03 lutego 2025

Od Merlina do Song Ana

— Eee — zaczął Merlin elokwentnie, rozglądając się wśród otaczającej ich, wczesnojesiennej, przełamanej złotem zieleni.
Merlin jakoś tak założył, że skoro mają sprzątać las znajdujący się w pobliżu jego domu, to nie powinno to nastręczać jakichś większych problemów. Sam las nie był przecież przepastnym rezerwatem, ludzie chętnie tam spacerowali, wytyczonych ścieżek było sporo i całemu temu miejscu daleko było do tych baśniowych, nieprzebytych głusz, w których na nieuważnych spacerowiczów czekały leśne licha albo inne zmory. To nie Medwia, tu było Stellaire, przyroda była oswojona i niegroźna, nie dało się tak kompletnie zgubić.
Prawda?
— Wiesz co, to nie jest taki duży las. Jak będziemy iść ee… w drugą stronę, niż przyszliśmy, to w końcu przecież trafimy na jakąś ścieżkę, czy coś, co nie?
Song An skinął głową.
— Faktycznie, to dobry pomysł. Spróbujmy wrócić po śladach.
Odwrócili się na pięcie, zaczęli schodzić z tego niewielkiego wzniesienia. Merlin starał się w miarę iść tam, gdzie mu się wydawało, że już byli, problem był jednak taki, że drzewa zdawały się podejrzanie podobne do siebie, rosły jakoś tak niepokojąco blisko, a słońce, do tej pory pogodnie przeświecające wśród ich koron, skryło się jeszcze za chmurami, okrywając wszystko mglistą szarością. Młody czarodziej zmarszczył lekko brwi, zerknął za siebie. Miał wrażenie, że w tym lesie nie są sami, lecz wrażenie to wcale nie dodawało mu otuchy. Bo na logikę nie byli przecież sami, byli tu i inni sprzątający, ale coś mówiło Merlinowi, że tym razem nie chodzi o sprzątających.
Song An przystanął przy jakimś drzewie, wpatrzył się w kępkę grzybów.
— Chyba już je mijaliśmy — powiedział, wskazując na nie ruchem głowy.
— Też mi się tak wydaje — odparł Merlin, lecz i to spostrzeżenie nie sprawiło, że poczuł się lepiej.
— Czyli jesteśmy na dobrej drodze — Song An uśmiechnął się, poprawił trzymany w dłoni kijek. — Na pewno zaraz dotrzemy do jakiejś ścieżki.
Optymizm młodzieńca był zaraźliwy, toteż Merlin poprawił plecak, poprawił ochronne rękawiczki i z nowym zapałem dźwignął swój wypełniony śmieciami worek.
Optymizm ten jednak szybko zgasł, gdy kolejne minuty mijały, obaj młodzieńcy mijali kolejne drzewa, przekraczali jakieś wykroty, lecz nie wydawali się wcale zbliżać do żadnej lepiej znanej części lasu.
— Może ja zawołam? — spytał Merlin, przystając.
— Dobry pomysł. Ktoś nas usłyszy, odpowie nam i wtedy na pewno znajdziemy dobrą drogę.
— No właśnie. Ten las nie jest taki wielki, a my nie mogliśmy się aż tak oddalić — powiedział czarodziej, odkładając worek i zdejmując rękawice, by złożyć dłonie w tubę, przytknąć je do ust. — Heeej! Zgubiliśmy sięęę! Jest tam ktooo?
Merlin zamilkł, nasłuchując odpowiedzi, lecz poza szumem w koronach drzew i odległym szelestem opadających liści, nie usłyszeli niczego innego.
— Heeej! — zawtórował mu Song An. — Sprzątamy las! Ale się zgubiliśmy!
Ponownie odpowiedziała im jedynie cisza. Merlin przestąpił z nogi na nogę, czując, jak niepokój znów narasta w sercu.
— No zgubiliśmy się koncertowo — mruknął, spuszczając wzrok. Zabrał Song Ana na sprzątanie lasu, myśląc, że to będzie dobry pomysł i obaj będą się dobrze bawić, wiedząc, że zrobili dla świata coś dobrego, i nie przyszło mu do głowy, że to się tak skończy…
— Trochę tak — Song An westchnął, oparł dłoń na biodrze, lecz uśmiech nie schodził z twarzy. — Nie martw się, wołaliśmy dopiero raz. Jak będziemy iść dalej i wołać co jakiś czas, to na pewno w końcu ktoś nas usłyszy i odpowie. Poza tym jest nas trzech. We trójkę raźniej.
Obaj zwrócili spojrzenie na Śmieciarza. Szop popatrzył na nich, przechylił zabawnie łebek, Merlin zaś uśmiechnął się, wyciągnął dłoń, pogłaskał zwierzaka. Zawsze mu się humor poprawiał, jak był ktoś do pogłaskania.
Z nowym zapałem ruszyli w głąb lasu, nawołując co jakiś czas i dzielnie taszcząc swoje pełne worki. Wołali i wołali, licząc na odpowiedź, aż w końcu się jej doczekali.
Nie była to jednak odpowiedź, której się spodziewali.
— Kto zakłóca mój sen?
Merlin pisnął z zaskoczenia, aż podskoczył, wypuszczając trzymany w dłoni worek. Całe szczęście, że był już zawiązany, bo inaczej chłopak skończyłby z wysypanymi wszystkimi śmieciami i butelkami, które tak pieczołowicie zbierał. Song An uniósł brew, rozejrzał się po lesie, lecz nigdzie nie było widać źródła głosu. Dźwięk wydawał się docierać zewsząd.
— Dzień dobry? — zaczął młodzieniec, obchodząc jedno z drzew, gestem odchylając jakąś rozłożystą paproć, bo może pod nią schował się zirytowany jegomość. — Nie chcieliśmy panu przeszkadzać w drzemce.
— Ale przeszkodziliście!
— Przepraszamy! — odparł szybko Merlin, zbierając swój worek.
Głos burknął coś gniewnie, przez las potoczył się głęboki pomruk.
— Coście za jedni? Pewnie ludzie?
— Tak! — Song An uśmiechnął się szeroko, choć wciąż nie widzieli swego rozmówcy. — Najprawdziwsi śmiertelnicy.
— I co tu wyprawiacie?
— Zbieramy śmieci, tak, jak to robią prawdziwi, śmiertelni ludzie, którymi jesteśmy.
— Ha! Ja już znam takich gagatków! — odezwał się głos, jego gniew tylko się pogłębił. — Znam was, ludzie i wiem, że jesteście kłamcami!
— Nieprawda, Song An mówi prawdę!
— Kłamstwo! — obruszył się nieznajomy. — Mówicie, że zbieracie śmieci, ale to nieprawda! Macie worki pełne odpadków, a mój las jest pełen porzuconych przez was butelek i papierków! Na pewno to wasza wina! Chodzicie tutaj i specjalnie śmiecicie!
— To nie my!
— Kłamstwo! — zawołał znów nieznajomy. — Wszyscy śmiertelnicy są tacy sami! Nic tylko śmiecą i kłamią! Widziałem to już wiele razy! Przychodzą z koszykami i plecakami, gniotą mi mech i trawę, a potem wszędzie zostawiają swoje śmieci!
W leśnej ciszy znów uniósł się ten trzeszczący, poirytowany pomruk. Głos zamruczał coś do siebie, brzmiało jak jakieś klątwy rzucone pod nosem. Merlin zbliżył się do Song Ana, odezwał ściszonym głosem.
— Kurka, no nie przekonamy go.
— To jakiś uparty, starszy pan.
— No tak brzmi, ja nie mogę. — Czarodziej westchnął. — Ale nigdzie go nie widać. Co, na drzewo wszedł?
Song An wzruszył ramionami, a jego wzrok mimowolnie podążył gdzieś wyżej, w korony, ku temu szpalerowi pni.
— O rany — powiedział, trącił Merlina łokciem, wskazał w stronę jednego z drzew.
Rozłożysty kasztanowiec był nie do pomylenia, z tymi palczastymi liściami i opasłym pniem. Wznosił się wysoko, a jego dumna korona zdawała się tworzyć zielone sklepienie, kryjące mniejsze drzewa i krzewy pod ochronnym parasolem. Ciemna, spękana kora okrywała twardy pień, pęknięcia te zaś układały się w zupełnie ludzką, starczą twarz, wykrzywioną teraz gniewnym grymasem. Lśniące nierzeczywistym, zielonkawym światłem oczy, wpatrywały się w dwójkę młodzieńców, nos marszczył się, a gałęzie kołysały niepokojąco, jakby próbując przegonić intruzów. Obaj wpatrywali się w kasztanowca w zaskoczeniu, pierwszy odezwał się Song An.
— Przepraszam, czy pan jest drzewem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz