Biedny krzak laurowiśni tracił coraz więcej i więcej listków, gdy siedzący na ławce Virgil bezwiednie już sięgał po cienkie gałązki, zrywał z nich trochę zieloności i odrywał małe kawałeczki, by zająć czymkolwiek dłonie. Liściane konfetti zaściełało cienką warstwą żwir pod ławką, a myśli wciąż biegały w kółko, jak ten pies próbujący złapać własny ogon.
Były jednak rzeczy, z którymi zdążył się pogodzić, idąc do ogrodu i dzielnie znosząc myśl o ojcu i synu walczących gdzieś tam w bibliotece. Pogodził się z tym, że Seymour nakrzyczy na ojca, że Cedric niekoniecznie polubił go przy pierwszym spotkaniu i że nie odpuści tym upartym Silverthornom. Wielki czarodziejski ród czy nie, należało im po wilczemu przemówić jakoś do rozsądku, by chociaż zaczęli tolerować siebie przy jednym stole. Virgila wychowano w myśl życia w watasze, gdzie konflikty nie są nieuniknione, lecz ostatecznie rodzina wspólnie staje przeciwko zagrożeniom z zewnątrz, a nie osłabia siebie nawzajem, nieważne jak uciążliwe miejscami by się wydawały te relacje. Życie chociażby z bratem pokroju Valeriusa nie było łatwe, lecz Seymour i Cedric byli na zupełnie innym…
Czuły słuch wychwycił znajome kroki w oddali. Otwarcie drzwi, wyjście na ogród, siarczyste przekleństwo. Vi zerwał się błyskawicznie z ławki i pobiegł w stronę Seymoura.
Szafirowy blask tatuaży od razu zradził mu nastrój byłego czarodzieja – przygaszony, niepewny, próbujący rozbłysnąć żywiej, lecz zaraz znów cofający się głębiej w zaklęte wzory, zwiastował smutek w sercu i słowa ojca dociskające boleśnie barki. Wilkołak westchnął w duchu. Jego najgorsze obawy się ziściły, Seymour z Cedrikiem naskoczyli tak na siebie, że tylko reszta dnia spędzona na wtulaniu się w wilczy bok pozwoli skleić nieco nowo pęknięte odłamki szafiru.
Nim zapytał, wbiegł w Seymoura, oplatając ciasno jego żebra, wciskając ciepłą twarz w szyję mężczyzny, starając się w jednym, nagłym uścisku przejąć na siebie część przykrych uczuć. Muzyk parsknął cicho i słabo gdzieś przy uchu rzeźbiarza, sam zamknął wilkołaka w swoich objęciach, pocierając lekko dłońmi o jego ramiona.
— Tak źle? — szepnął Vi po dłuższej chwili, słysząc wreszcie od Seymoura głębszy oddech.
— Zapytał — mężczyzna pokręcił lekko głową, wspominając dyskusję z ojcem — czy kiedykolwiek mnie zawiodłeś…
Ręce Vi ścisnęły mocniej byłego czarodzieja w pasie. Wilkołak nie zwrócił od razu uwagi na dziwnie sztywny ton wypowiedzi, jakby to wcale nie żal męczył muzyka, w głowie formowały się samoistnie słowa kojące efekty niesprawiedliwego traktowania ze strony Cedrika.
— I powiedział, że w ciebie nie wierzę…
— Przecież… — próbował zareagować Virgil, lecz Seymour kontynuował, opierając się na nim mocniej.
— …bo porozmawiałeś z nim i poszło dobrze.
Vi zamrugał. Odsunął się kawałek od Seymoura. Spojrzał mu uważnie w oczy.
— Poszło dobrze? — bąknął.
W czasie rozmowy z Cerdikiem zaczął przypuszczać, że głowa rodu poświęciła właśnie ostatnie minuty, które pragnęła wykorzystać na błąkającego mu się po posiadłości wilka i zwyczajnie przeczeka resztę ich wizyty gdzieś w daleko wysuniętych na północ pokojach. Vi, rzecz jasna, nie zamierzał się poddać, lecz nie sądził również, że ze zwierzęcia łownego zmieni się tak prędko w wartościowego gościa w oczach Cedrika.
Gdy nadzieja zabłyszczała w metalicznym spojrzeniu, rozpierdol budził się na nowo w szafirze.
— To chyba właśnie chciał mi przekazać — westchnął Seymour, przeczesując dłonią włosy. — Kurwa! Jakby nie mógł po ludzku powiedzieć, że jesteś zajebistym chłopakiem, tylko opisuje tę rozmowę jak ustalenia pierdolonego traktatu dyplomatycznego! — Gniewnie wymachujące w powietrzu dłonie zatrzymały się na moment, czule ujęły śniade policzki, głośne burknięcia zmieniły się w łagodne pytanie. — Czy on w ogóle dobrze na ciebie spojrzał? Jesteś najmilszą osobą spotkaną przez niego w ciągu całego jego życia, a on zachowuje się, jakbym mu konia-pułapkę wprowadził za bramę!
Seymour niezmiennie wywoływał w nim intensywne mieszanki uczuć, ale to rozczulenie na jego słowa i napięcie pochodzące z nagłego obmyślania planu ochronienia posiadłości przed wkurwionym czarodziejem podchodziło pod jakąś nową kategorię. Żądza mordu płonęła teraz ze zdwojoną siłą w szafirowych oczach, szok spowodowany bezowocnym opuszczeniem jaskini przeciwnika stał się nowym ogniwem zapalnym. Vi wyciągnął rękę, żeby uwiesić się na szyi mężczyzny, lecz ten poruszył się szybciej, ponownym szturmem chcąc wedrzeć się do własnego domu.
— Nie, kurwa, wracam tam do niego…
— Seymour! — Złapał stanowczo za wytatuowany nadgarstek, przyciągnął do siebie muzyka, by taktycznie obrócić nimi i znaleźć się na drodze Seymoura do drzwi posiadłości. Zrobił jeszcze krok w przód, czarodziej bezwiednie się przez to cofnął. Naszła go obawa, że drugi raz w takim krótkim czasie nie da rady rozbroić tej rzucającej wręcz iskrami z tatuaży bomby. — Seymour, odpuść mu, zrozum…
— Ja doskonale rozumiem, że mu się chyba zaczyna nudzić na stare lata i upodobał sobie gnębienie wilków, bo gnębienie mnie to standard…
— Pamiętasz, co ci mówiłem? O nim? — Oczywiście, że pamiętał, Vi widział to w jego spojrzeniu, ale znaczenie tamtych słów wciąż z trudem przechodziło przez warstwy bólu i gniewu, którymi Seymour odgrodził się od ojca. — Poza tym sam powiedziałeś, że twój tata jest zadowolony z rozmowy ze mną.
— No tak. — Muzyk się skrzywił. — Tylko że do chuja pana, Vi, on sobie ciebie rozpierdolił i nawet nie raczył, król w swoim wielkim zamku, powiedzieć ci, co myśli. Nie pozwolę nikomu, a szczególnie własnemu ojcu, traktować cię w ten sposób. — Dłonie zacisnęły się w pięści, magia zawirowała niespokojnie w geometrycznych wzorach. — I zachowywać się, jakbym to ja jebnął gównem w wentylator.
— Mi to wcale nie przeszkadza, wiesz, że tak ze mną postąpił. — Vi trzymał się werdyktu Cedrika w sprawie ich rozmowy jak ostatniej deski ratunku, mając nadzieję, że i Seymour dostrzeże pozytywy w tej sytuacji. Wątłą, ale nadzieję. — Może nawet dobrze się stało?
Kryształ zdolny do wwiercenia się z brutalną siłą w najtwardszą blachę roztopił się w płynny szafir, Seymour patrzył tak, jakby Vi przekręcił zabawnie głowę, postawił uszy, przypominając bardziej pluszaka z wystawy niż drapieżnika z lasu. I znów, cała ostrość w ruchach zniknęła na krótką chwilę, gdy Seymour składał ciepły pocałunek na jego czole.
— Ale mi to przeszkadza — mruknął, nie odrywając ust od śniadej skóry. — Wkurwiają mnie ludzie, którzy wykorzystują twoją dobroć, by się wywinąć od odpowiedzialności za rozpierdol.
— On nie…
Tylko że Seymour już gnał na kolejną bitwę, choć poprzednia ledwo się skończyła, przekonany, zdoła tę wygrać z innym rezultatem, jeśli podejdzie do niej w dokładnie ten sam sposób. Wyplątał się z wilczego uścisku, a Vi westchnął cicho, przymknął oczy, pozostawiony przed ostateczną decyzją.
Skoczył przed Seymoura. Nie przy pomocy dwóch nóg, ale czterech łap, pokonując dzielący ich dystans w jednym zgrabnym susie i tym samym zagradzając wejście do posiadłości. Jeszcze krok i były czarodziej zderzyłby się z puchatą klatą.
— Vi!
Gardłowy pomruk wydobył się z wilczej piersi. Wilkołak przysiadł na tylnych łapach, pokręcił łbem. Nie potrafił jednak długo zachowywać się stanowczo, zniżył szyję, trącił mokrym nosem ramię mężczyzny, całkowitym przypadkiem robiąc na tyle wielkie oczy, że Seymourowi nie pozostało nic innego, niż spełnić każde życzenie swojego wilka. Dalsza walka była daremna, w szczególności, gdy Vi zaskomlał jeszcze cicho.
— Dobra — rzucił niemrawo Seymour, pieszcząc wilcze policzki z narastającym powoli zapałem. Tarmoszenie wielkiego łba działało jak bandaż na te otwarte rany duszy czarodzieja. — Dobra. Nie pójdę znowu do niego. Ale nie znaczy to, że mu wybaczyłem.
Tyle na razie wystarczyło. Wilk zamerdał ogonem, roztrącając na boki resztki podartego przy przemianie odzienia.
Spędzili przed drzwiami tyle czasu, aż Seymour nie roześmiał się cicho na wpychający mu się w ramiona łeb, prawie nie padł na ziemię z uśmiechem, próbując zapanować jakoś nad tą powodzią pluszowości, potrzeba przewiercenia ojca szafirowym wiertłem powoli zmieniała się w potrzebę wycałowania dokładnie wilczych uszu. Deszczowe chmury niespodziewanie powróciły, niwecząc plany związane ze spacerem po ogrodzie i przeganiając ich do środka, lecz zamiast ruszyć żołnierskim krokiem w stronę biblioteki, Seymour wplótł palce w czarną sierść i pokierował Virgilem do pokoju, by wilkołak mógł się przebrać. I wcale mu się nie przesłyszało, że Jarvis wydał z siebie jakiś niepewny pomruk, widząc swojego gościa w nowej odsłonie, nie zdecydował się jednak na wypowiedzenie skomentowanie widoku. Wysłał za to za nimi Siri z odkurzaczem, której nagłe pojawienie się zjeżyło sierść na wilczym karku.
Co prawda przez ogrody przechodziła właśnie ściana deszczu, lecz wnętrze posiadłości oferowało równie dobrą okazję do spaceru, bo przecież zobaczenie chociaż jednej czwartej starodawnej budowli stanowiło wycieczkę na większość dnia. Z czarodziejską dłonią zdecydowanie zamkniętą w uścisku tej wilczej, żeby komuś nie zachciało się wojować dalej z rodziną tego dnia, Vi ruszył obwąchać dalsze zakamarki posiadłości.
Weszli na wyższe piętro, gdzie wilkołak jeszcze nie miał okazji zawitać, przechodząc przy magicznie zapalających się kinkietach, wyganiających w kąty szarą atmosferę deszczowej pogody. Nienagannie czysty dywan pochłaniał dźwięk ich kroków, krople rytmicznie opadały na wysokie okna, ale już nawet oddech Seymoura wybrzmiewał głośniej w szerokim korytarzu. Zdawali się w tym momencie jedynymi osobami zamieszkującymi posiadłość.
Vi zerkał regularnie na Seymoura, doszukując się przykrych wspomnień naznaczonych samotnością w jego spojrzeniu, lecz były czarodziej całkiem swobodnie poruszał się po rodzinnym domu, korzystając z możliwości wyniesienia z sypialni jedynego w swoim rodzaju pluszaka, by towarzyszył mu w przechadzce.
Coś się zmieniło, gdy otworzyli pierwsze drzwi.
Skrzydła, ozdobione typowym, cierniowym kręgiem Silverthornów, z cichym jękiem zastałych zawiasów przesunęły się do spowitego w mroku środka. Seymour machnął od niechcenia dłonią, grube kotary zasłaniające okna rozsunęły się na boki. Słońce, skryte za chmurami, niewiele pomogło, ale szarość była lepsza od całkowitego mroku.
Kiedyś był to z pewnością urokliwy salon, gdzie herbatę nieprzerwanie podawały golemy, a rozmowom nie było końca. Vi podobne pomieszczenia widywał tylko w filmach, podziwiając wzory na niebieskiej tapecie i rzeźbione boki kominków, o które opierali się szlachcice z kieliszkiem wina w ręku. Ceny mebli można było szacować w wadze złota, a pychę członków rodziny oceniać na podstawie liczby portretów zawieszonych na ścianach. Seymour postąpił w przód, łagodnie ciągnąc za sobą Vi. Rozsunięciu kotar towarzyszyło lekceważące machnięcie ręką, lecz gdy muzyk sięgał palcami, by już bez użycia magii unieść rąbek białego materiału okrywającego niską sofę, jego ruchy miały więcej zamyślenia w sobie, powolności, jakby podobna scena wpierw rozgrywała się w przeszłości, a dopiero potem w tym momencie.
— Jak tu… — Urwał Vi, przesuwając spojrzeniem po stoliku kawowym, komodzie oraz fotelu, wnioskując po kształtach skrytych pod kolejnymi płachtami materiału.
— Cicho, pusto, strasznie? — rzucił Seymour, wilkołak spojrzał na niego, jakoś instynktownie chcąc zaprzeczyć, lecz dobre słowa nie przychodziły. Były czarodziej wzruszył ramionami, posłał Virgilowi cień uśmiechu. — Taka prawda. Gdybym mógł wybrać za dzieciaka, gdzie chciałbym się bawić, to niekoniecznie spędzałbym czas tutaj.
Vi, chcąc nie chcąc, pokiwał głową, obszedł sofę, zerknął na drzwi prowadzące do jakichś innych pomieszczeń. Może z towarzystwem wielkie powierzchnie posiadłości nie wydawałyby się takie przytłaczające, jak jednak musiał czuć się jeden chłopiec tutaj?
— Chodziłem zwiedzać te wszystkie pokoje. — Seymour kiwnął brodą na przejście po lewej, po prawej było jeszcze jedno. — Można było poczuć się jak odkrywca zapomnianego muzeum. — Palce zabębniły o oparcie na wpół odsłoniętej sofy. — Gorzej tylko, gdy nie szukasz skarbów, a przyjaciół w takim miejscu.
Pomysł pojawił się w wilczym umyśle momentalnie. Virgil obrócił się na pięcie, podszedł z powrotem do muzyka.
— Jeśli chcesz, to mogę się gdzieś schować — powiedział, splatając bębniące niespokojnie palce Seymoura z własnymi. — I tym razem kogoś naprawdę znajdziesz.
Tatuaże błysnęły pogodnie, rozjaśniły pokój prawie tak samo dobrze, jak te szafirowe oczy, ciepłe i rozczulone.
— Co, zabawa w chowanego? — Głos nabrał tych znajomych, łobuzerskich nut, ale Vi zareagował całkiem dzielnym uśmiechem na nie.
— Czemu nie?
— Tylko uważaj na uśpione golemy.
Dzielny uśmiech osłabł.
— Co?
Bez wyjaśnienia Seymour obrócił się do ściany, zamknął oczy i rzucił:
— Liczę do piętnastu!
Ciche przekleństwo Virgila rzucone pod nosem sprawiło, że czarodziej zgubił na moment rytm liczenia, potem to nerwowe przebiegnięcie wilkołaka przez pokój wyrwało z jego piersi śmiech, ale Vi dał radę dopaść do jednego z przejść, uchylić drzwi na tyle, by się wśliznąć bokiem i przymknąć je za sobą.
Tutaj również kotary nie pozwalały światłu wpaść do pomieszczenia, nie było jednak czasu, by je rozsunąć. Virgil spróbował namacać w mroku, czy coś znajduje się przed nim, przy okazji walcząc z kurzem atakującym jego czuły węch. Zrobił kilka kroków przy ścianie, zobaczył chyba zarys czegoś, co mogło być szafą…
Poczuł na ramieniu zimny metal. Obrócił się, tylko po to, by natrafić drugim ramieniem na coś wysuniętego w przód i potencjalnie ostrego. Coś, co w dodatku drgnęło, gdy go dotknęło.
Instynkty wzięły w górę i zanim Vi mógł cokolwiek przemyśleć, twarz wyciągnęła mu się w długi pysk z wystarczająco groźnymi kłami dla postronnych, zaś ciszę pomieszczenia rozdarło ostrzegawcze szczeknięcie.
— Vi, znowu? — parsknął Seymour, momentalnie znajdując swojego wilka bojowego. Puchate ucho zastrzygło w tył, słysząc wybuch śmiechu byłego czarodzieja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz