29 marca 2025

Od Merlina do Souela

— To — powiedział Merlin, wskazując palcem potrawę.
Sví–čko–vá — wydukał Souel, starając się przeczytać upstrzony dodatkowymi elementami tekst. — Wygląda jak mięso w sosie.
— Bo to jest mięso w sosie, tylko ten sos jest mocno specjalny, bo się go bardzo długo robi — odparł Melin. — Kiedyś próbowaliśmy to zrobić, wiesz, tak w ramach eksperymentów kulinarnych.
— Gotowałeś z siostrami?
— Tak… W sumie to nie pierwszy raz, tylko wiesz, jak to jest, jak się gotuje w większej grupie…
— Przyznam, że nie miałem wiele okazji — odparł oględnie Souel.
— No, straszny chaos jest, szczególnie jak wszyscy posługują się magią i wiedzą lepiej, co teraz włożyć do garnka. Znasz moje siostry, to możesz sobie wyobrazić, jak to wyglądało.
Souelowi zdarzyło się parę razy odwiedzić dom Merlina i zapoznać resztę jego rodziny. Z rodzicami nie było problemu, przywykli już do tego, że każda z ich licznych pociech przyprowadzała do domu jakichś swoich znajomych, więc Souela powitali zupełnie normalnie, nie czyniąc całej sytuacji niezręczną. Zupełnie inaczej rzecz miała się z dziewięcioma siostrami młodego czarodzieja, bo o ile niektóre były zupełnie dojrzałe i normalne, o tyle większość z nich uwielbiała testować granice cierpliwości Merlina i utrudniać mu na każdym kroku życie.
— Ale udało wam się zrobić tę… — Souel zerknął ponownie w telefon. — Svíčkovą?
— W końcu tak. No, nawet piekarnika nie wysadziliśmy, tak jak wtedy, jak Melpomene próbowała swoich sił z sernikiem na zimno.
— Czy do sernika na zimno potrzeba piekarnika? — Zdziwił się genashi. — Myślałem, że skoro jest na zimno, to jest właśnie bez pieczenia…
Merlin machnął dłonią zrezygnowany.
— Nie pytaj, to długa historia… A my powinniśmy się raczej skupić na tym jedzeniu, co nie?
Souel skinął głową.
— Chodźmy. Żeby się nie okazało, że zamkną kuchnię albo całą restaurację.
Ruszyli przed siebie. Nawigacja sprawdzała się bardzo dobrze, prowadząc ich bezbłędnie pomiędzy kolejnymi wąskimi uliczkami, przeciskającymi się wśród starodawnych kamienic. Merlin był już na tym etapie trochę zbyt głodny, by zwrócić uwagę na zdobienia frontonów i barwne kwiaty malowane na tynku. Tu i tam budynki wciąż zaopatrzone były w okiennice, mocne lecz również ozdobione wspomnieniem wiosny. Kraj znany z najsroższych zim z tęsknotą zwracał się ku cieplejszemu czasowi i zostawiał przypomnienia o nim w każdym możliwym miejscu.
Faktycznie, ludzi było coraz mniej, a gdy na dobre opuścili już główne uliczki, pozbyli się też tych dużych grup turystów, stających w najmniej dogodnych miejscach i blokujących całe przejście. Zapadający szybko zmrok przyniósł gwałtowne obniżenie temperatury, a gdy Merlin zerknął w górę, nie dostrzegł na niebie ani jednej gwiazdy – wszystkie przysłonięte były ciężkimi chmurami, grożącymi w każdej chwili nadciągającą śnieżycą. Młody czarodziej nie miał nic do zimy, choć może wolał, gdy nie trzeba było zakładać kurtki i czapki, żeby gdziekolwiek pójść, ale w tym kraju zima to była zupełnie inna rzecz.
Restauracja faktycznie okazała się lekko ukryta – do wnętrza prowadziły krótkie, kamienne stopnie, wtulone w bok jednego z budynków w taki sposób, że jeśli ktoś nie był pewien, gdzie idzie, mógł zwątpić, czy to na pewno dobra droga. Restauracja „U Veverky” okazała się przyjemnym, dobrze ogrzanym wewnątrz przybytkiem, ze ścianami wyłożonymi drewnianą boazerią, z drewnianą podłogą i takimi też stołami, z ławami zamiast krzeseł i drużyną kelnerów, uwijających się między zapchanymi stolikami.
— Więc to tu się wszyscy podziali — powiedział Merlin, gdy weszli do środka i czekali, aż kelner przyjdzie i ich usadzi, jednocześnie popatrując w głąb przybytku.
— Nie dziwię się, że ludzie wolą spędzać czas w pomieszczeniach, ale nikt nie powiedział, że muszą od razu siedzieć w swoich domach.
— Myślisz, że będzie w ogóle stolik dla nas?
— Miejmy nadzieję.
Już po chwili podeszła do nich kelnerka, wycierając dłonie w kraciasty fartuszek. Zapytała ich o coś po medwieńsku, Merlin zrobił głupią minę, Souel zaraz zaczął szukać czegoś w telefonie. Kobieta parsknęła śmiechem, wyciągnęła dwa palce.
Pro dva lidi?
Ano — wypalił Merlin, wywołując u kelnerki kolejną falę rozbawienia.
Poprowadziła ich gdzieś na tyły sali, Merlin zdołał tylko przebiec wzrokiem po dekoracjach ścian i pozostałych gościach. Ludzie w głównej mierze siedzieli nad kuflami piwa i zakąskami, co poniektórzy kończyli jeszcze kolację, ale większość przygotowywała się raczej na dłuższe siedzenie, podjadanie frytek i jakichś innych, dziwnych zakąsek, których Merlin nigdy w życiu nie widział, a także rozmowy o życiu, sporcie i pogodzie. Jeszcze parę kroków, trochę przepychania się między klientami i obaj młodzieńcy zostali usadzeni przy jakimś stoliku w kącie. Kelnerka podsunęła im menu pod nos – krótkie, ledwie jedna kartka przypięta do deski, a następnie zadała jakieś pytanie, którego żaden z nich nie zrozumiał.
K pití — powtórzyła wolniej, wykonując gest, jakby piła coś ze szklanki. — Co si dáte k pití?
— Kofolę? — podsunął Merlin.
Kozela? — Kelnerka nachyliła się bardziej, próbując dosłyszeć go przez panujący wewnątrz hałas.
Ne — odezwał się Souel, czytając coś z telefonu. — Kofolu prosím.
Kobieta skinęła im głową, wciąż rozbawiona ich próbami poradzenia sobie z trudami tutejszego języka, następnie zaś zawinęła się i zniknęła gdzieś w trzewiach restauracji.
— Co to jest ten kozel? — spytał Merlin, zerkając na genashiego.
— Tutejsze piwo.
— Uh… To dobrze, że go nie zamówiliśmy…
Tymczasem zaś kelnerka wróciła z zawrotną prędkością, nie zdążyli nawet dobrze wczytać się w menu, i postawiła przed nimi po kuflu ciemnego, spienionego płynu. Merlin ostrożnie sięgnął po swój napój, upił łyk, na szczęście jednak okazało się, że zamówiona kofola to naprawdę kofola.
Jídlo? — spytała ich kelnerka, starannie artykułując słowo, wykonując gest, jakby jadła coś z talerza.
Sví–čko–vou prosím — wydukał Merlin.
Kelnerka skinęła głową, zanotowała coś na bloczku kartek, przeniosła wzrok na Souela.
Pro vas?
Knedliki prosím.
Které?
— Uh, hm…
Souel zaczął szukać czegoś w telefonie, kelnerka popatrzyła mu w ekran.
Sladké? Nebo ty bramborowé? S řízkem?
— Uh…
Kolejne obrazki pojawiały się na ekranie.
Knedliki? — wskazał Souel, pokazując kobiecie to, co znalazł.
S jahodami — powiedziała, skinąwszy głową i zanotowała coś na bloczku. — Hned přinesu.
I znów zniknęła w trzewiach restauracji.
— Chyba się udało — powiedział Merlin westchnąwszy z ulgą.
— Mam nadzieję, że dostaniemy to, co zamówiliśmy.
— Ważne, żeby to było jedzenie i żeby było ciepłe — dodał czarodziej, sięgając znów po kofolę. — W ogóle ciekawe miejsce. I jak patrzę na ceny, to chyba są w porządku.
— Tak, też tak myślę — Souel wczytał się w kartę. — Koło stu koron za talerz… Zupełnie inna kwota, niż za jedzenie na rynku.
— Widziałem tam potrawy za sześćset, albo i lepiej.
— Pułapki na turystów.
Dostali nieco czasu na to, by po prostu posiedzieć i odpocząć, popatrzeć wokół i dostrzec w końcu szczegóły wystroju. Restauracja prezentowała się interesująco, ze ścianami usianymi starymi fotografiami, jakimiś wyblakłymi reklamami i starodawnymi odbiornikami radiowymi ustawionymi na najwyższej półce, opasującej całą salę. Merlin zerkał od zdjęcia do zdjęcia, lecz jak na jego ocenę wyglądały przeciętnie, równie dobrze mogłyby to być po prostu zdjęcia z dawnego albumu rodzinnego. Czarodziej przeniósł wzrok na swojego towarzysza. Souel był pogrążony w czytaniu czegoś na telefonie.
— Czytasz o tej restauracji?
— Tak. — Genashi podniósł na niego spojrzenie. — To miejsce ma naprawdę długą tradycję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz