Zbliżający się festyn sprawiał, że Sigourney trudno było wysiedzieć na miejscu, gdy kręcący się pod tymi jasnymi włosami rozpierdol sprawiał, że przekleństwa same cisnęły się na wargi, a szafirowe spojrzenie lśniło skupieniem, które tak łatwo było wziąć za poirytowanie. Jasne, że całym Voxem zostawały na festynie, co do tego nie było wątpliwości – każda z nich miała przecież coś do załatwienia. Wzrok Ignacii uciekał w stronę różowych skrzydełek, Raama postanowiła znaleźć właścicielkę największych cycków, Ioanna zainteresowała się tutejszym jedzeniem, Arietty zaś postawiła sobie za cel zwyciężyć w jakichś festynowych grach, bo przecież trafianie rzutkami do celu ćwiczyła sumiennie przez ostatnie miesiące. Sigourney oficjalnie zamierzała oddać się niczym nieskrępowanej degustacji lokalnych piw, lecz w umyśle byłej czarodziejki powstawały coraz to nowe pomysły, jak by tu dokonać degustacji innego lokalnego specjału – wszystkie one rozpadały się jednak, gdy niepewność wzbierała w sercu, a umysł podpowiadał, że w niej samej nie ma niczego ciekawego, i że to urocze, metaliczne spojrzenie, na pewno nie będzie zbiegało w jej stronę.
Do czasu.
Tamto piwo wszystko zmieniło.
Matka by ją zapierdoliła, gdyby Sigourney nie była w stanie rozpoznać słabego eliksiru miłosnego, a ona sama pierwsza by sobie przywaliła, gdyby się czemuś takiemu nie oparła. Tylko teraz nie miało znaczenia, czy ma się mu opierać, czy też nie, skoro implikacje eliksiru w tym podanym przez Virę piwie były tak jednoznaczne. Nie była jej obojętna. To wszystko miało jakieś szanse.
I gdy tylko pierwsza fala radości i podniecenia nieco opadła, odezwała się ta typowa dla Sigourney, łobuzerska natura. Przecież nie mogła tego piwa tak zostawić.
W końcu przyszły walentynki, a wraz z nimi – długo wyczekiwany festyn. Miasto wrzało już od rana, ludzie wyglądali zbliżającego się wieczoru, a chłodna, zimowa pogoda, zdawała się nikomu nie przeszkadzać. Niebo przystroiło się różem i czerwienią, jakby samo chciało świętować ten wyjątkowy dzień. A potem zupełnie się ściemniło, gwiazdy zalśniły w przemożnej czerni, tym mocniej podkreślając przystrojone dekoracjami stragany. Wszystko tonęło w serduszkowych ozdobach, powietrze pachniało obłędnie słodkimi ciastkami, egzotyczną czekoladą i winem korzennym, chłód młodej nocy ustępował przed ciepłem spojrzeń wymienianych między zakochanymi parami.
Siedem kobiet wparowało w środek ciżby. Drogę torowała Danka z Raamą, każda wypatrująca wyznaczonego sobie celu, zaraz za nimi podążała Ignacia, też zainteresowana pewną konkretną osobą, Ioanna i Arietty znikały nieco za nimi, a pochód zamykała Sigourney z Virą, brykającą spojrzeniem wszędzie, gdzie się dało, może tylko od czasu do czasu zbiegając nim w stronę byłej czarodziejki.
— Słyszałam, że… — zaczęła Sigourney, próbując wcielić swój plan w życie, lecz nie było jej to dane.
— Idziemy tańczyć! — zakomenderowała Raama, dzięki swemu przytłaczającemu wzrostowi bez problemu łowiąc wzrokiem zajmującą centralną część festynu scenę. — Tam będzie największe stężenie podskakujących cycków.
Parę kroków, trochę przepychania się, a narastająca, skoczna muzyka zagłuszyła omywający ich gwar i rozmowy. Ignacia marudziła, że ona to nie tańczy i że muzyka jej nie odpowiada, sama zagrałaby lepiej, Danka coś jej odpysknęła, dwie kobiety znów zaczęły się kłócić. Wśród śmiechów i kuksańców w żebra, grupa dotarła do sceny.
Kilkuosobowa, wiejska orkiestra rżnęła jakiś skoczny, wpadający w ucho utwór, zapętlając wciąż tę samą frazę, gdy po zbitym ze świeżej sośniny podwyższeniu pląsał barwny tłumek. Kiecki wirowały, ludzie śmiali się, kręcili w szalonych piruetach, zdjęte płaszcze zalegały na ławach nieopodal. Trochę gapiów stało, podrygując w rytm muzyki, klaszcząc razem z bębnem i wołając nieskładne słowa mające w zamierzeniu być piosenką. Arietty nieśmiało mruknęła coś o tym, że ona podziękuje, popilnuje im odzienia, zostanie z Ioanną i po prostu na nie poczekają.
Sigourney zerknęła na Vi. Ta już patrzyła.
— Tańczysz? — spytała, z tym uroczym, nieśmiałym uśmiechem błąkającym się na wargach.
— Trochę.
— To chodź. — Machnęła dłonią zachęcająco. — No chodź. Nie ma tłumów.
Tłumów faktycznie nie było, scena wydawała się stabilna, zdolna przyjąć jeszcze parę skorych do zabawy kobiet. Vira ruszyła między tańczących, Sigourney podążyła zaraz za nią. Jakiś czarodziej skończył właśnie swe zaklęcie, na rozbawioną ekipę opadły barwne światła. Zieleń i błękit, mieszające się ze sobą, lśniące pośród pogrążonych w tańcu osób, sprawiały, że świat wokół przestał być realny, zdawał się należeć do jakiegoś baśniowego królestwa, gdzie każdy dzień był zabawą, nie było żadnych obowiązków, wszystko było wolno. Sigourney złapała spojrzenie Viry, tańczącej tuż obok, podrygującej wdzięcznie w rytm melodii. Światło igrało na śniadej skórze, nadawało oczom niezwykłej głębi, barwiło te pojedyncze, białe pasemka włosów zielenią i szafirem, czyniąc kobietę podobną jakiemuś leśnemu duchowi. A potem muzyka się zmieniła, masa tańczących przepłynęła niczym morski prąd, Sigourney obróciła się, tracąc Virę z oczu.
I może straciła ją z oczu, lecz wilkołaczka wciąż tam była. Czarodziejka wzdrygnęła się mimowolnie, czując smukłe plecy napierające na nią nagle, miękkie loki łaskoczące ją gdzieś w ramię. Parsknęła śmiechem, gdy tylko pierwszy moment zaskoczenia minął, a potem były już tylko ramiona kołyszące się w idealnej synchronizacji, tylko ciepło drugiego ciała i to rytmiczne dudnienie, wcale nie od strony orkiestry i bębna.
Nie wiedziała, ile tak tańczyły – czas zdawał się płynąć wedle innych reguł, niepomny na wskazania zegara. Był tylko taniec, śmiech i ciepło, tylko bliskość i szczęście, tylko…
I wtedy odezwał się wodzirej – jego tubalny głos momentalnie zdominował gęśle, skrzypce i fujarki, przebił się ponad rytmicznym stukotem obcasów. Tańczący stopniowo przystawali w swych pląsach, kończono ostatnie piruety, a potem zaczęto przysłuchiwać się zasadom zabawy, tłumaczonym zwięźle przez wodzireja. Sigourney złapała oddech.
— Idziemy? Jakoś mnie ten korowód nie kręci.
Vira skinęła jej głową, kobiety przepchnęły się pomiędzy innymi, sprawnie opuściły gotujący się na nową zabawę tłumek. Sigourney przystąpiła do realizacji planu.
— Słyszałam, że mieli postawić stragan, w którym można wygrać zajebiste nagrody — powiedziała, nachylając się do Viry, szepcząc konspiracyjnie. — Tylko musimy się tam dostać szybko, zanim Ignacia go ogarnie.
— Dlaczego? Co takiego tam jest?
Była czarodziejka błysnęła zębami w uśmiechu.
— Chodź, to sama zobaczysz.
To powiedziawszy, bez pardonu chwyciła wilkołaczkę za rękę, pociągnęła, odwróciła się, by kobieta nie dostrzegła, że szczerzy się właśnie jak debilka. A potem obie kobiety ruszyły między stragany i tłoczące się między nimi osoby, zostawiając resztę ekipy gdziekolwiek i nie oglądając się za siebie. Parę zakrętów, trochę wymijania rozbawionych grupek, umknięcie przed kolizją z jakimiś krasnoludami i w końcu dotarły na miejsce.
Barwny stragan ozdobiono chorągiewkami z artystycznie wymalowanymi nutami, których główki miały kształt serduszek, a niosąca je pięciolinii zawijała się niczym walentynkowa kokarda. Jasne światło wypełniało sam stragan, zapraszając chętnych, by dali się skusić ciekawości, zajrzeli do środka. Sigourney nie czekała, momentalnie ruszyła przed siebie, wytrwale zagarniając ze sobą Virę.
— Co tam się… — zdołała odezwać się wilkołaczka, nim obie kobiety wpadły do środka, nim zagarnęła je zawiadująca straganem kobieta.
— Oo, są i nasze gołąbeczki! — zawołała, uśmiechając się do nich szeroko, podchodząc bliżej, zamiatając wokół ozdobioną serduszkami spódnicą. — Jesteście gotowe, by pokazać partnerce siłę swego uczucia? Która z was stanie do pojedynku?
— Jakiego poje…
— Ja stanę — odparła hardo Sigourney, nie puszczając dłoni Viry, tym mocnym uściskiem zapewniając, że na pewno będą się dobrze bawić.
— Wspaniale! — Kobieta klasnęła w dłonie. — Skoro mamy już wszystkich, to mogę wyjaśnić wam zasady!
Sigurney odwróciła się, puściła oko do Viry. Wilkołaczka popatrywała niepewnie to na nią, to na pozostałą część wnętrza straganu.
Sporo miejsca zajmowała wystawna półka z nagrodami – bystre spojrzenie dostrzegło drobniejsze nagrody w rodzaju słodkich przekąsek czy talonów na alkohol, była i przewiązana kokardą butelka drogiego wina, były i większe nagrody, jak malowane chusty, korale czy fikuśne kapelusze, a także przemyślnie uszyte, puchate zabawki, popatrujące wokół guziczkowymi oczkami. Sigourney wpatrzyła się w pluszowego, czarnego wilka z szafirową wstążeczką.
Prócz ich dwójki pod barwną płachtą straganu czekała całkiem spora widownia, a także jeszcze jedna para. Jakaś wysoka, smukła kobieta o ptasim spojrzeniu i spływających daleko na plecy włosach przyciskała do boku drobniejszą i krąglejszą wybrankę, szczebiocząc jej do ucha zapewnienia o swym rychłym zwycięstwie i polecając, by wskazała na nagrodę, którą chce, by dla niej zdobyła. Zmierzyła spojrzeniem to Virę, to Sigourney, przez twarz przemknął wyraz lekceważenia. Gdyby nie to, Sigourney może nawet byłoby przykro, że pokrzyżuje jej dzisiejsze plany.
— Zasady są proste! — podjęła prowadząca stragan kobieta. — Waszym zadaniem jest zaśpiewanie romantycznej piosenki dla swej wybranki! Zaśpiewajcie z głębi serca, dając wyraz swemu uczuciu, a zgromadzona tu szacowna widownia oceni, jak prawdziwa i głęboka miłość was wypełnia.
Sigourney dobrze wybrała, by nie odrywać spojrzenia od Viry, bo wyraz twarzy wilkołaczki był bezcenny i Sigourney wiedziała, że jeszcze nie raz będzie go wspominać.
— Do dzieła! Zaczniemy według kolejności zgłoszeń!
To powiedziawszy, kobieta wskazała dłonią na ptasią nieznajomą. Ta weszła na niewielkie podwyższenie, dobyła niewielkiej harfy, dłoń uderzyła miękko struny. Wnętrze namiotu wypełnił delikatny, słowiczy śpiew, skomplikowane trele rozbrzmiały w pełnej oczekiwania ciszy. Melodia była ładna, skoczna, pełna szczęścia i jasnego słońca, przywodziła na myśl lato i zapach polnych kwiatów. Gdy zmiennokształtna skończyła śpiewać, widownia nagrodziła ją gromkimi brawami.
— Podobało ci się? — spytała Sigourney, również dołączając się do braw.
— Ładnie było…
— To patrz teraz.
Była czarodziejka nonszalanckim krokiem ruszyła w stronę niewielkiego podwyższenia, wskoczyła na deski, sięgnęła tkwiącego na biodrach bandoliera. Jeden gest, klapka odskoczyła, przy biodrze ukazał się gryf, a potem z kieszeni wyskoczyła cała, pełnowymiarowa lutnia. Ktoś z widowni wydał z siebie pełne zaskoczenia „ach!”. Sigourney uśmiechnęła się uśmiechem małej łobuziary, jej spojrzenie skupiło się na stojącej tuż przy scenie Virze. Pierwsze dźwięki popłynęły z lutni, była czarodziejka zakołysała się w rytm muzyki.
— She's got a smile that it seems to me, reminds me of childhood memories, where everything was as fresh as the bright blue sky — zaczęła, uśmiechając się szerzej. — Now and then when I see her face, she takes me away to that special place, and if I stared too long, I'd probably break down and cry.
Piosenka o słodkim uśmiechu, ta, która brzmiała bardziej jak żart i droczenie się, nie zaś konkretny projekt, wybrzmiała pierwszy raz w pełnej krasie, od razu przed widownią, od razu na konkursie i przed swą adresatką. Sigourney nie odrywała spojrzenia od Viry, a z każdym kolejnym wersem w jej głosie słychać było więcej mocy, uczucia, przekonania.
— She's got eyes like stormy steel, gleaming with a light so real (*), as if they thought of rain — zaśpiewała dalej. — I'd hate to look into those eyes and see an ounce of pain. Her hair reminds me of a warm, safe place.
Czuła, że widownia rozgrzewa się wraz z piosenką, a wygrana wpadnie w jej ręce gdy tylko zejdzie z podwyższenia, lecz ta myśl odeszła na dalszy plan. Sigourney już wygrała, widziała to w tym metalicznym spojrzeniu i w tych rumieńcach zdobiących ciepłe, śniade policzki.
Gwar festynu brzmiał gdzieś w tle, daleko, a walentynkowe światła ustąpiły przed blaskiem gwiazd, gdy Sigourney i Vira wracały niespiesznie w stronę miasta. Wilkołaczka ściskała w ramionach pluszowego wilka, wtulała nos między puchate uszy, a spojrzenie nic tylko zbiegało w stronę byłej czarodziejki. Szły ramię przy ramieniu, ciepło promieniowało od ciała tej drugiej, lecz Sigourney czuła, że jakieś słowa nie zostały wypowiedziane i coś gryzie drugą kobietę. W pewnym momencie Vira zwolniła, przystanęła, z większą mocą spojrzała na towarzyszącą jej czarodziejkę.
— Ja… muszę ci coś powiedzieć — zaczęła, ściskając mocniej wilka.
— O tym eliksirze miłosnym?
— Tak, o tym… moment, skąd wiedziałaś? — Metaliczne oczy rozszerzyły się w wyrazie absolutnego szoku.
— Kiepska by była ze mnie czarodziejka, gdybym tego nie wyczuła — odparła swobodnie Sigourney, posyłając jej szeroki uśmiech.
Było ciemno, ale i tak widziała, jak Vira robi się coraz bardziej czerwona na twarzy.
— Czyli… czyli wiedziałaś o tym od początku? I mimo to wypiłaś to piwo? — spytała z niedowierzaniem.
— Pewnie — Sigourney wzruszyła ramionami.
Vira patrzyła na nią przez dłuższą chwilę, niedowierzanie ustąpiło miejsca spojrzeniu pełnemu skruchy.
— Przepraszam… Ja po prostu tak bardzo nie chciałam, żebyś wyjechała z miasta i o mnie zupełnie zapomniała… Ten eliksir — urwała, westchnęła — miał po prostu pobudzić trochę… Ale mógł też nie zadziałać, gdybyś… nie myślała o mnie w taki sposób. Gdybym była ci kompletnie obojętna.
— No i nie zadziałał — odparła Sigourney, lecz uśmiech wciąż nie znikał z twarzy. — Ale nie doczytałaś chyba w przepisie o tym drugim przypadku, gdy magia chuja daje.
Vi przekrzywiła zabawnie głowę.
— To znaczy?
— Gdy uczucie jest silniejsze i już dawno się zakorzeniło.
Podeszła bliżej, z satysfakcją obserwując kalejdoskop emocji odbijający się w tych uroczych oczach. Uniosła dłonie, miękkim gestem ułożyła je na policzkach kobiety.
— Masz taki słodki uśmiech, że zastanawiałam się, jak słodki musi być twój pocałunek.
Mróz walentynkowej nocy szczypał w nos, lecz żadna z nich nie czuła zimna, gdy pocałunek, słodszy niż marzenie, rozgrzewał serca bijące jednym wspólnym rytmem.
(*) Wers przerobiony względem oryginału.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz