24 marca 2025

Od Tristana do Arthura

— Ty z kolei stałeś pierwszy w kolejce po dar irytowania innych i zachowywania się jak nadęty bufon — burknął Tristan, wciskając mocniej, niż to było potrzebne przycisk przywołania windy.
Arthur całkiem nieźle udawał urażonego dogłębnie, z tą rozwartą gębą i oburzonym spojrzeniem wlepionym w agenta. Ciche ding rozniosło się po korytarzu, winda otworzyła przed nimi swe metalowe drzwi. Gdzieś w duchu Tristan miał nadzieję, że przytrzasną one kawałek idealnie wyprasowanej koszuli drugiego mężczyzny albo ten jego jedwabny krawat.
Bufon? — powtórzył Arthur. — Tak to chyba jeszcze nikt mnie nie nazwał.
— Śmiem wątpić.
Z czwartego piętra potrzebował dostać się na parking podziemny. Przejechali dopiero jedno piętro. Tristan zgrzytnął zębami. Nigdy ta droga mu się tak bardzo nie dłużyła.
— Mam charakter łatwo zaskarbiający sobie serca innych — odparł przymilnym głosem Hart.
— Och tak, i do tego uśmiech pajaca i spojrzenie debila.
— Wie pan co — westchnął antykwariusz — cena książki będzie od teraz rosnąć z każdą wypowiedzianą przez pana inwektywą pod moim adresem. Z tejże racji kosztuje ona w tym momencie sześćdziesiąt funtów.
Tristan odwrócił głowę, spojrzał prosto w zielone oczy mężczyzny i warknął:
— Bęcwał.
— Siedemdziesiąt.
— Hucpiarz.
— Osiemdziesiąt.
— Abderyta.
— Dziewięćdziesiąt!
Sowizdrzał.
Licytacja trwała aż do zawrotnej ceny stu pięćdziesięciu funtów za podstarzałą książkę i najpewniej mogłaby się ciągnąć tak jeszcze przez godzinę, gdyby winda litościwie nie wylądowała na właściwym piętrze i nie wypuściła ich na pogrążony w ciszy i chłodzie parking. Tristan wystrzelił jak z procy, kierując się prosto do swojego wysłużonego Dodge’a, przy okazji zastanawiając się, dlaczego ten blond idiota wciąż tutaj był, jak rzep uczepiony psiego ogona.
— W takim razie jedziemy na Feathers Lane, prawda? — odezwał się całkowicie poważnie Arthur, łaskawie przynosząc mu odpowiedź. — Rzuciło mi się w oczy coś o starych zegarach w papierach, mogę…
Agent zrobił gwałtowny zwrot na pięcie, zmusił antykwariusza do zatrzymania się przed nim. Z tej niewielkiej odległości, która ich teraz dzieliła, oglądanie tego delikatnego uśmiechu na wargach mężczyzny doprowadzało go do szału, a perfumy o intensywnym, korzennym zapachu drażniły nos.
— Jakie my? — fuknął. — Ja jadę, a ty wracasz siedzieć na dupie w swojej zakurzonej dziurze.
— O każdym miejscu kultury i sztuki wyraża się pan tak grubiańsko?
— Zamknij się wreszcie albo ci pomogę — warknął Tristan, wznawiając swój gniewny marsz do samochodu i mając nadzieję, że zaraz beton nie zacznie pękać mu pod stopami od jego kroku.
— W jaki sposób? — zamruczał niewinnie Arthur.
— Spierdalaj!
Otworzenie wreszcie starego Dodge’a było zbawienne, Tristan wpakował się szybko na obite czarną skórą siedzenie, zapadł się w nie ciężko, odetchnął. Czy tak właśnie wyglądało to mityczne piekło, gdzie sekundy brutalnej kary wydawały się godzinami wypełnionymi cierpieniem? Jeśli tak, to zamierzał właśnie wyjechać z niego na pełnym gazie. Przekręcił kluczyk.
Dodge odchrząknął, coś mruknął niewyraźnie. I zamarł.
Tylko nie to.
— Kurwa. — Kolejna próba, tym razem kasłanie trwało dłużej, zabrzmiało jeszcze bardziej niezdrowo. Ktoś go chyba wychujał na ostatnim przeglądzie. — Kurwa, kurwa i kurwa jego mać!
Nie było teraz czasu grzebać w bebechach staruszka, musiał dostać się do tej hali i przeszukać ją razem z Marhaltem, zanim technicy się tam na dobre zadomowią i coś jeszcze mu zadepczą. Wzrok mimowolnie powędrował w górę, znalazł w odbiciu wewnętrznego lusterka sylwetkę Arthura, który stał nonszalancko kawałek za pojazdem, przyglądał się z rozbawionym zaciekawieniem męczeńskim staraniom agenta.
Cholera, czy miał jakieś inne opcje? Jeśli teraz pójdzie i poprosi o wypożyczenie służbowego samochodu, administracja znowu wyciągnie spod biurka wyceny napraw ostatnich dwóch pojazdów agencji prowadzonych na misji przez Tristana, przez co kłócenie się będzie trwało może i godziny. Mógł też zadzwonić do Andrei. Zebrać prawdopodobnie od niej opieprz przez całą drogę, że ktoś z jego stanowiskiem nie może jeździć wadliwym antykiem.
Zapytałby, za jakie grzechy, ale Ceartas pewnie miał je wszystkie wypisane alfabetycznie i uporządkowane stopniami, od tych najmniej do najbardziej poważnych.
Wysiadł, czując się zdradzony przez zaufanego przyjaciela.
— Masz samochód — mruknął, lecz głos poniósł się echem po parkingu, dotarł łatwo do uszu drugiego mężczyzny.
— Mam.
Tristan łypnął okiem, próbując nie oglądać w pełnej krasie tego dumnego uśmieszku Arthura, nie pogłębiać swego uczucia porażki.
— Więc nas zawieziesz.
— Z przyjemnością.
— I oddasz mi książkę w zamian za to, że cię zabieram na akcję.
Jasna brew uniosła się, wątpiąc w ten sposób rozumowania.
— O tym jeszcze podyskutujemy.


Oczywiście, że Arthur też jeździł Dodge’em – starym, pięknym, czarnym, działającym. Wystarczyło mu zajechać pod opuszczoną halę i zaparkować w okolicy służbowych pojazdów, by zaraz uwaga wszystkich spoczęła na błyszczącej karoserii i ciemnych felgach, bo przecież agent Fragarach jeździł czymś bardzo podobnym, ale to nie mógł być on, prawda? Buty zachrzęściły o żwir, Tristan wysiadł, dobitnie trzaskając drzwiami przez te upierdliwie klejące się do niego spojrzenia zebranych agentów z Biura Śledczego i techników, ciekawskich oraz głodnych plotek o największej czarnej owcy w agencji.
A za chwilę, po stronie kierowcy, wyłonił się Arthur z promiennym uśmiechem, kradnąc całą uwagę, wzbudzając zachwyt i pożądanie. Bezwolnym gestem poprawił idealną fryzurę, przejeżdżając otwartą dłonią po boku głowy i Tristan był bardziej niż pewien, że ruch ten stanowił część jakieś większej, dokładnie zaplanowanej prezentacji, którą Arthur używał przed tłumami z pełną tego świadomością. Nonszalancki, czarujący, naturalnie przyjmujący zainteresowanie jego osobą, wręcz tego oczekujący.
Tristan skrzywił się, burknął pod nosem przekleństwo i, nie czekając na panicza, ruszył do wejścia hali, gdzie tłoczyli się jego współpracownicy wraz z ustawionym w szyku oddziałem uzbrojonych funkcjonariuszy.
— Podobała się podwózka? — zagaił pogodnie Arthur, doganiając go spokojnym truchtem.
— Jeździsz jak potłuczony.
Hart próbował się bronić jakiś kolejnym, durnym tekstem, lecz agent go zignorował, złapał szefową oddziału uderzeniowego, dostał szybki, bardzo konkretny raport od kobiety. Hala okazała się czysta, przemytnicy uciekli z niej wczas, lecz zostawili swój towar i odciski palców za sobą. Do tego wszystkie wejścia obstawione i brak materiałów wybuchowych – skarbnica dowodów stała przed nimi otworem.
Skinął kobiecie głową i odwrócił się, tylko po to, by zauważyć Arthura radośnie wmaszerowującego do wnętrza hali, zaraz po tym, jak zostawił za sobą jakiegoś skołowanego asystenta jednego z techników, całego czerwonego i niepewnego, gdzie powinien trzymać on swój wzrok.
Krawat okazał się już wcześniej przydatny dla celów Tristana, więc jakoś tak bez większego zastanowienia dopadł on do Arthura i złapał go ponownie za jedwabny materiał, skutecznie zatrzymując mężczyznę w miejscu.
— Niczego nie dotykaj — warknął. — Same gały mają pracować. Jak już tu jesteś, to przyjrzyj się tym starym zegarom, w których te chuje szmuglowali narkotyki. Może mają w sobie coś charakterystycznego i będziemy w stanie namierzyć pochodzenie niektórych.
Zgniłozielone oczy zjechały powoli na dłoń trzymającą krawat, uniosły się ponownie na agenta, błysnęły irytująco, zadziornie.
— Panie Fragarach — wymruczał Arthur — to już drugi raz w ciągu tego dnia, gdy łapie mnie pan za krawat. Zaczynam dochodzić do wniosku, że pan to lubi.
Udusi go. Kiedyś, na oczach wielu świadków, po prostu obwiąże mu ten krawat ciasno wokół szyi i dozna chyba jakiegoś antycznego oczyszczenia duszy z tego powodu.
Hala, mimo swej nielegalnej zawartości, nie wyróżniała się niczym szczególnym na pierwszy rzut oka. Długie, metalowe regały, zawalone kartonami oraz ciasno owiniętymi czarną folią paczkami, ciągnęły się w nieskończoność i sięgały prawie sufitu. Na pewno narkotyki układano na nich wedle ustalonego schematu, by ktoś niepowołany natknął się przede wszystkim na pudło z rupieciami i nic więcej. Miejsce nie było stare czy śmierdzące stęchlizną, podobno firma, do której hala należała, zbankrutowała niedawno, zaś przemytnicy szybko zwęszyli okazję do stworzenia nowej kryjówki. Robocze stoły usłano częściami zegarów, a małe paczuszki walały się przy nich, czekające na ulokowanie pośród zastałych mechanizmów.
Z fachową wprawą Tristan przyglądał się otoczeniu, szukając drobnych rzeczy, które naprowadziłyby go na dalszy trop, a w ostateczności do rozbicia całego gangu. W głównej mierze na tym opierała się jego praca – na szczegółach, zmiętych papierkach, zapomnianych kartkach z kalendarza, tworzących przestępcze życie zbrodniarzy. Gdzieś za nim kroczył Arthur, pogwizdując cicho i, o dziwo, słuchając się przestrogi o niedotykaniu niczego.
Wyszli spomiędzy metalowych regałów, stanęli w bardziej otwartej, roboczej przestrzeni. Jeden ze stołów w pośpiechu przewrócono, narzędzia walały się po podłodze. Technicy badali dokładnie uchwyty śrubokrętów w poszukiwaniu odcisków.
Było dla niego coś za cicho.
Marhalt — syknął w myślach.
Odpowiedzi się jednak nie doczekał, byt nijak nie zareagował. Co było zdecydowanie nienormalne dla niego, Marhalt rzadko ignorował w ten sposób miejsca zbrodni.
W tym czasie technicy coś znaleźli, ostrożnie spakowali śrubokręt do torebki, udali się z nim do wyjścia i samochodów z przewoźnym sprzętem analitycznym.
Marhalt, teraz jest doskonały moment, żeby powiedzieć mi, co widzisz, jakbyś nie zauważył.
Z prawej. — Usłyszał wtem.
Tristan spojrzał. Zza drzwi gabinetu na otwartym piętrze wypadła trójka uzbrojonych osób i otworzyła ogień.
Wytrenowany umysł nie pytał, skąd wzięli się ci pomyleniu przemytnicy, jak udało im się skryć w budynku przed uzbrojonym oddziałem, jaki był ich cel w tym momencie. Wytrenowany umysł reagował, niesparaliżowany wystrzałem broni palnej ani krzykami. „Czyje życie stoi ponad twoim?” tak pytał go Riwalen, gdy przechodzili przez różne scenariusze misji policyjnych. „Osób bezbronnych”, odpowiadał.
Wpojone instynkty zaskoczyły w niecały ułamek sekundy. Tristan obrócił się, mocno chwycił w pasie Arthura i pchnął ich na ziemię za przewrócony stół, zasłaniając mężczyznę własnym ciałem.
Kula przeorała mu lewę ramię zamiast ręki Arthura.
Padli, a stęknięcie bólu zaginęło całkowicie w kanonadzie rozdzierającej wnętrze hali, w huku ołowiu odbijającego się od metalowego blatu. Nie pierwszy raz go postrzelono, uczucie niezmiennie kojarzyło mu się z dostaniem kijem bejsbolowym, tylko że dwa razy grubszym od normalnego. I wciąż, kurwa, bolało jak diabli.
Cała ręka mu na moment zdrętwiała, ciało dopiero zdążyło wstrzyknąć adrenalinę w żyły. Podparł się na prawej stronie, przelotny dreszcz przebiegł przez plecy, gdy ciepłe stróżki na ramieniu zmieniły kierunek. Kątem oka dostrzegł ruch, stwardniałe niespodziewanie oblicze, skupione spojrzenie.
I dłonie z wprawą odbezpieczające pistolet.
Tristan, nie dowierzając własnym oczom, spróbował namacać kaburę na ramieniu. Była pusta.
Jak na bezbronną osobę, Arthur celował właśnie doskonale zza osłony w jednego z przemytników.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz