Bycie ulubionym błaznem Przeznaczenia oznaczało, że część tych najdoskonalej przygotowanych planów po prostu szła w pizdu. Cóż – mówi się trudno, biegnie się dalej.
Felix zapierdalał właśnie tak, jakby zależało od tego jego życie. Odgłosy pościgu to zbliżały się, to oddalały, odbijały wśród labiryntu zdewastowanych elewacji. Felix wpadł w jakiś zaułek, odepchnął się od obszczanego muru, pognał przed siebie.
— Daleko jeszcze? — wydyszał do tkwiącej w uchu słuchawki.
Zdrewniały fragment, wyhodowany przez Nikę, nie różnił się wiele od swych elektronicznych odpowiedników, prócz tego, że umykał wykrywaczom metali i mafijnym wykidajłom. Kwiat kołysał się koło ucha Felixa, przypominając barwną ozdobę, jednocześnie precyzyjnie przekazując mu informacje prosto z centrum wszechświata, czyli Klubu na Drzewie.
— Dwie przecznice.
— Kurwa.
Przyspieszył, patykowate nogi zamiotły chodnik, but wdepnął w kałużę, rozchlapał wodę.
— W lewo.
Felix wjebał się barkiem w ścianę, odepchnął od cegieł, skręcił w lewo niemal nie tracąc prędkości. Czuł oddech pogoni na karku, czuł zacieśniającą się pętlę i nadciągający rozpierdol.
„Zajebiście się bawisz, nie?”, rzucił w myślach, nie czekając na odpowiedź.
— Kontenery, lufcik.
Felix spojrzał, dojrzał. Wskoczył na obdrapany kontener, zachwiał się, gdy krzywa pokrywa go zdradziła, lecz powyginany metal to było za mało, by go spowolnić.
— Lufcik — burknął, wraz z ciężkim wydechem.
Jednym z licznych plusów bycia suchoklatesem było to, że oprócz możliwości wzięcia ładnych osób na litość i uśmiechy, dało się przecisnąć przez wąskie przestrzenie. Felix dopadł lufcika, pogmerał, otworzył szerzej, wsadził głowę, ramiona, a potem poszło już gładko. Mężczyzna wylądował pewnie na kafelkach, rozejrzał się.
— Pan sobie nie przeszkadza — powiedział uprzejmie do rozchełstanego dżentelmena, walczącego o życie nad pisuarem.
Dżentelmen zamruczał coś pod nosem, wparł czoło w ścianę, jego jedyną kotwicę z rzeczywistością. Felix odetchnął kilka razy, usiłując zgasić pożar w płucach, zerknął w lustro, przeczesał palcami włosy, poprawił kołnierz, okulary, otrzepał marynarkę i wyrównał spodnie. Trącił palcem kwiat przy uchu, ten zaś westchnął chmurą złocistego pyłu. Pył rozmył się w powietrzu, powędrował tu i tam, niewidoczny i niewykrywalny. Felix przywdział swój najbardziej widowiskowy, ociekający pewnością siebie uśmiech, a potem wkroczył do wnętrza baru swobodnym, całkowicie naturalnym krokiem.
Rozsnuty w półmroku dym papierosowy, podszyty aromatem mocnego alkoholu, otoczył go ramieniem, zwrócił jego spojrzenie w stronę baru. Hucząca w tłumie muzyka, zabarwiona głębokim brzmieniem ciepłego głosu, chwyciła go za rękę, pociągnęła w stronę parkietu. Felix potrząsnął nieznacznie głową, uwolnił się od swych starych znajomych – nie przyszedł się bawić, czas gonił, zabrały go tu interesy. Pościg utrudnił mu plany, lecz od czego była improwizacja? W tym był w końcu najlepszy.
— Można się dosiąść? — spytał uprzejmie, zapobiegliwie schodząc z drogi zagniewanemu jegomościowi, który właśnie trzasnął kartami w stół.
Krupier zerknął na niego, strzepnął popiół z do połowy wypalonego papierosa.
— Skoro sobie pan życzy… Do pana poprzednika los się nie uśmiechnął.
Głos Felixa nabrał niebywale ciepłej barwy.
— Do mnie los zawsze się uśmiecha.
Omiótł spojrzeniem obciągnięty zielonym suknem stół. Wokół siedziała jeszcze trójka osób, wieżyczki ich barwnych żetonów przypominały makiety miast, w dłoniach tkwiły ledwie rozdane karty. Jedno miejsce było puste, samotne, pozbawione żetonów, za to ozdobione artystyczną kompozycją nietworzących niczego kart. Mężczyzna pokręcił głową. Ograli biedaka do gaci.
Felix odważnie zagarnął krzesło, wprawnym gestem zaprosił do efektownego piruetu, następnie zasiadł na nim, sięgnął po jedną z porzuconych kart, potarł lekko. Drugą ręką sięgnął okularów, zsunął w dół, odsłaniając zawadiacki błękit. W palcach znikąd pojawił się żeton, Felix pozwolił mu przebiec tam i z powrotem po swych kostkach, nim ułożył na zieleni, przesunął w stronę puli.
— Grajmy.
Jeden z graczy prychnął, że to będzie krótka gra, skoro nowy przyszedł z pojedynczym żetonem i wszystko trafiło do puli. Felix skwitował to olśniewająco naiwnym uśmiechem, dłonie zaś, z premedytacją sięgnęły reszty rozsypanych kart, kciuk niepostrzeżenie prześlizgnął się po krawędzi. Nikt nie zauważył złotego pyłku sypiącego się łagodnie z ozdobnego kwiatu, znikającego w zadymionym powietrzu baru.
Karty wrócił do krupiera, mężczyzna odłożył zupełnie papierosa, a talia ożyła we wprawnych dłoniach. Czerwona koronka koszulek mignęła efektownie, przelała się niczym szeleszczący strumień i już nie było wiadomo, gdzie są pojedyncze karty – był jedynie ten dekoracyjny chaos, gdy los i niewiadoma brały w posiadanie talię. Spojrzenie Felixa, doskonale udające zachwyt, przebiegało między tańczącymi kartami, bez wyjątku należącymi już do niego.
Pierwsza rozdanie zakończyło się uśmiechem szczęścia początkującego, a Felix radośnie zagarniał w swoją stronę żetony, fortuna okazała się jednak kapryśną panią, bo już drugie rozdanie uszczupliło fundusze mężczyzny o połowę.
— Przeczesują okolicę.
Nawet ślad zaniepokojenia nie odbił się na twarzy Felixa. Żetony czmychnęły do puli, karty poleciały w stronę graczy. Kolejne rozdanie, kolejna zmiana, przeliczenie funduszy. Felix widział, jak kobieta w czerwieni patrzy w swoją rękę, jak między brwiami pojawia się niemal niezauważalna zmarszczka. Roszada, żetony przesunęły się po suknie, karty wróciły do krupiera.
— Felix.
W głosie brzmiało ponaglenie, lecz Felix nie mógł sobie teraz pozwolić na nieostrożny ruch, nie mógł nic przyspieszyć. Jego żeton, ten pojedynczy i samotny, dotarł tam, gdzie powinien, lecz pozostał jeszcze jeden odcinek podróży, a żeby to się wydarzyło…
— Sprawdzam — odezwał się nagle ich najbardziej milczący gracz.
„Kurwa.”
Felix obdarzył jegomościa olśniewającym uśmiechem, machnął dłonią ku krupierowi, sam sięgnął po pulę żetonów.
— Moje gratulacje, doskonałe zagranie — powiedział, gdy palce otoczyły wieżyczki kolorowych krążków, a spojrzenie zagarniało uwagę siedzących, odwracając ją od pewnych szczegółów.
Żetony były przecież takie same, czy to miało znaczenie, który gdzie dokładnie był?
— Felix!
Nie potrzebował więcej ponaglenia.
— Wieczór robi się późny — powiedział, rozświetlając stół najbardziej uroczym z uśmiechów. — Siostra się pogniewa, jeśli wkrótce do niej nie wrócę.
I już miał opuszczać swój stolik, już miał spokojnym krokiem udać się w stronę łazienki, szukać lufcika, gdy ucho wychwyciło słowa.
— Wysoki, irytujący blondyn w okularach? — Felix usłyszał głos jednego z kelnerów.
— Uciekaj!
— Tam jest!
Felix odwrócił się gwałtownie, uśmiech kompletnie zniknął z twarzy, zastąpiony twardym wyrazem, ustami zaciśniętymi w wąską kreskę. Spojrzał w stronę przeklętego kelnera, tylko po to, by zobaczyć, jak ten pokazuje w kompletnie inną stronę.
— Stoi i gra w rzutki.
Los wyszczerzył się do niego, gdy banda goblińskich pomagierów ruszyła przez salę, roztrącając klientów, usiłując dopaść gościa, który miał pecha wyglądać trochę podobnie do Felixa. W innych okolicznościach Felix radośnie spierdoliłby innym wyjściem, korzystając z tych paru chwil kupionych wyjaśnianiem nieporozumienia, ale nie tym razem. Jak dla ludzi gobliny wyglądały podobnie, tak dla goblinów ludzie niewiele się od siebie różnili i cokolwiek tamta banda szykowała dla Felixa, nieznajomy najpewniej to dostanie.
Felix powinien przyjąć dar i spierdalać, dziękując pod nosem Przeznaczeniu, że postanowiło go oszczędzić. Powinien dać wydarzeniom podążyć swoim biegiem. Powinien po prostu akceptować swój Los.
— No chyba, kurwa, nie.
Felix zaczął przepychać się w tamtą stronę, chyba nastąpił komuś na stopę, kto inny trącił go barkiem. Gobliny momentalnie dopadły pechowca, otoczyły niczym drapieżniki. Przywódca bandy od razu zaczął grozić i wykrzykiwać, drugi mężczyzna kazał mu spierdalać, na co gobliny wzburzył się falą charkotów i powarkiwania.
— To mnie szukacie — powiedział Felix, podchodząc do zbiegowiska, roztrącając gapiów, ściągając okulary.
Główny goblin odwrócił się, popatrzył na niego, również i ten drugi spojrzał, zacmokał z niezadowoleniem. Włosy podobne mieli tylko w kolorze, bo o ile Felix nosił je w miarę krótkie, a tego wieczora również proste i całkiem dobrze ułożone, o tyle włosy nieznajomego kładły się mu na ramionach w formie kaskady loków. Obaj mieli okulary, ale Felix upodobał sobie niebieskie lustrzanki, nieznajomy zaś krył spojrzenie za lśniącymi, różowymi szkiełkami. Nie mówiąc już o tym, że mężczyzna był od niego wyższy o przeszło głowę, a w tych silnych dłoniach kręgosłup Felixa trzasnąłby jak wykałaczka.
Jasne loki, różowe okulary, szerokie barki. Felix był w Lower Hellpost wystarczająco często, by wiedzieć, do kogo należał ów nieznajomy.
— Kradniesz mi stylówę — odezwał się mężczyzna, błysnąwszy w uśmiechu wampirzym kłem. — Na dodatek nieudolnie.
— Oryginał może być tylko jeden, czyż nie? — odparł Felix, odpowiadając swoim uśmiechem, nim wrócił uwagą do goblinów. — No dalej. Nie powinniście mnie przeszukać? O coś wam przecież chodzi.
Ich przywódca powiódł wzrokiem od jednego blondyna do drugiego, wrócił do pierwszego, znów zerknął na drugiego. A potem wyciągnął spluwę.
— Felix uciekaj!
Lecz Felix nie uciekał. Nie wtedy, gdy jego rozpierdol miał przynieść szkodę niewinnemu. O swym znajomym-nieznajomym wiedział wystarczająco, by z całą stanowczością stwierdzić, że dałby radę tym jebanym goblinom. Ale nawet najlepszy bokser nie dałby rady spluwie i nabojom.
Pistolet zakołysał się w kostropatej dłoni, ktoś krzyknął, klientela zafalowała, a nieznajomy otworzył szerzej oczy, gdy sytuacja nagle spoważniała. Bo to było jedno, przerzucać się inwektywami, a co innego przerzucać się ołowiem. Goblin zmarszczył brwi w wyrazie głębokiego zamyślenia i podszedł od Felixa. Trzymana w dłoni giwera ciążyła obietnicą końca. Pistolet wbił mu się w czoło, Felix uśmiechnął się słabo.
— Spokojnie, mam to. W kieszeni — powiedział, stawiając wszystko na jedną kartę zwaną przyrodzoną durnotą goblinów. — Muszę tylko do niej sięgnąć.
Goblin popatrzył na niego z powątpiewaniem.
— Jak znowu spróbujesz jakiejś sztuczki…
— Z pistoletem przy głowie? Nawet ja nie jestem aż tak głupi.
„Ale szalony już tak,” dokończył w myślach.
Goblin patrzył na niego przez chwilę, rozważając za i przeciw, w końcu skinął głową.
— Wyciągaj.
Uśmiech Felixa poszerzył się nieznacznie. Mężczyzna niespiesznym ruchem sięgnął do kieszeni, wydobył z niej talię kart. Otworzył ją, tak niemożliwie powoli, dobył jednej z kart. Spojrzenie Felixa spoczęło na karcie, uśmiech odsłonił wszystkie zęby.
— No panowie. Teraz będzie ciekawie.
Drzwi i okna wyleciały w powietrze, rozniesione magią.
— Policja! Wszyscy na ziemię!
Felix rozpłaszczył się na klepce, zaraz obok zaległ goblin, gdzieś dalej runął drugi blondyn. Policjanci wlali się do środka w okamgnieniu. Ciemny błękit zdominował barwne stroje, czerń pałek i pistoletów stłamsiła błyski biżuterii, twardo wypowiadane rozkazy zagłuszyły muzykę.
Złoty pyłek prychnął z kwiatu, opadł ku podłodze, ku dłoniom Felixa, spoczywającym tuż przy jego twarzy. Mężczyzna uśmiechnął się, gdy widmowy pies przyszedł go obwąchać, nie ruszył się, gdy jego właścicielka stanęła tuż przy nim, dzierżąc w dłoniach pistolet.
— Proszę zachować spokój i nie stawiać oporu — zagrzmiała, piorunując wzrokiem wszystkich wokół.
Felix uśmiechnął się lekko. Leżał grzecznie, nie stawiał oporu. Tylko jego dłoń tak dziwnie się poruszyła, palce zatańczył w powietrzu, coś przesunęło się w rękawie. Widmowy owczarek zastrzygł uchem, spojrzał na niego, szczeknął.
— Szarik? Co się dzieje.
Pyknęło, gwizdnęło, dym zasnuł pomieszczenie. Policjantka zareagowała w okamgnieniu. Dłoń wbiła się w biel i dym, szukając ręki, barku, ramienia, skrawka ubrania, czegokolwiek, za co można było złapać. Trafiła jedynie na twardą podłogę.
Felix zniknął w mlecznym oparze, ścigany krzykami i zdziwionymi zdaniami, a wokół zapanował chaos, gdy dym błyskawicznie zasnuł całe pomieszczenie. Policjanci skupili się na próbach znalezienia Felixa, na poradzeniu sobie z oparem, obezwładnieniu szarpiących się z nową mocą goblinów. Nie mieli pojęcia, że oto złoty pyłek, ten pochodzący z wyhodowanego przez Nikę kwiatka, właśnie pożera ostatnie odciski palców zostawione przez Felixa, a każda klatka z jego wizerunkiem, zarejestrowana przez kamery monitoringu, cudownie znika, zniszczona przez ten bardzo mądry program, który Net napisał.
— Pozdrów doktorka — odezwało się tuż przy ozdobionym kolczykami uchu, nim Felix czmychnął na dobre.
Jedyne, co po nim pozostało, to ta pojedyncza, porzucona karta, jak do gry, ale inna, malowana cudownością barw. Przedstawiała postać rycerki w ciemnej zbroi, z granatowym płaszczem i dumnie unoszonym nad głową mieczem. U jej boku zaś warowała jakaś szczerząca groźne kły bestia, lekko przejrzysta, lecz wcale nie mniej groźna. Wizerunek trwał przez chwilę, nim rozpłynął się w powietrzu, karta zaś ukruszyła się na końcu, by obrócić się w pył.
W ferworze akcji nikt nie zwrócił uwagi na ten jeden żeton do gry, taki sam, jak wszystkie inne, który trafił dokładnie tam, gdzie powinien.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz