14 lutego 2025

Od Virgila – Walentynki
I'm a Wolf Girl
and I'm gonna put a spell on you (I)
[AU]

Targ na tydzień przed festynem walentynkowym pękał w szwach, będąc ledwo w stanie pomieścić zastępy rezolutnych kupców, szukających dobrego grosza trubadurów i zmartwionych wojowniczek, stawiających sobie za punkt honoru odnalezienie pośród barwnych bibelotów właściwego prezentu dla swych wybranek. Ciężko było nie dostać oczopląsu od straganów błyszczących srebrnymi amuletami w kształcie serc, obwiązanych wokół słupków tęczowych szali z jedwabiu, ciężko było nie stracić połowy sakiewki przez zachwycające kunsztem wykonania, rycerskie rękawice i te dużo subtelniejsze oraz bardziej elastyczne twory z gryfiej skóry, czy też przez sztylety osadzone w zdobnych rękojeściach, z klejnotami błyszczącymi się piękniej od tafli jeziora odbijającej wiosenny zachód słońca. Te ostatnie w rankingu popularności przeganiała jedynie wystawka u płatnerza z haftowanymi pochwami na miecze.
Danka niby z nudów sięgnęła po sztylet z dość prostą rękojeścią. W końcu nie potrzeba było wielu dodatków, gdy kilka rubinów osadzonych w białej kości kradło całą uwagę klienta.
— Po kiego chuja w ogóle mnie tutaj wyciągnęłaś? — mruknęła, obracając broń w dłoni.
Idąca dalej Vira rzuciła przyjaciółce krótkie spojrzenie przez ramię.
— Bo ty się umiesz lepiej targować ode mnie, a muszę kupić parę rzeczy.
— Wiesz, nie chcę wyjść na zrzędę — Danka odłożyła z ociąganiem sztylet, dogoniła truchtem wilkołaczkę — ale mam lepsze rzeczy do roboty niż bieganie po bazarku.
— Jak dawanie sobie skopać tyłek przez Bushrę?
Syreni wzrok zawisł na niezwykle interesującej zastawie wyrzeźbionej z drewna.
— Jest to bardzo pouczające zajęcie — odparła, nie patrząc na drugą kobietę. — Poza tym ona chyba też to polubiła.
— Kto by nie polubił zamykania ci gęby paroma pchnięciami mieczem — prychnęła Vira, zaraz syknęła, uczciwie zapracowawszy sobie na kuksańca w żebra. Wilkołaczka westchnęła, przepuściła grupkę dzieci ścigających się między straganami. Zwróciła się znów do Danki. — Spróbuj może poszukać dla niej czegoś ładnego, zamiast znowu iść do niej uzbrojona w rozpiętą koszulę i rumieńce na twarzy.
— Ja wcale…!
Ale Vira uśmiechnęła się łobuzersko, nie słuchając już pokazującej kły syreny, ruszyła żwawym krokiem do sprzedawcy obłożonego małymi słoiczkami, każdy kolorowy od jakiegoś płynu, proszku, czy zasuszonych roślin. Musiał mieć to, czego potrzebowała.
Bo gdy wojowniczki próbowały zdobyć nowe bronie dla swoich walentynek, Vira przemykała od alchemików do magików, mając zupełnie inny, dużo bardziej naglący plan do wykonania.
Sprzedawca, starszy gnom mrugający szybko, jakby przez nerwowy tik zza swoich małych szkiełek, skinął głową na składniki podane przez wilkołaczkę, wystawił po kolei dwie buteleczki i podał cenę na tyle zawyżoną, że nawet łatwowierna Vira przekrzywiła zaskoczona głowę. Danka płynnie weszła do akcji, oparła dużą dłoń o stragan, aż ten cały się zatrząsł wraz z właścicielem, nie ustępując w targach, dopóki gnom nie zszedł o połowę z ceny. Sytuacja powtórzyła się jeszcze dwa razy, dzięki czemu wszystkie pożądane przez Virę składniki wylądowały bezpiecznie w kieszeniach jej płaszcza, a sakiewka wciąż ciążyła dobrze przy biodrze.
Kierowały się powoli do jednej z mniejszych uliczek, zostawiając głośne centrum targu za sobą.
— Zdradzisz mi, czemu tyle badziewia nakupowałaś? — zapytała Danka, próbując wścibsko dostać się do zakupionych buteleczek.
— Żeby zrobić lecznicze maści na twoje poharatane łapy — odpowiedziała szybko Vira, kładąc obrończą dłoń na swojej kieszeni, do tego rumieniąc się zaskakująco mocno. — Niedługo… chyba znowu wyruszymy na szlak — podjęła wilczyca, choć głos miała cichszy, spojrzenie wbiła w ziemię. — Wolę się przygotować na to.
Łagodna melodia fletu, roztaczana na granicy targu przez młodą elfkę, wypełniła zawisłą między nimi ciszę, bo Danka, pierwsza do gnania na łeb, na szyję przez żwirowe drogi w poszukiwaniu ryzyka, tylko coś mruknęła niemrawo.


Płatki fioletowego łubinu. Sproszkowany kwarc różowy. Wyciąg z pędów czerwonej marakui. Pękające odurzającym zmysły pyłem nasiona krzewu zakochanych. I blask księżyca w pełni. Vira przesunęła małą buteleczkę jeszcze troszkę bliżej okna, dla pewności, że jej specyficzna zawartość nasyci się dobrze mleczną łuną. Chwilę potem metaliczny wzrok sam uciekł ku niebu, kobieta westchnęła, oparła się o parapet, zatracając w nocnym widoku.
Los uwielbiał naśmiewać się z naiwności podległych mu pionków i Vi nie mogła uwierzyć, że jeden z tych eliksirów wpływających na emocje, które zawsze odtrącały ją ze względu na swoje nieszczere skutki, właśnie stał tuż obok niej, wykonany przez nią samą. Dotychczas wydawało jej się to co najmniej logicznie, że nikt nie ma prawa wpływać jakkolwiek na uczucia drugiej osoby, by dzięki zaklęciom związać się w nią w bliższej relacji. Lecz teraz, gdy w oczy zajrzała jej obawa przed straceniem szansy z kimś tak wyjątkowym, jak jasnowłosa była czarodziejka Sigourney, spowita blaskiem szafirowych tatuaży i nosząca przy sobie lutnię, podjęcie stanowczych kroków przyszło wilkołaczce o wiele łatwiej, niż mogłaby się tego po sobie spodziewać.
Sigourney należała do grupy podróżników, osób pojawiających w miastach na chwilę, aby uzupełnić zapasy i ruszyć w dalszą podróż. Nie uśmiechała się za często, ostrymi przekleństwami torowała sobie drogę przez tłum, ale w momencie dotknięcia strun lutni całe napięcie spinające jej barki i wykrzywiające usta w grymasie znikało, zostawiając niewielką szparkę w postawionym przez czarodziejkę murze, przez którą dało się dojrzeć wrażliwą na muzykę duszę. Vira zastanawiała się, czy ktoś jeszcze poza nią to dostrzegał, czy ktoś również nie mógł przestać myśleć o tych przebłyskach miękkiego serca, widocznych w małych gestach, w krótkich zdaniach kierowanych do wilkołaczki.
Sądziła, że ma czas ją poznać, dopóki Sigourney nie wspomniała o podróży przez las do kolejnego miasta, dopóki nie zaczęła zachowywać się tak niecierpliwie przed nadchodzącym festynem, jakby pragnęła uciec przed nim jak najszybciej. Palce Viry bezwiednie musnęły buteleczkę, płyn zakołysał się w środku.
W zwoju, z którego czytała porady o podrywaniu Dance, odnalazła fragment o słabym eliksirze miłości, którego głównym zadaniem było pobudzić nieco kiełkujące w kimś uczucie, zakorzenić je szybciej. Zbierając składniki i wykonując go, z trudem odpędzała wątpliwości, lecz to ciepłe spojrzenie szafirowych oczu, którym czarodziejka obdarowała ją niedawno, i towarzyszące mu poczucie uniesienia w wilczej piersi wygrało, Vi nie zamierzała porzucić tego bez walki. W najgorszym przypadku eliksir w ogóle nie zadziała, nie natrafiwszy na żadną rodzącą się miłość, a Sigourney zniknie przed festynem, dając wilczycy pewność, że te krótkie, miłe chwile spędzone razem były tylko dla niej aż tak miłe.
Eliksir wyleżał swoje w blasku księżyca, pozostało wypowiedzieć nad nim słowa zaklęcia, przypieczętowując jego działanie. Vi znajomość magii miała znikomą, niezaznajomiony z czarami język często kaleczył wymowę, lecz ta inkantacja niezwykle gładko spłynęła z wilczych ust, wyrazy dźwięczne jak śmiech lubej i miękkie niczym jej dłoń poruszyły zawartością buteleczki. Płyn błysnął na moment różem i wrócił do normalności.


Dwa kufle stały na blacie baru, piana spływała po brzegu jednego. Vira obracała nerwowo w palcach buteleczkę. Ostatnia szansa, by zrezygnować. Ostatnia szansa, by pozwolić Sigourney odejść.
Korek od buteleczki zniknął w śniadej dłoni, zaczarowana zawartość zmieszała się ze złotym trunkiem, nie pozostawiając po sobie śladu. Wilczyca odetchnęła głęboko, przytaknęła sobie samej, przygotowując się na konsekwencje swoich działań i ruszyła przez karczmę, ostrożnie wymijając upitą klientelę, by bez wylania ani kropli dostać się do stolika skrytego w dalekim kącie pomieszczenia.
Czuły słuch już spod baru wychwycił ciche brzdąkanie na lutni. Vira uśmiechnęła się łagodnie na widok pochylonej nad instrumentem Sigourney, walcząc z ogromną pokusą włożenia paru zakrywających oczy kosmyków za ucho byłej czarodziejki.
— Brzmi ładnie — zagaiła cicho, trochę przepraszająco, że wybiła kobietę z rytmu. Sigourney uniosła głowę, tatuaże błysnęły, posłały pogodną iskrę do szafirowych oczu.
— To taka rozgrzewka — odparła czarodziejka, wydobywając nowy, przypadkowy dźwięk z lutni.
— Nie mogę się doczekać dzieła, które powstanie po takiej rozgrzewce. — Vira uniosła kufle. — Przyniosłam małe wsparcie dla procesu twórczego.
— Kurwa, marzyłam o piwie — westchnęła Sigourney, wywołując na obliczu wilkołaczki szerszy uśmiech.
Vi chciała usiąść naprzeciwko drugiej kobiety, lecz gdy ta przesunęła się na swojej ławie i zgarnęła instrument na bok, wilczyca nie wahała się, przysiadła na specjalnie zrobionym dla niej miejscu.
Podała Sigourney kufel z lewej ręki, w lekkim napięciu oglądając, jak jego krawędź zbliża się do ust byłej czarodziejki.
— Za nową piosenkę — rzuciła Vira, prawie niezauważalnie zagryzając wargę.
— Za… — Sigourney uciekła na moment wzrokiem, po czym z cieniem uśmiechu na ustach dopowiedziała: — Wilki.
Vira prawie zakrztusiła się swoim piwem, ale wybrnęła z lekkim kaszlem z sytuacji, spojrzała na drugą kobietę. Sigourney z namysłem mlasnęła ustami, zerknęła do kufla. Dreszcz niepewności przebiegł po wilczych plecach.
— Coś nie tak? — zapytała Vira. Może eliksir popsuł smak piwa? — Wyciągnęłam od karczmarza to piwo z jego składziku, miałam nadzieję…
Umilkła, widząc, jak Sigourney duszkiem wypija prawie cały kufel. Była czarodziejka otarła wierzchem dłoni pianę z ust i chyba pierwszy raz Vira zobaczyła tyle energii w szafirowym spojrzeniu, przesuwającym się bezwstydnie po wilkołaczce.
— Jest doskonałe — zamruczała Sigourney, pochylając się nieco ku niej. — Jak twój uśmiech. Chociaż on to jest jednak słodszy. Może powinnam napisać o nim pieśń.
Gorąc ogarnął śniade policzki, Vira otworzyła szeroko oczy, poruszyła bezdźwięcznie wargami, nieprzygotowana na taki efekt. Zwój mówił, że eliksir najmocniej zadziała dopiero po trzech dniach, akurat w walentynki licząc od tego dnia. Czy to możliwe, żeby już teraz, tak zaraz po wypiciu… Co ona właściwie mogła wiedzieć o tym? Istniała przecież szansa, że przypadkiem wykonała mocniejszy eliksir, niż planowała.
— J-jeśli… — bąknęła, poprawiając nerwowo włosy. — Jeśli chcesz.
Sigourney wyciągnęła ramię, kładąc je na oparciu ławy zaraz za Virą.
— Nawet nie wiesz jak bardzo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz