Pierwsze krople spadły z szarych, burzowych chmur, wsiąknęły w popękany beton i ubrania funkcjonariuszy krzątających się po posesji. Grupa agentów specjalnych stała pod rozpadającą się ścianą opustoszałej chaty, wszyscy ubrani w ciemne, długie płaszcze i aurę powagi, przypominający samych boskich posłańców sprawiedliwości. Lecz przybyli za późno. Miesiące obław, planowania, zdobywania dowodów, ryzykowania własnego życia, by obnażyć otchłań zbrodni i okrucieństwa spowijającą przestępczą rodzinę Scarfo. Tylko po to, by potknąć się na półmetku i zawieść. Przybierający na sile deszcz zamieniał ich włosy w mokre strąki, gdy trzymali głowy spuszczone.
Wszyscy, poza jednym.
W Tristanie płonęła furia.
Schodki na niewielkiej werandzie skrzypnęły, grupa policjantów z zakutym w kajdanki drabem wyszła wreszcie z budynku, kierując złapanego mężczyznę do policyjnego vana. Tristan nie odrywał od niego oczu, nienawiść wykrzywiała jego twarz w pełen pogardy wyraz. W tle widział medyków zabierających znalezione w chacie ciała. Dwa duże. Jedno małe. Najbardziej świeże. Jakiś ratownik walczył z konwulsjami, pewnie na wspomnienie zastanej w środku budynku masakry. Ten skurwysyn szedł jak na paradzie, wyprostowany, dumny, w ubrudzonym rdzawymi plamami ubraniu, gdy mundurowi wciąż kolekcjonowali znalezione fragmenty ciał, które nie tworzyły już całości.
Angus, pies na rozkazach mafijnego szefa Nicodema Scarfo, pozbawiony smyczy w momencie złapania kilka dni temu jego właściciela, rzucił się i zagryzł wszystko, co zdołał w tym czasie. Był katem, groźbą, bronią wykorzystywaną bezwzględnie. Mordował, a potem Scarfo pochwalał go za dobrą robotę i sprzątał wszystkie ślady, Angus nie musiał się tym wcześniej zajmować, więc na własną rękę popełniał dużo błędów. Znaleźli go po tropie zaginionego siostrzeńca szefa departamentu dochodzeniowego.
Mężczyzna wyczuł jego spojrzenie, przeniósł na niego pozbawiony emocji wzrok. Uśmiechnął się upiornie, na swój chory sposób wydawał się ucieszony widokiem agenta. Stanął, policjanci spróbowali go pchnąć, lecz Angus zaparł się, kiwnął brodą na Tristana. Ten ruszył, machnięciem ręki pozwalając funkcjonariuszom zaczekać. Bezdenne studnie przyglądały mu się uważnie.
— Brawo, Fragarach. Dopiąłeś swego — parsknął Angus, spoglądając z góry na stojącego o krok od niego agenta. Pochylił się, Tristan czuł na twarzy jego cuchnący oddech i słuchał go, podsycając swój gniew. — Jestem z ciebie dumny, wiesz? Tyle miesięcy nie mogłem cię złapać, aż w końcu ty złapałeś mnie… Gdy przyjdzie właściwy moment, pokażę ci, jak bardzo dumny jestem.
Gardłowy, skrzekliwy dźwięk zaczął narastać z tyłu jego głowy. Śmiech Marhalta, odbijający się od wnętrza jego czaszki jak krople dudniące o szyby vana. Tristan milczał, pozwalając nienawiści pochłaniać go i pchać ku ostatecznemu.
— Zasłużyłeś, by poświęcić ci długie godziny i uczynić z ciebie piękny obraz. Będę o tym rozmyślał. Trafisz w dobre ręce. Wiem, co trzeba zrobić, byś utrzymał przytomność i poznał dogłębnie trzask swoich kości.
— On nie wie — zarechotał Marhalt,
— Żebyś zobaczył, jakie zepsucie trzymasz w swoim środku. — Policjanci szarpnęli mężczyzną, stanowczo pchnęli go do wozu, Angus zrobił krok, lecz wciąż wlepiał spojrzenie w Tristana, kłapnął zębami jak ogar. — Podziękujesz mi jeszcze, Fragarach. Klęcząc w kałuży własnej krwi, ściskając swoje flaki, podziękujesz mi, że twoje życie zyskało w moich dłoniach znaczenie.
— On nie wie, co mu zrobimy! — dokończył Marhalt, wrzeszcząc i rzucając się, świadom myśli Tristana i tej kuli wymierzonej w sam środek głowy Angusa.
Spędził wiele czasu, próbując oduczyć się nauk wpojonych mu przez Ceartasa, nauczyć się żyć na własnych zasadach i odnaleźć w ruinach świata, jaki wcześniej znał. Mimo to istniała jedna prawda, którą Tristan znał z poprzedniego życia i przetopił ją niczym pęknięty miecz w nową broń, by leżała znów dobrze w jego dłoniach.
Sprawiedliwość potrzebowała oręża.
Całe czwarte piętro agencji pogrążyło się w mroku i wieczornej ciszy, tylko jego biuro wciąż rozświetlała pojedyncza lampka biurowa wraz z ekranem komputera. Rządowy system wypluwał nowe wyniki o przestępcach przebywających razem z Angusem w więzieniu, a skupione oczy skanowały uważnie tekst, łatwo wyłapując właściwie jednostki. Tych, których dało się łatwo oszukać, zmanipulować, przekonać łapówką do współpracy nawet ze służbami.
Propozycja pieniędzy dla rodziny. Przemycenie alkoholu do celi. Tristan wręcz od niechcenia płacił tę cenę. Była ona praktycznie nic nieznacząca dla niego w ogólnym rozrachunku. Więźniowie zyskiwali chwilowy przywilej, zaś on wszystkie potrzebne narzędzia.
Spisał nazwiska, na chłodno ocenił, co od którego będzie potrzebował. Tutaj zaczepka na stołówce, TU wywołanie bójki. Przepychanki na spacerniaku. Drobne sprzeczki, które w połączeniu z charakterem Angusa łatwo doprowadzić miały do krwawych, siłowych sytuacji. Ktoś pewnie złamie szczękę, ktoś prawie zostanie pobity śmiertelnie. Trudno. Taka cena.
Pamiętał, gdy pierwszy raz to robił, jak dłonie mu się pociły, a głęboko zakorzeniony w nim wstręt do łamania prawa paraliżował momentami myśli. Ale musiał tego dokonać, nie po to odwrócił się od Ceartasa, by trwać jako jego narzędzie, biernie przyglądające się zbrodniarzom posłusznie idącym za kratki. Teraz to on był sprawiedliwością, dzierżącą w spokojnej, pewnej dłoni całą władzę potrzebną do doprowadzenia przestępcy od początku jego okrutnej drogi do jej końca i nie bał się tego wykorzystać.
Złapał sprawcę. Wydał wyrok. Pozostała kara.
Położył listę przed sobą, odchylił się na krześle, machinalnym ruchem sięgając po pistolet schowany w kaburze na ramieniu, pocierając chłodny metal i pozwalając jego myślom zmieszać się z charkotem Marhalta, z pragnieniem ujrzenia czerwonego okręgu w czole Angusa i połamania jego kończyn. Tristan zacisnął powieki, zacisnął usta, z trudem walcząc z wizjami przekazywanymi mu przez Marhalta. Wygięte palce. Zmiażdżone nogi. Mógłby to zrobić.
Najgorsze było to, że nawet chciał.
Jego obecność w więzieniu nie była nowością – przepytywanie przestępców z nowych rzeczy, szukanie powiązań, oferowanie złagodzenia kary za wydanie innych zbrodniarzy. Kolegował się z niektórymi pracownikami, a raczej sprawiał takie pozory, by wiedzieć, jak na nich właściwie nacisnąć, gdy tego potrzebował. Dyrektor generalny więzienia był surowym, starszym mężczyzną z siwiejącą brodą i szanował Tristana za jego podejście do służby. Ale teraz się wahał.
— Musisz go przenieść — odparł stanowczo agent, siedząc w biurze dyrektora. Oczy, twarde i chłodne, skupiały się w całości na starszym mężczyźnie.
— Tristan, wiesz, że to nie jest taka łatwa sprawa.
— Nie, ale rzadko to, co trzeba zrobić, jest łatwe.
Sam przecież spędził ostatnie parę miesięcy, doprowadzając wszystko do ostatecznego, kulminacyjnego punktu, a przecież nie odbyło się to bez trudności. Lecz Angus był niebezpieczny, atakował innych więźniów zgodnie z przewidywaniami Tristana. Nie okazywał wyrzutów sumienia. Więzienie o maksymalnym rygorze było jedyną dla niego opcją.
A żeby tam dojechać, musiałby wsiąść do konwoju, w którym znalazłby się Tristan.
— Tylko że ja nie jestem już taki pewny, czy go trzeba przenosić — westchnął dyrektor. — W nim coś się zmieniło ostatnio. Nie wiem, co dokładnie, ale…
— Udaje — rzucił przez zaciśnięte zęby Tristan. — Chwila ciszy przed burzą, a zaraz rzuci się na strażnika, wyrwie mu broń i zaszlachtuje na oczach innych. Przenieś go.
— Dlaczego ci tak bardzo na nim zależy?
Każdy wie, że konwoje z więźniami są niebezpieczne. Przestępcy węszą ledwie wyczuwalny zapach wolności, mimo krat w oknach pojazdu i ograniczających ruchy łańcuchach próbują się wydostać. Stają się jeszcze bardziej niebezpieczni, jak zwierzęta zagonione w kąt i odsłaniające kły, a jedynym, co pozostaje mundurowym w chwili desperackiego skoku bestii, jest strzelić.
Będą pytania, ale znajdą się na nie odpowiedzi. Sprawa w końcu przycichnie, jak każda inna, bo kto chce mówić długo o postrzeleniu okrutnego mordercy?
— Dociągam wszystkie swoje sprawy do końca.
Kolejne kraty odcinające trzewia więzienia od reszty świata otwierały się przed Tristanem, a jazgot alarmów zagłuszał mocny, twardy krok. Wściekły.
Wniosek o przeniesienie leżał już na biurku dyrektora. Jeden podpis, jeden pierdolony podpis i Tristan mógłby odetchnąć, zająć się dopracowaniem wypadku w konwoju. Dlaczego to zawsze musieli być cholerni bogowie, którzy wchodzili mu w drogę? Ceartas milczał, nie mając nic do powiedzenia o kapłance, na którą Tristan natknął się aktach, ale nawet jeśli ten chuj przyłożył rękę do tego, to by się nie przyznał. Przynajmniej nie od razu. Wpierw oglądałby narastającą w swoim ulubionym męczenniku paranoję, by dowieść mu, jak bardzo się stoczył.
Undine Navarra. To jej apelacja zatrzymała machinę, która Tristan ruszył. Nadzieja jakieś przeklętej kapłanki w odkupienie tego potwora wyzwoliła go od sprawiedliwości. Podobno się zmienił. Podobno przestał być chodzącą agresją i stał się przykładnym więźniem.
Tristan warknął przekleństwo pod nosem, nie bacząc na strażników, sam szarpnął za klamkę ciężkich drzwi, wparował do środka pokoju widzeń z monstrami. Angus już siedział na metalowym krześle, uniósł na niego wzrok.
— Agent specjalny Tristan Fragarach we własnej osobie — odezwał się, uśmiech, który pojawił się na jego ustach, w połączeniu z pustymi oczami tworzył paskudny obraz. — Czuję się zaszczycony obecnością tak znamienitej persony w moich skromnych progach.
Wskazał ręką na krzesło po przeciwnej stronie metalowego stołu, lecz Tristan nie ruszył się. Obserwował psychopatę, który jeszcze kilka miesięcy temu szarpał się na jego widok. Luźne ramiona, wygodna pozycja, makabryczna mimika. Nie było w nim nonszalancji, ale raczej… spokój. Czy o tym mówił dyrektor? O zmianach, których nie rozumiał i na które Tristan również nie potrafił znaleźć odpowiedzi?
— W czasie mojego pobytu tutaj doszedłem do naprawdę zaskakujących wniosków — podjął Angus, gdy nie doczekał się żadnej reakcji. — I wyobrażasz sobie, że to dzięki tobie? Są siły na tym świecie, którego działa nigdy nie pojmiemy, lecz musimy być im wdzięczni, gdy elementy układanki wskoczą na swoje miejsce i spłynie na nas oświecenie. Więc dziękuję ci, Fragarach — mężczyzna skinął mu lekko głową — bo bez ciebie może nigdy bym nie poznał swojego prawdziwego powołania.
— O czym ty pierdolisz? — syknął Tristan, udając lekceważenie, gdy w istocie uważnie słuchał i szukał rozwiązań.
Wzrok Angusa przesunął się po ciele Tristana, uśmiech się poszerzył.
— Niczym się nie martw. Moja obietnica wciąż jest w mocy i nie mogę doczekać się dnia, gdy zostaniemy sami. Tylko ty, ja i ból. Ale jestem cierpliwy. Poczekam. Zostanę w końcu nagrodzony, a ty sam poddasz mi się, widząc, że jesteś niczym w porównaniu do mnie.
To nie były jego słowa. Jako śledczy dowodzący grupą, której zadaniem było złapanie wreszcie Nicodema Scarfo i jego potwora, Tristan zdążył poznać wystarczająco dobrze Angusa, by wiedzieć, jak łatwo ulega on wpływom, gdy ktoś silniejszy przychodzi do niego z kuszącym kawałkiem mięsa. Ktoś przemawiał przez niego.
Kapłanka. Kim była kapłanka?
— Parę miesięcy w zamknięciu i już oszalałeś.
Angus parsknął cicho, pokręcił głową, jego spojrzenie zabarwiło się czymś w rodzaju pobłażliwości.
— Ona miała rację — powiedział cicho. Tristan zmarszczył brwi. — Nie wszyscy rozumieją. Ale śmierć w niewiedzy wcale nie musi być taka zła. Twoje cierpienie jest wciąż wartościowe.
Usłyszał ją, nim zobaczył. Delikatnie stąpała po twardym kamieniu, jak fala spokojnie omywająca piaszczysty brzeg. Poczuł ją, nim ujrzał. Zapach morskiej bryzy był tak mocny, że miało się wrażenie, jakoby zaraz mewy i statki miały pojawić się w przejściu. Ale Tristan czuł coś jeszcze, coś, czego nie umiał nazwać, co wpływało dziwnie na Marhalta i czyniło go nadpobudliwym.
Fale płowych włosów spływały jej na ramiona, długa szata podkreślała odmienną od reszty pracowników pozycję. Podeszła do drzwi, za którymi wciąż siedział Angus, lecz wstrzymała uniesioną dłonią strażnika chcącego otworzyć je dla niej. Przekrzywiła lekko głowę. Kąciki ust uniosły się nieznacznie. I spojrzała wprost na Tristana stojącego w ciemnym korytarzu po lewej od drzwi.
— Nie ma potrzeby skrywać się w mroku przede mną — powiedziała, operując głosem gdzieś na granicy uwodzącej łagodności.
Agent postąpił krok, ostre światło jarzeniówki padło na wykrzywioną w grymasie twarz, na piwne oczy strzelające gniewnymi iskrami.
— Co, do kurwy nędzy, z nim zrobiłaś?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz