Raoun szybko odkrył, że przez jego wyjazd do Sallandiry ordynator za nim zatęsknił. Wystarczyło, że bóg z powrotem założył swój kitel, a został obsypany nie tylko bogatym grafikiem operacji, ale również dyżurami, w tym na urazówce. Wiadomo, lekarzy jak zwykle brakowało, zwłaszcza w centrum urazowym, zatem ściągano do pomocy innych specjalistów. Kiedy więc Raoun kończył z umówionym przeszczepem, pędził ratować pacjentów po przeróżnych wypadkach.
Mimo to udało mu się usłyszeć to i owo o nowym nabytku szpitala, niejakim doktorze La Casie. Pielęgniarki powiedziały o tym, jak mężczyzna traktował swoich pacjentów, ile razy musieli oni być uspokajani przez innych lekarzy, do których byli przekierowywani, a nawet jak La Casa brutalnie rozbił związek małżeński. Był bezlitosny dla wszystkich, czy to młodszy, czy starszy, biedniejszy, czy bogaty i wpływowy. Nikt nie potrafił mu podskoczyć. Głównie dlatego, że koleś zawsze stawiał dobrą, nie, idealną diagnozę, często nawet bez szlaku przeróżnych badań.
Bashar był świadkiem postępowania La Casy i wyraźnie go to denerwowało. Znając długo demona, Raoun od razu wyczuł nowy problem.
A ponieważ dyrektor miał czas reakcji ograniczony chyba inną strefą czasową, w której mentalnie żył, dwójka przedwiecznych bytów musiała wziąć sprawy w swoje ręce.
Słysząc propozycję, Bashar podniósł wzrok znad swojej zupy i popatrzył na boga, nie ukrywając zainteresowania.
— Masz już jakiś plan? — spytał, unosząc nieznacznie jedną brew.
— Wiesz — zaczął lekko tamten — myślę, że można użyć do tego, że tak powiem, tradycyjnych metod. — Uśmiech nie schodził z twarzy.
Demon przyjrzał mu się dokładnie, przez chwilę milcząc. Wtem zmrużył wymownie oczy.
— Nie będziemy go zabijać — oznajmił stanowczym tonem.
— Oczywiście! — Bóg brzmiał na urażonego. — Po prostu przywołamy stare dobre wspomnienia. — Mrugnął do niego porozumiewawczo.
— Ja naprawdę nie wiem, co robić, panie doktorze!
Średniego wieku mężczyzna siedział na krzesełku przed biurkiem, niemal wypłakując łzy. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę, przyłożył do nosa, jak gdyby miał za chwilę go wydmuchać. Nie zrobił jego jednak, a soczyście nim pociągnął w akompaniamencie głośnego westchnięcia.
Fotel za biurkiem zajmował doktor La Casa. Przeglądał on właśnie wyniki tomografii na komputerze, myszką wolno zataczając błędne koła, zaś opuszkami palców wolnej ręki wystukując na blacie jakiś rytm. Zmarszczył brwi razem z przyozdobionym pierwszymi oznakami starości czołem, wykonał głębszy wdech.
— Tomografia nic nie wykazała — oznajmił wreszcie.
Pacjent załkał, przetarł palcem jedno oko. Znów pociągnął nosem, schował połowę twarzy za chusteczką, jakby z ponownym zamiarem wysmarkania się w nią.
Zasłonięte materiałem usta wykrzywiły się lekko w misterny uśmiech.
Ha, oczywiście, że tomografia nic nie wykazała! To nie taki prosty przypadek!
Plan był dziecinnie prosty: Raoun opętuje kogoś i odgrywa legendarny akt z Massimo Giordano! Wystarczyło, że poda praktycznie te same objawy, co krytyk kulinarny i namiesza w głowie La Casy! Biedny (w sumie nie taki biedny) diagnostyk nie będzie wiedział, jak sobie poradzić z tym problemem, a z jego przebijającym się przez dach szpitala ego na pewno dostanie traumy! No, bo jak to, tak cudowny lekarz nie da rady uleczyć jednego pacjenta? Toż to karygodne! La Casa zwątpi w swoje umiejętności i sam odejdzie z pracy, problem z głowy! Przy odrobinie szczęścia już nigdy nie weźmie stetoskopu do rąk.
Ach, aż Raounowi przypomniały się tamte czasy! Co prawda, wtedy przechodził swój, em, trochę żałosny okres, bo nie miał własnego ciała, ale mimo to udało mu się poznać niezwykle interesującą osobę, jaką był Bashar Karim. Ha, pomyśleć, że to wszystko zaczęło się właśnie od tamtego zdarzenia! Nawet Tesdin by nie wpadła na takie rozpisanie losu!
La Casa milczał przez kolejne minuty, aż w końcu się odezwał:
— Czyli przejdźmy przez to jeszcze raz. — Nie raczył nawet spojrzeć w stronę pacjenta. — Traci pan czasami przytomność, a gdy ją odzyskuje, to jest nagle w innym miejscu, dobrze mówię?
— Tak — załkał Raoun, kiwając głową. — Naprawdę nie wiem, co się dzieje, w jednej chwili wszystko ze mną w porządku, a w drugiej nagle znajduję się w innym miejscu, innych okolicznościach! Wszyscy mówią, że zrobiłem to lub tamto, ale ja tego nie pamiętam! Czy to rak mózgu? Alzheimer? Demencja? Czy ja umieram, panie doktorze?!
Uff, za tę scenkę, którą tu właśnie odgrywał, powinien dostać nagrodę aktora roku.
Zaszklonymi oczami przyglądał się La Casie, nie, wręcz go pochłaniał. Lekarz wciąż nie spoglądał na niego, jak gdyby Raoun był ledwie irytującym głosem w głowie. Szczerze mówiąc, bóg chciał, żeby tak było. Trochę wcześniej próbował namówić Bashara na plan, w którym białooki opętuje Pana Nietaktownego i w jego imieniu rujnuje mu karierę, lecz demon się nie zgodził – powiedział, że najlepiej będzie, jeśli La Casa sam postanowi o odejściu, ewentualnie poprawieniu swojego zachowania. Jak na złość Raounowi trudno było się z nim nie zgodzić. Też najlepiej by mu się oglądało, jakby typ sam uznał, że nie nadaje się jednak do tego zawodu.
Przynajmniej teraz mógł popatrzeć, jak jego wielmożny, super inteligentny pan doktor La Casa nie potrafi sobie poradzić z dziwnym przypadkiem. Co, nic nie przychodziło do tej zadufanej łepetyny? Tak trzymać, ahahahaha! A to pech, jednak pseudogeniuszowa główeczka nie potrafiła znaleźć odpowiedzi! Już Raoun sobie wyobrażał, jak La Casa składa ordynatorowi list rezygnacyjny, pakuje swoje manatki i opuszcza szpital, a stetoskop zamyka w pudle na strychu, razem z innymi rzeczami, po które nigdy więcej nie sięgnie. Dobrze mu tak, nie wie, co to znaczy...!
— Ach, że też z tak trywialnymi problemami przychodzą do mnie ludzie.
Zerwany z fantazji Raoun zamrugał szybko kilkukrotnie, spojrzał na lekarza, nie ukrywając cienia konsternacji.
— Słucham? — zapytał, poprawił swoją pozycję na krześle, by siedzieć prosto.
La Casa wykonał coś pomiędzy wdechem a westchnięciem.
— Jest pan nawiedzony przez niematerialną istotę, ducha lub demona.
Spojrzał z czymś na wzór znudzenia w stronę pacjenta; to chyba był pierwszy raz od przynajmniej kwadransa, żeby poświęcił mu trochę więcej uwagi.
Bóg oniemiał. Siedział kompletnie nieruchomo, wzrok utkwiony miał w mężczyznę, który niechętnym ruchem wybrał z szuflady jakąś kartkę i zaczął coś na niej wypisywać.
— Co...?
— Proszę się udać do magiologa, tam się panem zajmą.
Po złożeniu zamaszystego podpisu La Casa przysunął kartkę bliżej pacjenta. Raoun niepewnie wziął ją do rąk, pospiesznie przeczytał treść. Zgodnie ze słowami śmiertelnika został oficjalnie przekierowany.
Wizyta dobiegła końca. Boga ponaglono do wyjścia, bo – jak stwierdził szanowny pan doktor – nie mógł torować ruchu. Wyszedł na korytarz, niemal od razu usłyszał wołanie następnego pacjenta. Jeszcze chwilę stał w jednym miejscu, aż wreszcie wolnym krokiem ruszył korytarzem.
Zmiął kartkę w rękach, nawet nie rzucił, tylko cisnął nią do najbliższego kosza. Wyskoczył z ciała opętywanej osoby, oddalił się kawałek i przybrał materialną formę, wypuszczając z gardła warknięcie.
Jak się ten drań domyślił?! Skąd wyciągnął takie wnioski?! Przecież opętanie nie było pospolitym zjawiskiem! Nawet Bashar potrzebował kilku wizyt Giordana oraz posłania go na niejedno badanie, by stwierdzić, że tu chodziło o nawiedzanie przez niematerialny byt! A La Casa...! Uch, jak?!
Czy Raoun w jakiś sposób się wydał? Nie, niemożliwe, przecież pilnował wszystkiego, nie używał żadnych innych mocy, kontrolował swoje emocje, więc białe źrenice nie mogły się nawet na pół sekundy ujawnić! Zresztą, nie oznaczały one od razu, że ktoś był opętany, nie w Riftreach! Tutaj praktycznie nie występowała cecha białych źrenic, nikt nie wiedział, o co chodzi!
To skąd...?
— Facet ma rentgen w oczach czy jak? — burknął, przejechał nerwowo ręką po włosach.
— Wszystko w porządku, panie doktorze? — usłyszał wtem.
Wyprostował się, zerknął za siebie. Korytarz akurat przemierzała instrumentariuszka, pani Sara. Widząc ją, odchrząknął cicho, nieświadomie poprawił swój kitel. Znał ją dość dobrze mimo nie tak długiej pracy w szpitalu, jakoś od początku przyjemnie się z nią rozmawiało.
— Tak, po prostu... — na chwilę zamilkł, rozejrzał się, a potem znów spojrzał na pielęgniarkę. — Proszę nie przekazywać tego dalej — nachylił się w jej stronę — ale muszę przyznać, że nie odpowiada mi obecność doktora La Casy w naszym szpitalu.
— Ach, on... — głośno westchnęła, przewracając oczami. — Rozumiem całkowicie, o czym doktor mówi.
Racja, pani Sara była jedną z pierwszych osób, które opowiedziały bogu o nowym nabytku szpitala. Tu trzeba przyznać, że kobieta należała do tych, hm, bardziej plotkarskich i narzekających.
— Zachowanie doktora La Casy nie jest godne lekarza — kontynuowała. — Niejedna osoba z personelu już próbowała powiedzieć mu, że powinien coś z tym zrobić, ale do niego jak do ściany. Pod tym względem przypomina moich synów.
— W sumie ma pani rację. — Przytaknął. — Dzisiejsza młodzież nic się nie słucha!
— Zawsze myślą, że wiedzą lepiej! Zwłaszcza ta moja dwójka. Oboje strasznie uparci, a ten młodszy zawsze wszystko powtarza po tym starszym.
Zabrała jedną rękę z podkładki, którą trzymała, by złapać się za głowę.
— Prawda. — Raoun znów pokiwał głową. — Jeszcze nie można im niczego nowego przekazać, z czystą pasją ignorują!
— I jak połączą siły, to potrafią zdominować!
— Trzeba im ciągle przypominać podstawowe zasady!
— Dokładnie...!
Dwójka nagle wpadła w ciszę. Stali bez ruchu, wpatrując się w siebie nawzajem z trudnymi do określenia wyrazami twarzy. Pani Sara zamrugała parę razy, przyjrzała się dokładnie transplantologowi.
— Czy pan doktor jest ojcem? — spytała wtem.
Usłyszawszy to, Raoun otworzył szeroko oczy, poruszył lekko szyją do przodu.
— Słucham? Ach, nie, nie, nie, skądże! — żywo zaoponował, wymachując rękami w geście zaprzeczenia. — Po prostu mam okazję obserwować młodzież i...
Przerwał, bowiem zdał sobie z czegoś sprawę.
Czy... czy on...?
Nie, nie, nie, to było niemożliwe! Fakt faktem, pomagał trochę bliźniakom i Yonkiemu, Cheoryeonowi nawet trochę więcej, bo musiał go zapoznać z białooką proweniencją i tak dalej, też tak wyszło, że cała trójka była zapisana prawnie jako jego podopieczni, a on był ich prawnym opiekunem, żeby w razie czego inni mogli się z nim skontaktować... To znaczy, czemu to zrobił? Przecież to były tylko losowo poznane osoby, z których jedna okazała się być białookim kuzynem, druga reinkarnacją Złotoskrzydłego a.k.a. przyjaciela Pramatki, a trzecia po prostu rodzeństwem drugiej z ostatniego śmiertelniczego wcielenia...
— Doktorze Noir?
Zamrugał, spuścił wzrok na panią Sarę. Kobieta przyglądała mu się badawczo, ewidentnie chcąc się dowiedzieć, o czym lekarz przed chwilą tak mocno myślał. Raoun niezręcznie odchrząknął, skłamał, że przypomniał sobie o czymś ważnym, po czym szybkim krokiem ruszył korytarzem, nie patrząc, gdzie, byle jak najdalej od pielęgniarki.
Wniknął przez ścianę do gabinetu; choć zrobił to bezdźwięcznie, siedzący za biurkiem Bashar mimowolnie podniósł wzrok znad kartek. Dostrzegłszy pewne załamanie na twarzy Boga Spirytyzmu, uniósł nieco brwi. Otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz został wyprzedzony.
— Bashar... — zaczął Raoun, już materialny osuwając się na krzesełko. — Ja chyba zostałem ojcem.
Schował twarz w dłoniach, garbiąc się przy tym. Bashar tymczasem spojrzał trochę niżej, potem znów w stronę zasłoniętych oczu.
— Myślałem, że nie możesz mieć dzieci — powiedział z nieznaczną konfuzją w głosie.
— Nie, po prostu poznałem takie bachory...
— To brzmi źle.
— Aish, oni na dobrą sprawę są starsi ode mnie! — Rozłożył dramatycznie ręce, wykrzywił usta w grymasie. — Dobra, poza jedną, ale ona jako jedyna jest ułożona, a pozostała dwójka to jakiś koszmar! Żaden z nich nie zachowuje się na swój wiek! Jeden technicznie ma multum lat, ale większości nie pamięta, plus zachowuje się jak wkurzający licealista, a drugi wygląda na gimnazjalistę i pochodzi z innego świata, więc nie wie, jak działa ten.
Jęknął głośno, ponownie schował twarz w dłoniach.
Pomyśleć, że z tak wspaniałego Boga Spirytyzmu nagle zrobił się jakiś rodzic dla grupki gówniarzy. Gdzie popełnił błąd? Kiedy do tego doszło? Czy on zachorował? Nie, przecież bogowie nie chorowali! A może ta cała magia w Riftreach jakoś na niego wpłynęła? Nie, nie!
Nie, nie był żadnym ojcem! Dobra, był prawnym opiekunem, ale to nie tak, jak inni mogli pomyśleć! To wszystko zrobił na potrzeby...!
Potrzebne mu!
— Ach, dobra, nie to jest teraz ważne. — Wyprostował się, puszczając luzem ramiona, cicho odchrząknął. — Musimy inaczej podejść La Casę.
Tak, teraz to się liczyło, nic innego. Musieli pozbyć się śmieci, skoro nie chciały same się wynieść.
Na szczęście Bashar również postanowił odstawić tę dziwną kwestię „ojcostwa” na inny dzień. Odsunął bardziej na bok papiery, oparł łokcie o blat biurka. Podbródek spoczął na splecionych palcach dłoni, w ten sposób wskazując, że demon przystąpił do kontynuacji badań nad sprawą La Casy.
— Mam rozumieć, że taktyka „na Giordano” nie zadziałała? — spytał, choć to brzmiało bardziej jak stwierdzenie.
Bóg skrzyżował ręce na piersi, pokręcił głową.
— Nie zadziałała, i to z kretesem. Myślałem, że pośle mnie na przeróżne badania, a drań już po tomografii stwierdził, że jestem opętany i przepisał do magiologa.
Westchnął cicho, wyprostował nogi.
— Czyli rzeczywiście mamy do czynienia nie z byle jakim przeciwnikiem — wyciągnął wniosek demon.
— Ta...
Umiejętności La Casy były na wagę złota. Wielu marzyło, by być przynajmniej w połowie tak dobrymi lekarzami, co on... To znaczy, na pewno nie Raoun, on był jednym z najlepszych transplantologów, więc sam siedział na wysokiej półce. W zasadzie to nawet wyżej od La Casy, bo, ekhem, miał dobrą osobowość, a już na pewno nie rujnował psychy stawianiem diagnozy. Ech, powinien istnieć jakiś sposób na odebranie typowi jego umiejętności medycznych i przekazanie ich komuś, kto z uśmiechem na twarzy je wykorzysta. Tak byłoby chyba najlepiej.
— Ja nadal myślę, że powinienem opętaniem zrujnować mu karierę, o, na przykład poprzez taki błąd w sztuce lekarskiej — stwierdził lekko, zerkając nieco zmrużonymi oczami na Bashara.
— Kosztem zdrowia niewinnej osoby? — odparł wymownie tamten.
Dwójka wymieniła się spojrzeniami. Raoun skrzywił się minimalnie.
— Dobra, fakt, nie jest to odpowiednie, dopóki noszę kitel.
Jako lekarz nie mógł pozwolić, by niczego winny pacjent ucierpiał, ponieważ trzeba było wykurzyć jednego denerwującego doktorka. Nawet jeśli oficjalnie nie składał przysięgi (bo, jakby, nie miał tak w pełni legalnych papierów na wykonywanie zawodu, ale mniejsza).
Okej, trzeba było zacząć od początku. Tym razem trochę wolniej.
— Skoro nie możemy go zabić ani wrobić w błąd w sztuce lekarskiej — zaczął — to na razie musimy chyba dalej go obserwować. A ty jeszcze weź, sprawdź, czy koleś nie podpisał jakiegoś paktu z demonem, czy coś. Może stąd wystawia tak dobre diagnozy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz