14 lutego 2025

Od Undine – Walentynki

TW: gore, okrucieństwo, śmierć zwierzęcia.
Błękitny Patrol dotarł na plażę w przeciągu kwadransa.
Samochód wzbił za sobą pióropusz piasku, gdy szerokie opony sprawnie niosły jednostkę w stronę zgłoszenia. Jechali całą czwórką, na sygnale, z błyskającym kogutem, nowym kojcem i całą wielką apteczką. Podstarzały profesor prowadził pewnie, wykręcił precyzyjny łuk tuż przy brzegu, pozwalając samochodowi przyspieszyć na tym wąskim pasie mokrego i twardego piasku, omywanego leniwie słonymi falami. Pojedynczy spacerowicze zerkali na nich z zainteresowaniem, większość pospiesznie usuwała się z drogi.
— Tam są — powiedział mężczyzna, wyłączając koguta i sygnał, zwalniając nieco.
Zbliżali się do jakiegoś zbiorowiska. Ludzie tłoczyli się wokół ciemniejszego kształtu leżącego bezwładnie na plaży, lecz na widok zbliżającej się pomocy, rozstąpili się, pozwolili samochodowi wykręcić, odwrócić się bagażnikiem do poszkodowanej.
Foka leżała bezsilnie, wyrzucona morskimi prądami wprost na szorstki piasek. Wilgotne oczy lśniły strachem, popatrując po otaczających ją dwunogach, nozdrza pozostawały rozwarte, węsząc dziwaczny zapach powierzchni. Szare futro barwiły dodatkowe, czarne prążki sączącej się z ran krwi. Wbita w miękkie ciało, fosforyczna zieleń plastikowej sieci, przypominała więzy okrutnego zaklęcia, raniącego niewinną istotę.
— Nic jej nie ruszaliśmy, jak tam państwo mówili — odezwał się mężczyzna z dzieckiem. Profesor poznał go po głosie, to on ich wezwał.
— Dobrze pan zrobił — pochwalił go, skinął dłonią na resztę swojego zespołu.
Byli młodzi, ale wykwalifikowani, pełni zapału, energiczni. Profesor sam ich wybrał. Uważał, że niedostatki wiedzy i doświadczenia zawsze można nadrobić, ale tego, czego nie dało się poprawić ani zmienić, był zapał do pracy. Albo ktoś go w sobie miał, albo nie.
— Tato, czy foczka będzie zdrowa?
— Tak, nie martw się, państwo jej zaraz pomogą.
Foki należały do mało agresywnych zwierząt, umiarkowanie bały się ludzi, dość szybko oswajały. Profesorowi wystarczyło jedno spojrzenie by wiedzieć, że przy tej nie muszą martwić się o palce.
Zbliżyli się, w rękawiczkach i z apteczką, ostrożnie i powoli, starając się oszczędzić wycieńczonemu zwierzęciu niepotrzebnego stresu. Foka zdobyła się jeszcze na jedno ostrzegawcze syknięcie, wąsy zadrgały, lecz na więcej nie starczyło sił. Profesor ocenił rozległość obrażeń, rozsądził w końcu między komfortem zwierzęcia i obciążającą organizm sedacją.
— Wiem, że boli, ale to dla twojego dobra — powiedział, odkładając w końcu ampułkę ze środkiem usypiającym.
Wkrótce foka leżała bezpiecznie w kojcu na tyłach ich samochodu, a spacerowicze machali im na odchodnym ciesząc się, że ranne zwierzę było od teraz w dobrych rękach.


Plastikowy basen przypominał rozmiarami hotelowe jacuzzi, lecz dla foki nie miało to większego znaczenia. Leżała ciężko na tym niewielkim podwyższeniu tuż przy wodzie, przysypiając płytko, spinając się na każdy głośniejszy dźwięk.
Profesor obserwował ją przez pewien czas zza szyby dzielącej basen od przyległego gabinetu, nim wrócił wzrokiem do wyników badań.
Fokę udało się uwolnić z sieci, lecz zwierzę zaplątało się w nią dość dawno, plastik zdążył zrobić ogromne szkody. Rany były brudne, poszarpane po brzegach i koszmarnie bolesne, gdy zwierzę wielokrotnie próbowało wyszarpać się z więzi plastikowych włókien, tylko po to, by te jeszcze mocniej wbiły się w ciało. Foka nie była w stanie zapolować i zamiast nabrać ciała na jesieni, przygotować je na chłód nadciągającej zimy, tylko głodowała, słabła i cierpiała. Chuda, odwodniona, wycieńczona, żadne z badań nie było w normie. Dobrze, że chociaż brzuch był pusty, bo profesor martwił się, że może znajdzie tam kawałki plastiku. Coraz częściej trafiały do nich takie zwierzęta, mylące strzępki folii z pokarmem, z napuchniętymi żołądkami, w których nie mieściło się już normalne jedzenie. Każdego, kto zaśmiecał morze albo plażę, profesor sam najchętniej nakarmiłby reklamówkami.
Mężczyzna westchnął, znów popatrzył na fokę. Gdzieś w trzewiach budynku trzasnęły jakieś drzwi, foka poderwała czujnie głowę. Była tak osłabiona i ranna, lecz instynkt przetrwania był wciąż żywy, wola walki nie osłabła. To dobrze rokowało na przyszłość, miała szansę się z tego wylizać. Profesor pokiwał głową z uznaniem, wziął się za przygotowanie kolejnej kroplówki.


Oczyszczone rany goiły się, antybiotyki działały, lecz większość szwów musiała pozostać na miejscu. Foka powoli przybierała, karmiona regularnie przez wolontariuszy i po pewnym czasie nabrała tyle siły, że zaczęła boczyć się na kroplówki, syczeć przy pobieraniu krwi. Profesor mówił, że to bardzo dobrze. Wolontariusze zmieniali się przy karmieniu, zakładali do niego bezkształtne rękawice i szeleszczące stroje, odbierające im ludzki wygląd, niepokojące dla zwierzęcia. Wszystko po to, by w foczym sercu nie pojawiło się zaufanie dla dwunogów, by nie kojarzyło ludzkiej ręki z łatwym pokarmem i nie zbliżało się do rybackich kutrów, tych okrutnych bestii z morderczym rotorem napędu i plastikowymi sieciami orzącymi morskie fale w poszukiwaniu tłustych ryb.
Foki, z natury mało agresywne, niezbyt płochliwe, za to bardzo ciekawskie, inteligentne, z tymi rozczulająco uroczymi pyszczkami i miękkim futerkiem, stanowiły doskonały materiał na ogrzewający serce film familijny. Taki, w którym ranna foka zaprzyjaźnia się z człowiekiem, a potem razem ratują cały port przed jakimś zagrożeniem. Z tym tylko, że życie to nie film i taka oswojona foka była sama dla siebie zagrożeniem, za alternatywę miała zaś dożywotni pobyt w zoo.
— Dzisiaj już na mnie nie syczała tak, jak ostatnio.
— Może cię polubiła?
Profesor odwrócił się do wolontariuszy, siwe brwi ściągnęły lekko.
— To jutro karmicie ją wysięgnikiem, a nie z ręki.
Odpowiedziały mu słabo ukrywane, zawiedzione westchnienia.
Profesor nie ganił swoich podopiecznych za uczucia. Serce czuło to, co czuło, ale to głowa miała decydować – myśli zbiegały w stronę tego, co naprawdę było dla zwierzęcia dobre. Umysł uciszał serce skupiające się na tym, jaki słodki nosek miała foka i jak miło byłoby się do niej przytulić, a zamiast tego pilnował, by wbić igłę z kroplówką w odpowiednie miejsce i dostarczyć zwierzęciu tak potrzebnych mu kalorii i elektrolitów.
Tym przecież była miłość – pragnieniem dla drugiego tego, co czyniłoby go silnym, pozwoliłoby mu wejść na wyżyny tego, czym powinien się stać. Co było zaś lepsze dla foki, niż zwrócenie jej naturze, by była wolna, niech żyje sobie tak, jak to fokom przeznaczone?


Fokę ponownie przeniesiono, tym razem do pełnoprawnego basenu, profesor zaś postanowił, że koniec karmienia przez ludzi, teraz foka będzie sama polować.
— Nie za wcześnie?
Starszy mężczyzna pokręcił głową.
— Nie możemy dopuścić do tego, żeby się rozleniwiła. Jej rany są już zagojone na tyle, że nie ma ryzyka, że się otworzą.
— Ale wciąż nie przybrała tyle, ile powinna…
— Głodowała i nie ruszała się tak długo, że na pewno nastąpił ubytek masy mięśniowej. Musimy skłonić ją do tego, by zaczęła odzyskiwać kondycję — odparł, przenosząc wzrok na rozmówcę. — Równocześnie dodamy więcej makreli i mieszankę z olejem rybnym, żeby dzienne kalorie podskoczyły do dwudziestu tysięcy.
Odwrócił wzrok w stronę basenu. Foka unosiła się w wodzie, niespiesznie pływała, zakreślając przypadkowe kółka.
— Bez polowania ona się nam tu zanudzi.


Gdy wolontariuszka szła z wiadrem, foka już czekała. Głuche plum!, ryby wysypały się z wiadra, zniknęły w basenowej wodzie, momentalnie czmychnęły na wszystkie strony, rozpierzchły niczym wypuszczone z pudełka pchły. Foka śmignęła jak torpeda, pierwsza z ryb zniknęła między zakrzywionymi zębami, w okamgnieniu trafiła do żołądka. Potem następna, i kolejna, tylko fragment oderwanego ogona dryfował jeszcze przez chwilę w basenie, ciągnąc za sobą ciemną smużkę, opadając w stronę dwa, nim foka wróciła po niego, wymiotła swój posiłek do czysta.
Profesor porównał jeszcze wyniki najnowszych badań, spojrzał na masę ciała zwierzęcia, pokiwał głową.
— Jest gotowa.


Foka trafiła do kojca, samochód znów ruszył na plażę.
Mroźna pogoda przegoniła z niej spacerowiczów i jedyni, których dało się tu spotkać, to byli ci obłąkani biegacze, twardo uważający, że nie ma złej pogody na bieganie, jest tylko niewłaściwy strój. Śnieg zalegał na piasku, pojedyncze płatki tańczyły w powietrzu, a mróz szczypał w nos.
Wyskoczyli z samochodu, zabrali się za wystawianie kojca. Zauważalnie cięższy, bo zawierający zdrową, wiercącą się fokę, wbił się profesorowi w kolano, gdy mężczyzna zapadł się nieco w zmrożonym piasku. Foka zaś, wyposażona teraz w nadajnik lokalizacyjny oraz chipa zbierającego w trybie ciągłym podstawowe dane o stanie zdrowia zwierzęcia, popatrywała czujnie wokół siebie.
Kojec udało się przeciągnąć w stronę morza, foka wyprężyła się, widząc znajome tereny, słysząc zapraszający ją pomruk znanego sobie miejsca. A potem drzwiczki się otwarły, czwórka naukowców odsunęła się, pozwalając zwierzęciu wrócić do domu.
Chwila namyślenia, napięcia, węszenie w powietrzu, szukanie zagrożenia, nim foka wypadła z kojca, z werwą sunąc w stronę morza, błyskając tylko gładkim futrem. Profesor westchnął, odprowadzając ją wzrokiem, czekając, aż zniknie w morskich głębinach, gdy nagle zwierzę przystanęło, znieruchomiało, odwróciło się. I spojrzało prosto na niego.
Profesor miał niewiele bezpośredniego kontaktu z foką. Tym zajmowali się jego podopieczni, nabierając doświadczenia ze zwierzęciem, walcząc o jego zdrowie, on zaś zajmował się innego rodzaju walką, której wolontariusze nie mogli podjąć. To on wykłócał się z administracją o te dodatkowe ryby, to on przekonywał szefa Instytutu, żeby zamówić wyższej jakości leki, to on robił roszady, by foka dostała właśnie ten basen, a nie ten płytszy, i to on siedział do nieludzkiej pory w gabinecie, po raz kolejny przeliczając, ile czego podać, żeby ta hemoglobina w końcu podskoczyła.
Foka nie powinna go nawet kojarzyć, widząc w nim po prostu kolejnego dwunoga, ale foki były inteligentne, empatyczne, to przez to tak łatwo się oswajały. Ich oczy były niemalże ludzkie. I w tym spojrzeniu, w tych czarnych ślepiach, profesor dostrzegł wdzięczność.


Żadna data w kalendarzu nie była dość ważna i wyjątkowa, by skłonić profesora do powrotu do domu o przyzwoitej porze. Mężczyzna przekopywał się właśnie przez najnowsze publikacje w czasopismach naukowych, starając się rozwiązać problem tego morświna, który niedawno trafił do nich z nawracającą grzybicą płetwy, lecz wiek robił chyba swoje, bo litery mazały się mężczyźnie przed oczami, a jasno opisane wykresy nie mówiły niczego sensownego. Profesor westchnął, odchylił się na krześle, przetarł twarz i wstał, by zrobić sobie kawę.
— Och, doprawdy — mruknął na widok konfiguracji świecących na ekspresie diod.
Ekspres odmówił robienia kawy, legitymując się niecierpiącą zwłoki koniecznością przeprowadzenia cyklu czyszczenia, więc chcąc nie chcąc, profesor wrzucił tabletki odkamieniacza do wody, nasypał innego proszku do dozownika, włączył ten nieszczęsny cykl i wrócił do biurka z pustym kubkiem. Znów westchnął.
W ramach przerwy odpalił ten ich program do śledzenia zaczipowanych zwierząt. Pokazywał ich lokalizację na mapie, ostatnie odczyty tętna i godziny snu, przepłynięte odległości… Zawsze odprężało go patrzenie na to, jak radzą sobie jego podopieczni, gdzie akurat przebywają, czy ostatnio podróżują, czy skutecznie polowali albo znaleźli sobie partnera. Profesor przeklikiwał się przez numery identyfikacyjne i imiona, popatrywał na linie zakreślane na morzu, aż dotarł do niedawno wypuszczonej foki.
Każdego dnia przepływała te przeciętne pięćdziesiąt kilometrów, regularnie powracała na swe ulubione plaże, migrowała wraz z ławicami ryb. Profesor otworzył sobie wykres tętna, nałożył siatkę godzin, pokiwał głową. Foka spała i polowała o typowych porach, zdawało się, że ten czas, gdy plastikowa sieć niemal pozbawiła ją życia minął i został zapomniany, nie odbił się w ogóle na zdrowiu. Mężczyzna uśmiechnął się. Baseny Instytutu foka opuściła silna, odkarmiona, dzika i pełna woli życia, w pełni wyposażona do tego, by poradzić sobie w swoim środowisku.
I już mężczyzna miał kliknąć dalej, gdy nadajnik pokazał mu gwałtowny wzrost tętna.
— Polowanie? O tej porze?
Przybliżył mapę, coraz mocniej i mocniej, skala przeszła z dziesiątek kilometrów do paru metrów, linia odzwierciedlająca ruch foki zakreśliła jakiś dziwny kształt.
— O nie…
Tętno jeszcze przyspieszyło, dalej i dalej, serce biło nie podekscytowaniem i perspektywą ryby, ale strachem, paniką. Profesor aż wstrzymał oddech, obserwując ruchy foki, gwałtowne, gorączkowe, w końcu rozpaczliwe, gdy zwierzę uciekało, ze wszystkich sił starając się zgubić drapieżnika.
— No dalej!
Szybciej i szybciej, serce trzepotało w piersi, znacznik szarpał się, unikał, skakał po ekranie…
— Uciekaj!
…aż nagle znieruchomiał. Tętno poleciało w dół, w czerwień, pokazało zero, tak zimne i nieruchome. Ostateczne.
Program pokazał alert o utracie połączenia z nadajnikiem, spróbował je odzyskać, w końcu pojawił się komunikat o śmierci zwierzęcia, program poprosił o potwierdzenie od operatora.
Profesor patrzył przez chwilę w monitor, nim w milczeniu ukrył twarz w dłoniach.


Undine przesunęła wyprofilowanym, kościanym ostrzem po powierzchni foczej skóry, resztka tłuszczu i krwi zwinęła się w wilgotny, apetyczny rulon. Kobieta sięgnęła, wsunęła ochłap do ust, uśmiechnęła się. Żelazisty posmak rozpływał się na języku niczym droga czekolada – taka, której przygotowaniu ktoś poświęcił wiele czasu, starał się, wybierając ziarna, temperując ją na marmurowym stole, by uformować w cieniutką tabliczkę. Kapłanka pochyliła się nad wyprawianą właśnie skórą, przymknęła oczy, pociągnęła nosem.
Zapach był dla niej niczym bogate perfumy – foka pachniała siłą i wolą walki, chęcią życia i przetrwania, silniejszą, niż u jej pobratymców, pachniała też strachem jej ostatnich chwil, wplecionym między tamte nuty. I pachniała czymś jeszcze, czymś ciepłym i przyjemnym, takim miłym i miękkim, niczym samo focze futro. Undine rozmarzyła się w tej woni, wyczuwając opiekę i troskę, którą ktoś otoczył fokę. Taki cudowny bukiet, taka piękna historia, doskonała do tego, co zamierzała wkrótce zrobić.
Wróciła do oczyszczania skóry z resztek tkanki, w myślach zaś już zaplanowała, który element jej nowej szaty rytualnej powstanie z tej wspaniałej skóry. Dagon nie zwracał uwagi na blizny na skórze i skazy futra. Nie, dla niego ważna była siła, a ta foka była silna, reprezentowała to, co podobało się przedwiecznemu bogu. Była silna, lecz w morskiej toni zawsze znajdzie się ktoś jeszcze silniejszy, zawsze można trafić na większego drapieżnika. I taki właśnie był los foki, bo jakież zwierzę może uciec, gdy w pogoń rusza za nim ulubione dziecko boga? Undine niemal z czułością docisnęła nóż, odkroiła ostatni, wąski pasek tłuszczu.
— Raduj się — powiedziała do leżącego zaraz obok, do połowy sprawionego truchła foki. — Będziesz częścią czegoś większego, wymykającego się twemu ograniczonemu pojmowaniu.
Tym przecież była miłość – pragnieniem dla drugiego tego, co czyniłoby go silnym, pozwoliłoby mu wejść na wyżyny tego, czym powinien się stać. Co było zaś lepsze dla foki, niż poświęcenie jej niewiele znaczącego żywota dla chwały Przedwiecznego?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz