14 lutego 2025

Od Tristana – Walentynki
Poeta pragnie szaty niebios

Zapał, z jakim Izold wpatrywał się w kolejne linijki raportu w przeddzień walentynek, nie odpowiadał właściwie temu, co mężczyzna sądził o zasiadywaniu się do nieludzkich godzin w pracy. Ale siedział, bo Tristan poprosił go o pomoc w przejrzeniu informacji zebranych przez agencję w sprawie tej podejrzanie serii morderstw, która miała miejsce w ostatnim miesiącu. Wschodząca gwiazda Głównego Biura Śledczego przechyliła lekko głowę, spoglądając ponad własną kartką na drugiego mężczyznę.
— Izold — mruknął Tristan, uśmiechając się kątem ust. — Co czytasz?
Nie odrywając wzroku od swojego zajęcia, Izold, pozbawiony jakiejkolwiek skruchy na twarzy, wysunął ponad granicę teczki niewielką książkę z okładką przedstawiającą zdjęcie jakieś opustoszałej, pojedynczej wyspy na środku bezkresnego morza. Tytuł, napisany czarną czcionką, słabo dało się dojrzeć. Tristan nie miał pojęcia, kiedy on w ogóle to wyciągnął.
— Mam już dość na dzisiaj — westchnął jasnowłosy mężczyzna, odrzucił głowę za oparcie krzesła. Dłonie powędrowały do twarzy, by przegubami potrzeć oczy. Większość osób w biurze kończyła właśnie pracę, pojedyncze postacie przechodziły za matową szybą ich niewielkiego pokoiku ze stołem usłanym papierami i kubkami z kawą. — Zrobiliśmy wystarczająco.
— Wciąż za mało.
— Jesteś okropnym pracoholikiem, mówił ci to ktoś?
— Ty cały czas to mówisz — odpowiedział Tristan, walcząc z uśmiechem.
— Może powinieneś się posłuchać.
Młody agent wywrócił oczami, wracając do czytania raportu z sekcji zwłok, ale słowa wydały mu się nagle przypadkowym szlaczkiem, na którym mógł co najwyżej zawiesić wzrok, nie się skupić, gdy Izold patrzył na niego, a on złapał się na tym, że czeka, aż mężczyzna powie coś więcej.
— Odłóż to na chwilę — poprosił Izold, wstając. — Dla mnie.
Tristan odłożył momentalnie raport. Splótł dłonie na nogach, pochwycił spojrzenie Izolda własnym. Obserwował, jak mężczyzna niespiesznie okrąża stół, obraca w dłoniach książkę, jak podchodzi do niego i przysiada na brzegu stołu. Smukły, delikatny, stworzony do przepływania przez pomieszczenia i kierowania twoich myśli na chciane przez niego tory paroma cichymi słowami. Wszyscy zdawali się to dostrzegać poza Izoldem.
— Chcesz wiedzieć, co czytam? — zapytał, sunąc opuszkami po okładce.
Piwne oczy śledziły przez chwilę ich ruch.
— Chcę.
— Zbiór poezji pisarzy pochodzących z wysp na północy. Zaczynając, myślałem, że każde ich słowo będzie chłodne, przeszywające bólem, jakbym wpadł do tej chłodnej toni omywającej skały. — Zmiana w Izoldzie była ledwo zauważalna, subtelna jak te palce przerzucające cienkie strony. Oddychał głębiej, wypinając bardziej pierś, jakby chciał obnażyć więcej ze swojego serca, a każde słowo zdawało się odbijać od drugiego dna, wołającego do Tristana, by je odkrył. Poezja zawsze tak na niego wpływała. — Ale im dłużej czytam, tym większe odnoszę wrażenie, że może nikt nigdy nie tęsknił za miłością tak bardzo, jak oni.
I tak, jak on dostrzegł zmianę w Izoldzie, tak Izold błyskawicznie, i to kątem oka, zobaczył lekkie drgnięcie jego ust, chcących kłócić się z tą opinią. Pokonać ją statystykami? Nie. Izold zmrużył na moment oczy. Nie, Tristan próbował coś zupełnie innego powiedzieć i ciężko było udawać, że obaj o tym nie pomyśleli.
— Czym jest miłość, Tristanie? — zapytał łagodnie Izold. Powinno go to zbić z tropu, lecz Tristan poczuł się nagle przyparty sprytnym manewrem do ściany, zagoniony od flanki w kozi róg.
— Nie jestem poetą — parsknął, choć barki spięły mu się lekko.
— Każdy jest poetą. — Izold uśmiechnął się, zapatrzył gdzieś przed siebie. — Nie chodzi o znajomość pięknych słów czy poprawność wersów. Poezja jest przede wszystkim uczuciami, a my jesteśmy istotami kierowanymi uczuciami. Nawet ci, których serca zamarzły, czują chociaż nienawiść. — Wrócił spojrzeniem do Tristana. Jego głos był teraz cichszy i cieplejszy. — W poezji uczucie powinno przyjść przed zrozumieniem. Otwórz serce i umysł. — To mówiąc, sam zamknął oczy, by spojrzeć wgłąb siebie. Tristan bez słowa poszedł za jego przykładem, wzdychając. — Nie oczekuj od razu odpowiedzi. Czuj.
Szept zdawał się wybrzmiewać tak blisko, że wręcz muskał jego ucho.
— Czym jest miłość?
W ciemności ujrzał Izolda.
Uśmiechał się do niego w dniu rozpoczęcia szkolenia dla agentów, młody i bez grama wytrenowanych mięśni na jego ciele, a jednak pełen był marzeń o pracy w oddziałach antyterrorystycznych, o walczeniu w terenie z nieuchwytnymi przestępcami. Już wtedy rozumiał, co dopiero później powiedział mu Marek – że Izold jest zbyt dobry dla tego świata, by nie starać się zrobić wszystkiego, by ochronić go przed ludzką brutalnością, nawet jeśli mieliby w ten sposób podcinać mu skrzydła. Rozumiał, a jednak Izold, delikatny, elokwentny Izold, był z nich najsilniejszy, ściskał pokrzepiająco Tristana za ramię, gdy ciężar przeznaczenia łamał mu barki. Oddawał każdemu potrzebującemu część dobra jaśniejącego w jego spojrzeniu.
Kiedy podziw zmienia się w pragnienie? Kiedy podtrzymujące tarczę ramiona pragną czule obejmować? Kiedy sprawiedliwym jest kochać, gdy to nie twoje usta wypowiadały przysięgę trwania razem aż do śmierci?
Tristan otworzył powoli oczy, pozostał jednak w tym samym. Izold oddychał spokojnie, powieki zamknięte, ramiona luźne. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby bezczelnie się przyglądać.
Lecz szkolenie dobrze wypracowało w Tristanie podświadome alarmowanie go o zagrożeniu. A to przyglądanie się wyło każdą syreną zwiastującą niebezpieczeństwo.
— Nie wiem, Izold, to głupie pytanie — powiedział w końcu, półgłosem próbującym skryć się pod stołem, uciekającym do kąta pokoju okrytego cieniem późnej pory, zawstydzonym kłamstwem. Drugi mężczyzna popatrzył na niego, a on próbował odwrócić wzrok, ale gdy raz spojrzał w szmaragdowe oczy Izolda, trudno było mu wyrwać się spod ich uroku przez resztę wieczora. Sam wracał do nich, jak rycerz powracający wytrwale na zamek swego pana.
Izold uśmiechnął się, tym uśmiechem, który mógł wiedzieć wszystko, a równocześnie nic. W tym tkwiła jego przewaga – jednym uśmiechem, krótkim spojrzeniem potrafił wybić z rytmu i podłożyć tlące się słabym ogniem wątpliwości pod stos pewności co do jakości zabezpieczeń tajemnic zamkniętych w sercu. Jakby godziny spędzone nad poznawaniem uczuć poprzez pokręcone słowa pijanych pisarzy dawały mu niepowtarzalny wgląd w czyjąś duszę. Czasami Tristan nie był pewien, czy sam Izold zdawał sobie sprawę z tego, co robił z ludźmi. Co robił z nim.
Nie poruszył się, gdy Izold pochylił się lekko ku niemu, jedna dłoń – z obrączką na serdecznym palcu – trzymająca książkę, druga oparta na stole blisko jego, położonej na teczce. Zapachniało lekko wodą kolońską, ten rozpięty guzik u góry koszuli odsłaniał kawałek obojczyków. Tristan wytrzymał spojrzenie mężczyzny. Z trudem.
— A ja myślę, że wiesz — odparł cicho Izold. Bez wyrzutu, zaczepki, drwiny. Mówił, co myślał. Mówił prawdę. Gardło Tristana ścisnęło się boleśnie, obawiając się wypuszczenia przez nie choćby cienkiego potwierdzenia. — Ale boisz się odpowiedzi. — Izold spuścił wzrok, nie dając mu stwierdzić, czy zawód okrył ciężkim całunem szmaragd, czy to tylko półmrok pomieszczenia odebrał część blasku z jego oczu. — I to jest poezją.
Milczał. Słowa, które pragnął wypowiedzieć, które Izold pragnął usłyszeć, czekały na przebicie ostrzem miecza rozsądku i prawości.
Pierwszy raz w swoim życiu, drżąc od zimnego dreszczu biegnącego po kręgosłupie, pomyślał, że może prawość stała po złej stronie.
Izold zaczął czytać ze swojego zbioru poezji, jego głos miękki i przepełniony pragnieniami, co spłynęły z pióra pisarzy na papier, a Tristan słuchał, przez ukochane wersy Izolda czując o wiele więcej i rozumiejąc o wiele mniej, niżby tego chciał.

Gdybym miał niebios haftowane szaty,
Złotym i srebrnym przetykane światłem,
Błękitne, ciemne, przydymione szaty
Nocy i światła, i półświatła,
Rozpostarłbym je pod twoje stopy.
Lecz jestem biedny, mam tylko sny,
Moje sny ścielę pod twoje stopy,
Stąpaj więc lekko, bo stąpasz po snach.(*)

(*)Poeta pragnie szaty niebios, William Butler Yeats

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz