchybienia płaciło się wysoką cenę.
W końcu strażnik oddał jej dokumenty, gestem wskazał, by szła dalej i wcisnął przycisk na konsoli. Z ogłuszającym jazgotem alarmu zamek puścił, żelazna krata otworzyła się wpuszczając Undine do środka. Kapłanka podążała dobrze znaną sobie drogą, mijała kolejne punkty kontrolne, ponownie pokazywała dokumenty, pozwoliła, by wykrywacz metalu omiótł całą jej sylwetkę, potem to samo zrobił wykrywacz magii. Dokładnie sprawdzano, czy odwiedzający nie próbują przeszmuglować czegoś do więzienia, lecz tego, co Undine przynosiła więźniom, nie dało się wykryć żadnym urządzeniem. Dalej i dalej, głębiej i głębiej, kobieta schodziła coraz niżej, gdzie nie było już żadnych okien, nie było światła poza ostrym, drażniącym blaskiem brzęczących jarzeniówek, świat składał się z zimna, metalu i kary na granicy okrucieństwa.
Ostatnie drzwi, Undine znalazła się u celu.
Strażnik wskazał jej metalowe krzesło przy metalowym stole, pośrodku pustego pomieszczenia, wypełnionego jedynie chłodem i nicością. Pozostali strażnicy kręcili się gdzieś pod ścianami, popatrywali na kapłankę, gotowi do tego, by interweniować w każdej chwili. Undine usiadła, smukłe dłonie splotła na blacie. A potem otworzyły się drzwi po przeciwnej stronie, jak zwykle w akompaniamencie rozrywającego bębenki alarmu i więźnia wprowadzono, holowanego między dwójką strażników. Dwóch kolejnych szło z tyłu, jeden prowadził korowód. Undine nie odrywała wzroku od skazanego mężczyzny.
Wiedziała, czym był. Narzędziem, bestią, potworem na smyczy innego monstrum. Nie cofał się przed niczym, jego dłoń niosła ból i zagładę, a gdy przybywał wieczorem do swego wyznaczonego celu, śmierć nad ranem wydawała się zbawieniem. Nie było dla niego zasad ani praw, których by nie złamał, nie było zbrodni, której by się nie dopuścił. W pełni wolny od moralności, stanowił istotę zdolną do wszystkiego.
Był wysoce przydatny.
Strażnicy popchnęli go w stronę długiego krzesła, przemocą usadzili na zimnym metalu, jeden z nich przypiął spinające nadgarstki kajdany do stołu, drugi zajął się spętanymi kostkami. Więzień uśmiechnął się upiornie, spojrzenie przesunęło się po sylwetce kapłanki, jakby ona sama była zwierzyną łowną, ostrygą gotową do tego, by rozerwać części muszli.
— Kapłanka, serio? — Niemal wypluł te słowa. — Myślałem, że bogowie mnie już opuścili. A przynajmniej to ja opuściłem ich.
— Nie przyszłam mówić z tobą o bogach — odparła Undine, jej łagodny uśmiech nie schodził z ust. — Przyszłam mówić o tobie. Czytałam twoje akta.
Więzień prychnął, odchylił się na krześle.
— Doskonale, to oszczędzi nam bezsensownego pierdolenia. I czego się dowiedziałaś, klecho?
— Że jesteś wyjątkowy.
Mężczyzna patrzył na nią przez chwilę, nim wybuchnął śmiechem. Jeden ze strażników zbliżył się, lecz Undine pokręciła głową, gestem wskazała, by pozostał na swym posterunku. Tymczasem zaś więzień otarł łzy przedramieniem, skuta dłoń nie sięgała oczu.
— Wyjątkowy? To miłe. Ale co szanowna kapłanka chce usłyszeć? Że żałuję? Że się nawróciłem? Tracisz czas, dziewczynko.
— Nie interesuje mnie twoje nawrócenie. Interesuje mnie, kim jesteś. Co cię napędza. Dlaczego robisz to, co robisz.
Oczy więźnia, ciemne i pozbawione uczuć, rozbłysły czymś niebezpiecznym.
— Robiłem, co chciałem. To proste. Nie potrzebuję usprawiedliwienia.
— A sprawiedliwość? Co dla ciebie znaczy sprawiedliwość? — spytała kapłanka, przechylając głowę.
Więzień zaśmiał się sucho.
— Sprawiedliwość? To słowo dla naiwnych. Sprawiedliwość nie istnieje. To tylko narzędzie, którym silni kontrolują słabych.
Undine skinęła głową, zmrużyła lekko oczy.
— Ciekawe. Więc uważasz, że świat jest pozbawiony moralnego porządku? Że każdy sam tworzy swoje zasady?
— A nie? Spójrz na to, jak wyglądają sądy, jakie wydają wyroki. Zasady są po to, żeby je łamać. A ci, którzy przestrzegają prawa, są po prostu zbyt słabi i głupi, żeby ciągnąć z niego zyski.
— Tak… prawo jest niczym płot – utrzymuje bydło na pastwisku, lecz wąż się przez nie prześlizgnie, a tygrys po prostu przeskoczy.
— Skoro to wiesz, dlaczego ze mną rozmawiasz? Czy wy, kapłani, sami nie stawiacie sobie dodatkowych płotków, byle tylko je przeskoczyć, przypodobać się swoim bogom?
— Zależy, co ci bogowie uznają za interesujące — odparła gładko Undine.
Tak, to narzędzie miało wysoki potencjał.
— Powiedz mi, co czułeś, gdy wyciągałeś broń? Co czułeś, gdy stałeś naprzeciwko swej ofiary?
Kolejna rozmowa, kolejna próba dotarcia do najgłębszych pokładów emocji, próba sprawienia, że mężczyzna reagowałby na coś innego, niż tylko najprostsza kara albo ból. Spojrzenie więźnia zabarwiło się radością, coś niebezpiecznego zalśniło w tych pozbawionych emocji oczach.
— Czułem... władzę. Absolutną władzę. Kiedy patrzyłem, jak błagają o litość, jak płaczą, jak krzyczą... to było jak muzyka. Każdy dźwięk, każdy krzyk, to była moja symfonia.
— A ból? Jak reagowałeś na ich ból?
— Ból? To było najpiękniejsze. Widzieć, jak ich twarze wykrzywiają się w grymasie cierpienia, jak ich ciała drgają, gdy wbijam nóż głębiej... Albo gdy łamię im kości, jeden po drugim, powoli, tak by czuli każdy trzask. To było jak... sztuka. Każde westchnienie, każdy jęk, to był mój pędzel, a ich ciała – moje płótno.
Usta mężczyzny rozciągnęły się w najbardziej obrzydliwym z uśmiechów. Undine skinęła głową. Rozumiała jego emocje, rozumiała serce. Więzień był poddanym Dagona, nawet, jeśli wciąż jeszcze tego nie pojmował.
— A kobiety? Dzieci? Czy to było inne?
— Kobiety? Dzieci? — Śmiech był tak lodowaty, tak pozbawiony uczuć. — To było jeszcze lepsze. Ich strach był... czystszy. Gdy patrzyły na mnie tymi szerokimi, niewinnymi oczami, gdy błagały, bym oszczędził ich dzieci... Ale wiesz, co było najlepsze? To, że ich niewinność nie miała znaczenia. W moich rękach stawali się równi – wszyscy byli tylko... mięsem.
— Nie miałeś wyrzutów sumienia?
— Wyrzutów czego?
Więzień uśmiechnął się upiornie. Undine uniosła kącik ust.
— Czy kiedykolwiek czułeś coś... poza satysfakcją?
— Czułem... pustkę. Ale to nie była zła pustka. To było jak... oczyszczenie. Gdy patrzyłem, jak ich życie ucieka z oczu, gdy ich ciała stawały się zimne, czułem, że jestem bliżej czegoś... większego. Jakbym dotykał czegoś, czego inni nie mogą zrozumieć.
— Więc to nie było tylko zabijanie. To było coś więcej. Coś, co przekraczało zwykłe życie i śmierć.
— Tak. To było jak... rytuał. Każde zabójstwo, każdy krzyk, każda kropla krwi – to wszystko miało znaczenie. Ale nie potrafię tego wyjaśnić.
Mężczyzna patrzył na kapłankę, coś zalśniło w spojrzeniu. Pochylił się w jej stronę.
— Ty to rozumiesz.
— Istnieją istoty, które rozumieją twoje pragnienia. Istoty, które mogą dać ci władzę, jakiej nawet nie potrafisz sobie wyobrazić. Ale musisz być gotów... na wszystko.
— Gotów? Ja zawsze jestem gotów. Powiedz mi, co mam zrobić.
— Po prostu... pamiętaj, że jesteś wyjątkowy. A ja wiem, jak wykorzystać twoją wyjątkowość.
— Widzę, że czekasz. To dobrze. Cierpliwość to cnota, ale wiem, że ty... masz w sobie coś więcej niż cierpliwość.
— Mówiłaś o władzy. O czymś, co przekracza ludzkie pojęcie. Co miałaś na myśli?
— Mówiłam o siłach, które istnieją poza tym światem. Siłach, które mogą dać ci więcej niż kiedykolwiek miałeś. Więcej niż władza, więcej niż wolność... więcej niż życie.
— Mówisz o magii? O demonach? Nie wierzę w takie rzeczy.
Undine obdarzyła go wiele mówiącym spojrzeniem.
— Nie musisz wierzyć. Wystarczy, że jesteś gotów. A ja widzę, że ty... jesteś gotów. Ten świat jest tylko iluzją, więzieniem dla tych, którzy nie potrafią zobaczyć prawdy. Ale ty... ty masz w sobie coś, co może otworzyć drzwi do czegoś większego.
— Co mam zrobić? Jak mogę to zdobyć?
— Musisz tylko... zaufać mi. Istnieją rytuały, które mogą przywołać te siły. Rytuały, które wymagają krwi, cierpienia, ale też... odwagi. Odwagi, by spojrzeć w głąb siebie i zobaczyć, kim naprawdę jesteś.
— Krew? Cierpienie? To nie jest dla mnie problem. Ale co z tego będę miał? Co mi dasz w zamian?
— Dam ci władzę, jakiej nawet nie potrafisz sobie wyobrazić. Będziesz mógł kształtować ten świat według swojej woli. Będziesz mógł zniszczyć tych, którzy cię skrzywdzili, i stać się kimś... więcej niż człowiekiem.
— Jestem gotów. Powiedz mi, co mam zrobić.
Undine uśmiechnęła się.
I zaczęła mówić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz