24 maja 2025

Od Cheoryeona – Track 9: B-dur (11/11)

— Muszę tam iść.
— Nie puszczą cię.
— Nie obchodzi mnie to, muszę tam iść.
Stosunkowo młody mężczyzna westchnął ciężko na te słowa, podparł ręką czoło. Wyglądał, jakby powoli osiągał limit swojej cierpliwości, choć nadal uparcie starał się nie pęknąć. Zapewne myślał, że musiał zachować klasę, zwłaszcza że uważał siebie za starszego, a do tego wyższego w hierarchii.
— Nawet jeśli napiszesz wniosek, to się nie zgodzą — ciągnął dalej. — Zaświaty nie puszczają raz zgarniętych dusz.
Stojący przed nim Benjamin skrzywił się wyraźnie. Zacisnął obie pięści.
Dobrze wiedział, jak działały Zaświaty. Nieraz przez nie przechodził, więc znał doskonale obecne tu procesy oraz panujące zasady. Co prawda, nie mógł tego powiedzieć na głos, ale wszystko wiedział. Nie mógł jednak tak po prostu przyznać Żniwiarzowi racji. Musiał iść.
Musiał wrócić do świata żywych.
Jego śmierć była zbyt nagła. Nie. Przecież dostał sygnał, niejeden w dodatku. Na koncercie miał wizję. Potem w trakcie imprezy moc go ostrzegała wielokrotnie. Czemu więc nie zareagował? Aż tak bardzo był pijany? Nie, niemożliwe. Coś tu ewidentnie było nie tak. Ta cała sprawa nie miała sensu. Musiał więc się dowiedzieć, co się stało. Musiał.
Po prostu musiał...
Zrobić cokolwiek.
— Benjamin, co ty robisz?!
Ponury Żniwiarz zamrugał parę razy, popatrzył na BenJohna, który dosłownie sekundę temu zerwał mu ze smyczy identyfikator.
— Idę! — odparł beznamiętnie muzyk.
Zamierzał uciekać, niestety szybko został złapany za przedramię. Odwrócił się, spojrzał na mężczyznę, od razu zaczął ciągnąć. Z oczu biła tak wielka wściekłość, że nawet tamten się zawahał.
A mimo to nie został puszczony.
Żniwiarz wykonał głęboki wdech.
— Uciekniesz i co potem? — spytał spokojnie.
Usłyszawszy te słowa, jasnowidz mimowolnie przestał się wyrywać. Spuścił głowę, nic nie powiedział.
— Nie żyjesz, jesteś duchem! — kontynuował Żniwiarz. — Nic nie będziesz w stanie zrobić, a nawet jeśli zdołasz objawić się komuś lub go opętać, to tylko wywołasz problemy, i w jednym, i w drugim świecie. W dodatku jak cię już złapią Łowcy Dusz, to sam będziesz miał kłopoty. Proszę, zastanów się nad tym — dodał już bardziej miękkim tonem.
Dwójka chwilę stała tak nieruchomo. Nikt akurat nie przemierzał tego korytarza Zaświatów, więc wokół trwała niemal absolutna cisza.
Ponury Żniwiarz obserwował muzyka dokładnie. Widząc, że ten nie zamierza więcej uciekać, powoli puścił jego przedramię.
Benjamin ścisnął mocno w dłoni plastikowy identyfikator, aż pobladły kłykcie.
— Wiedziałem — odezwał się w końcu. — Wiedziałem, że umrę. Wiedziałem, że ma do tego dojść, a mimo to...! — głos mu zadrżał. — A mimo to nie potrafiłem temu zapobiec!
— Śmierć to nie jest coś, co można łatwo oszukać.
— Ale ja dostałem szansę! — Wreszcie podniósł wzrok na mężczyznę. — Szansę, której nie wykorzystałem!
Pociągnął nosem, z oczu wypłynęły łzy.
Jak mógł tak to wszystko schrzanić?! Co on miał w głowie, kamień zamiast mózgu? Przecież wystarczyło tego przypilnować! Sprawdzać tę cholerną przyszłość! Był jasnowidzem, do jasnej...!
Niestety Żniwiarz miał rację. Ucieknie, super, ale co potem? Co tak dokładnie zrobi? To wcale nie tak, że mógł to wszystko odkręcić. Nawet jakby rzeczywiście kogoś opętał albo udałoby mu się skontaktować z kimkolwiek, nie przyniosłoby to nic dobrego. Albo inni mu nie uwierzą, albo tylko posypie solą już zadane rany.
Mimo tej świadomości czuł się, że jeśli będzie siedział bezczynnie, to do reszty zwariuje.
Uspokoił się trochę, co wywołało u Ponurego Żniwiarza ulgę, ale tak naprawdę nie spoczął. Przypomniawszy sobie o pewnej rzeczy, udał się do odpowiedniego punktu, by złożyć wniosek o możliwość udania się do świata żywych na swój pogrzeb. Z racji, że nie istniał na to formularz, wziął jedną z dostępnych kartek, zaczął sam wszystko pisać. Powód składania wniosku: zbyt nagle odszedł, więc chciał przynajmniej ostatni raz ujrzeć bliskich.
— Nie zgodzą się. — Ponury kolega musiał mu psuć nadzieje. — Prawie nigdy się nie zgadzają.
To fakt – jak zostało wspomniane wcześniej, Zaświaty nie puszczały raz zgarniętych dusz. Pozwolenie na wyjście wiązało się z ryzykiem, że duch postanowi uciec. Po tym trzeba by było słać Łowcę Dusz, wypełniać przeróżne papiery, też odpowiedzialny Żniwiarz dostałby karę. Za dużo konsekwencji. Dlatego właśnie szanse na otrzymanie zgody były dość marne.
Benjamin postanowił spróbować. Kto wie, może się uda? Zaświaty ostatnio starały się nadążać za trendami, więc zbierały kultowe rzeczy, żeby pracownicy i goście Centrum Dusz się nie nudzili. Może zatem znajdzie się w Zarządzie fan BenJohna, który, widząc prośbę samego artysty, postanowi ją zaakceptować? Szanse były małe, ale nie zerowe.


— Mówiłem, że się nie uda — rzucił Ponury Żniwiarz, zerkając przez ramię.
Jasnowidz spoglądał na swój wniosek, który dostał z powrotem. Nic się nie zmieniło poza tym, że pojawiła się pieczątka z napisem: „ODRZUCONO”, w akompaniamencie podpisu jakiegoś pracownika. Westchnął ciężko, zmiął kartkę.
Tyle czekał na coś takiego.
— Nie, nie poddam się — powiedział wtem, bardziej do siebie, niż towarzyszącego mu Żniwiarza.
Zgarnął z blatu kolejną pustą kartkę, usiadł do stolika z długopisem. Napisał ponownie ten sam wniosek, jedynie pozmieniał trochę słowa w uzasadnieniu. Może jak dorzuci bardziej płaczliwą historyjkę, to się zlitują nad nim? Trzeba było bardziej uderzyć w serce. Co prawda, nikt w Zaświatach nie miał fizycznego serca, ale nie byli przecież bezduszni. Tak, jeśli się bardziej postara, to dostanie zgodę.
Złożył wniosek, grzecznie czekał (w sumie nie wiedział ile, ponieważ tutaj nie istniało pojęcie dnia i nocy, również nie odczuwało się potrzeb fizjologicznych). Wreszcie otrzymał odpowiedź.
— Uch, czemu nie mogą się zgodzić?! — jęknął głośno. — Przecież to nic wielkiego!
Serio, dlaczego nie mogli tego zaakceptować?! Za mało smutków wylał na papier? Coś źle napisał? Nie, nie popełnił żadnego błędu. Wszystko ładnie się prezentowało, nawet postarał się z czcionką, żeby była elegancka, z zawijasami i w ogóle. O co więc chodziło? Musiał wiedzieć!
Teraz również Ponury Żniwiarz był przy nim. Spojrzał na wniosek, potem na twarz muzyka. Z dobrą chwilę przyglądał mu się, ewidentnie nad czymś dumając. Przygryzł na moment dolną wargę, w końcu niepewnie zaczął:
— Może to znak, że...
— Do trzech razy sztuka! — przerwał mu Benja, łapiąc do rąk jeszcze jedną kartkę. — Tym razem się uda! Mam przeczucie!
A przynajmniej to. Jako duch miał znacząco ograniczone zasoby energii, w dodatku Zaświaty cechowały się blokadami, które uniemożliwiały używanie magicznych zdolności (to wcale nie tak, że duchy z reguły i tak traciły dostęp do swoich mocy), więc Benja praktycznie nie był w stanie zaglądać w przyszłość. Nie mógł sprawdzić, co zrobić, by go wreszcie puszczono. Ale to nic. Wieloletnie doświadczenie załatwi sprawę. Po prostu od nowa to napisze, znów trochę inaczej.
Pisał, pisał, pisał, długopis kreślił jeszcze więcej linii. Jasnowidz milczał cały ten czas, tylko okazjonalnie coś tam mruczał pod nosem. Wreszcie skończył, całość ostatni raz przeleciał wzrokiem. Wstał od stolika, już miał iść, gdy nagle kartka zniknęła mu z rąk, wyrwana przez kogoś.
— Ja to wezmę — oznajmił Ponury Żniwiarz.
— NIE! — Benjamin machnął ręką, lecz tamten wykonał zgrabny unik.
— Czemu?
— Bo nie! Masz mnie za debila? — Zmarszczył gniewnie brwi. — Już ja wiem, że to wyrzucisz!
— Że co zrobię? — odparł niespodziewanie urażony. — Za kogo ty mnie masz? Już kilka razy cię eskortowałem, ciągle ci towarzyszę, a ty...!
— To nie ma nic do rzeczy! — Skrzyżował ręce na piersi. — P-Poza tym, i tak nic nie pamiętam! — Wypchał policzki powietrzem niczym naburmuszone dziecko.
Żniwiarz zmierzył go wzrokiem, westchnął ciężko, przez moment kręcąc lekko głową. Spojrzał na kartkę, zlustrował zawartość.
— Zaufaj mi — powiedział spokojnie.
Benjamin zerknął w jego stronę, minimalnie się skrzywił.
— Sam to załatwię — odparł zniżonym głosem.
— Pomogę. Zresztą, co ci szkodzi spróbować? Przecież zawsze możesz napisać kolejny wniosek.
Racja. Typ sobie pójdzie, a on będzie mógł złożyć następny.
Ostatecznie jasnowidz westchnął ciężko, rozluźnił ramiona. Niech już tak będzie. Nie miał nic do stracenia. Pewnie i tak się nie uda.
Puścił Żniwiarza. Jedynie odprowadził go wzrokiem, trochę zaciekawiony, kiedy mężczyzna nie podszedł do okienka, a udał się korytarzem w głąb Zaświatów. Benjamin mniej więcej wiedział, dokąd prowadziła droga, aczkolwiek jakoś nie chciał tego dopuścić do informacji. Nic z tego nie będzie. Cokolwiek tamten kombinował, nie wypali.
Jakiś czas później trzymał w rękach wniosek podbity dużą pieczątką z napisem: „ZGODA”. Zamrugał parę razy, przyjrzał się uważniej.
— Nie podrobiłeś? — zapytał.
— Oczywiście, że nie? — Żniwiarz posłał mu krytyczne spojrzenie. — Nigdy nie śmiałbym podrobić tego podpisu.
Słysząc to, Benja zerknął ciut niżej, jego oczom ukazał się zamaszysty podpis...
Chwila, ona się zgodziła?!
— Poszedłeś aż do niej? — wciąż nie mógł uwierzyć.
Mężczyzna stanął wyprostowany, uśmiechnął się dumnie.
— Mówiłem, że pomogę.
Benjamin powrócił wzrokiem na wniosek, w oczach zakręciły się łzy. Udało się. Dostał zgodę. Mógł iść. Mógł wyjść z Zaświatów. Na krótko, ale jednak. Nic już nie stało mu na przeszkodzie.
— Dziękuję.
— Ach, to nic...
— Mam jeszcze czas, prawda?! — przerwał mu nagle. — Musimy iść, szybko!
Odwrócił się na pięcie, ruszył pędem w stronę holu.
Udało się! Mógł iść! Musiał się sprężać! Tyle czasu mu zeszło na walkę z Zarządem. Jeśli się okaże, że będzie spóźniony, to się załamie. Rozniesie całe Zaświaty.
Nie, nie mógł myśleć tak negatywnie. Będzie dobrze. Jeszcze był czas.
Szybko dotarł do jednego z użytkowanych przez pracowników wyjść. Pokazał ochroniarzowi swój wniosek, musiał jednak poczekać na żniwiarskiego opiekuna. Ponury Żniwiarz go dogonił, wyciągnął swój identyfikator i przedstawił się jako eskorter duszy. Puszczeni przeszli przez bramkę, stanęli przed drzwiami.
— Dobra — zaczął mężczyzna — wiem, że tędy weszliśmy, ale te drzwi, a...!
Został nagle pociągnięty za szyję, ponieważ Benjamin złapał za identyfikator, by czym prędzej go odbić. Drzwi się otworzyły, muzyk pospiesznie przekroczył próg. Żniwiarz podążył za nim wzrokiem, westchnął ciężko.
— No tak, już wiesz — mruknął do siebie, po czym sam również poszedł dalej.
Jasnowidz wyszedł z drugiej strony. Z początku otoczenie wyglądało podobnie; tak samo, jak w zaświatowym holu otaczały go białe ściany i podłoga z wypolerowanych na błysk kamiennych płytek. Wiedział jednak, że dotarł do świata żywych, ponieważ przed nim znajdowało się okno, przez które miał widok na zieleń drzew i znajdujące się na dalszym planie budynki.
Usłyszał pewne dźwięki, odwrócił głowę.
Kawałek dalej stała grupka osób. Wszyscy nosili czarne, eleganckie ubrania, stali blisko siebie, niemal w rzędzie. Benjamin od razu ich rozpoznał. Pociągnął nosem, do oczu momentalnie napłynęły łzy. Wolnymi krokami zaczął zbliżać się do grupy.
Trafił akurat na ten moment.
Zmierzył wzrokiem otoczenie, dostrzegł wjeżdżającą do pieca kremacyjnego trumnę.
Całość prezentowała się dokładnie tak, jak w wizjach. Pierwszy raz to zobaczył u matki – wtedy myślał, że miało związek z ojcem. Dopiero na koncercie zdał sobie sprawę, że tak naprawdę chodziło o niego. Jedynego syna niezamożnej, ludzkiej pary, która poza dzieckiem tak naprawdę nie miała zbyt wiele.
Nie pławili się w bogactwach. Nie mogli sobie pozwolić na luksusy pokroju wyjazdów i drogich rzeczy. Choć z drugiej strony nie żyli w biedzie, Benjamin chciał im zapewnić lepsze życie. Nawet kiedy był skłócony z matką, w sekrecie szykował dla nich wspólną wycieczkę. Zamierzali polecieć do Solmarii. Mieli wspólnie coś zwiedzić, poznać, zakosztować. Pokąpać się w ciepłym morzu. Po prostu razem spędzić czas. Musiał tylko namówić wytwórnię na wydanie mu dłuższego wolnego.
Popatrzył na znajdujących się obok rodziców przyjaciół. Każdy z nich stał ze spuszczoną głową, w ten sposób ukrywając swoje łzy. Daniel co chwilę pociągał nosem, Adam zdjął okulary, by przetrzeć palcami oczy. Raimund chował twarz w chusteczce, Edward klepał go po plecach. Towarzyszyły im ich rodziny oraz członkowie zespołu Raimunda.
Przyjaciół Benja też chciał gdzieś zabrać. Przez to, że każdy z nich miał już pracę i swoje życie, a niektórzy nawet pozakładali rodziny, nie mieli tyle czasu na wspólne spotkania. Ich wolne dni rzadko się pokrywały ze sobą, trudno było coś ustalić. Ale Benjamin obiecał sobie, że w końcu zorganizuje dla nich dłuższy wyjazd. Był gotowy nawet pokryć wszystkie koszty. Mimo zarabiania sporych pieniędzy nie wydawał wszystkiego od razu. Zbierał na odpowiednią okazję.
Dalej stał Tommy. Blondyn dłonią uspokajał szlochającego dyrektora wytwórni, samemu co pewien czas ścierając rękawem swoje łzy.
Menedżer BenJohna tak ciężko pracował. Od początku traktował swoją pracę poważnie, jeszcze przed debiutem muzyka. W One Step Ent. był praktycznie jedyną osobą, która zawsze starała się pomóc licealiście z wielkim marzeniem. Wszystko tak dokładnie planował, pilnował grafiku, ale z drugiej strony nie był nigdy surowy. Potrafił odpuścić, poprosić, by artysta dostał trochę luzu. Nawet można było z nim prowadzić normalne rozmowy, niekoniecznie związane ze światem muzyki. Był praktycznie przyjacielem, opiekunem w świecie sławy.
Dla niego Benjamin jeszcze nic nie przygotował. Nie zdążył.
Miał tyle planów, tyle pomysłów. Tyle piosenek, których nie skończył, które ledwo zaczął. Tyle sposobów na uszczęśliwienie fanów. Jego kariera wciąż się rozwijała, mógł jeszcze tyle osiągnąć. Na bogów, dopiero co się pogodził z matką! Ich rodzina była cała w zgodzie! Wreszcie mógł normalnie rozmawiać z rodzicami przy stole, sprzątaniu, każdej domowej czynności!
Co takiego zrobił, że to wszystko musiał stracić w tak brutalny sposób?
— Mamo... — zaczął, łzy strugami popłynęły mu z oczu. — Mamo, przepraszam. Tak bardzo przepraszam.
Stał teraz tuż koło matki. Kobieta oczywiście nie reagowała na niego, cały czas zapatrzona w stopniowo znikającą z jej pola widzenia trumnę. Nie widziała go. Nie słyszała. Dla niej było tu tylko jego zimne, nieruchome, zamknięte w pudle ciało, które lada moment miało się obrócić w proch.
— Tak się martwiłaś o mnie — ciągnął dalej Benny. — Ja mówiłem, że nic mi nie będzie... Ja... — Pociągnął nosem. — Dostałem znak. Dostałem, a i tak temu nie zapobiegłem! Mogłem to zmienić! Mogłem żyć! Ale...! Uch, jestem taki głupi!
Pociągnął za włosy, prawie sobie je wyrywając.
Ile to, chwila, jeden ruch! Tyle wystarczyło, żeby nie umarł! Miał moc jasnowidzenia, na Prawo Równowagi, czemu więc jej nie wykorzystał! Używał do tak błahych rzeczy, a kiedy chodziło o coś poważnego, to nagle nic! NIC! Mógł żyć, mógł żyć!
Umarł z własnej winy.
— Mamo, ja naprawdę przepraszam! — szlochał.
Matka jeszcze trochę spoglądała na trumnę, gdy nagle pospiesznie sięgnęła do swojej torebki. Chwilę w niej grzebała, aż w końcu wyciągnęła komórkę. Drżącymi palcami wybrała z kontaktów numer do Benjamina, zaczęła dzwonić.
Benja otworzył szeroko oczy.
— Mamo, nie dzwoń, proszę. — Pokręcił głową.
Mimowolnie chciał położyć dłoń na ramieniu rodzicielki, ale palce jedynie przeniknęły przez ciało.
— Proszę, Benny, odbierz... — błagała kobieta pod nosem. — Proszę...
— Nie, mamo, nie dzwoń — głos mu się łamał. — Proszę, mamo! Mamo!
Matka zamarła, niespodziewanie wybałuszyła oczy. Świat na dosłownie moment wydawał się znacząco zwolnić, wszystkie dźwięki jakoś zostały daleko w tle.
— Odebrał — wydusiła z siebie. — Victor, odebrał!
Ojciec pociągnął nosem, popatrzył na nią.
— Kto odebrał? — spytał.
— Benny! Benny odebrał! Odebrał!
Zarówno mężczyzna, jak i Benjamin unieśli wysoko brwi. Przyjaciele muzyka również zwrócili uwagę na sytuację.
Mąż nie wierzył, więc żona podała mu szybko komórkę. Przybliżył urządzenie do ucha, uważnie nasłuchiwał.
Akurat wtedy odezwała się poczta głosowa.
Z jednej strony ojciec wyglądał, jakby się trochę tego spodziewał. Z drugiej na twarzy pojawił się wyraz wskazujący, że w pewnym momencie naprawdę chciał wierzyć w cuda.
— Nikt nie odebrał — oznajmił.
— Niemożliwe. Słyszałam go, słyszałam jego głos! — Złapała mężczyznę za rękaw marynarki. — On odebrał!
Daniel zaczął pytać, czy wszystko w porządku. Pan Johnson pokiwał głową, próbował uspokoić żonę, lecz ta wciąż krzyczała. W kółko powtarzała, że słyszała głos swojego syna, odebrał, zawołał ją.
— Nie, mamo, nie... — wyszeptał Benjamin.
Co on najlepszego narobił?
Upadł na kolana, zaczął głośno płakać. Łzy strumieniami spływały po jego policzkach, jednak pozbawione fizycznej formy znikały, nim zdążyły spaść na ziemię. Przejechał drżącą ręką po włosach, zburzył ich szyk, gdy mocniej pociągnął za parę kosmyków.
To wszystko jego wina. Powinien był bardziej o to zadbać. Nie zajmować się swoją karierą, dopóki by tego nie rozwiązał. Nie powinien był iść na żadną imprezę. Nie powinien był wracać do stolicy.
Mógł się słuchać matki i nie podążać za jakimiś durnymi wymysłami.
Zrujnował nie tylko swoje życie, ale też bliskich. Paczka przyjaciół od czasów szkoły straciła członka. Rodzice stracili jedynego syna. Spełnił się najgorszy koszmar matki. Koszmar, przez który aż się pokłóciła z Benjaminem. A teraz jeszcze...
Krzyknął na całe gardło, uderzył pięścią w podłogę. Podparł się ręką, powoli usiadł. Nie przestawał płakać, tak samo jak zebrani żałobnicy.

Gdybym mógł wrócić do minionych lat,
Bardzo dokładnie bym to przemyślał,
Każde „za” i „przeciw”.
Męczyłem pasje jak swój własny kat,
Ale dzisiaj sam siebie bym wyśmiał:
„Głupiś, więc się nie dziw”.
Może gdybym teraz twórcą nie był,
Sięgnąłbym, co mi proponowali,
Co rodzic poradził.
Gdybym choć na chwilę mądrzejszy był,
Wiedziałbym, że mój plan nie wypali.
Nikt snów by nie zgładził.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz