Do zakutego łba, jak to cudownie gówniarz raczył ująć, dotarło tyle, że Dante potrzebował czterodniowego weekendu z regeneracyjnymi technikami przeciwko zmarszczkom, żeby nic permanentnego na jego twarzy nie pozostało po marszczeniu brwi w towarzystwie tego kaszojada, oraz urlopu aż do odwołania od przebywania z jednostkami wybitnie uzdolnionymi we wkurwianiu go, które ledwie dwa miesiące temu mogły wreszcie na legalu kupić piwo jabłkowe. Tylko Zapałka miał przepustkę u niego, bo ten to i tak mentalnie nie różnił się niczym od pięciolatka, a w dodatku syren nie mógł pozwolić, by cały ciężko osiągnięty progres w ubieraniu spalonej gęby w sensownej ciuchy przepadł jak nietrenowane miesiącami mięśnie. Nie widzieliby się raz na zwyczajowe odpierdalanie w barze, a brykiet zaraz zakładałby jedną, a nie dwie niepowyciągane koszulki w tygodniu.
Bar huczał, dopiero nocą w pełni odżywając po spokojnym otwarciu po osiemnastej, co i tak zdaniem Dantego było wyłącznie zasługą jego ekipy, robiącej żywą reklamę ze zbyt dobrej zabawy przy nieco zużytym już sprzęcie karaoke. Konfiguracja zawodników na boisku znana tak dobrze jak własna kieszeń – Raam obstawiał kanapę i machał tylko ręką w stronę wsparcia taktycznego, czyli barmana wolącego nie liczyć, ile procentów posłał w tamtą stronę, Seymour kisnął razem z Vi, pilnując, by żaden materiał treningowy nie przepadł, Arieth zaś, jak na dobrego trenera przystało, bardzo subtelnie podsuwał nowe piosenki, które jego dzielni zawodnicy, rzecz jasna Dante i Zapałka we własnej, upitej osobie, powinni wypróbować.
— Nie będziemy żadnego BenJohna śpiewać, pierdolę — burknął syren, czyszcząc świeżą kolejkę shotów zamówionych mu przez Raama. Zapałka w tym czasie sprawdzał, co też jeszcze znajdowało się odmętach pamięci sprzętu.
— Czekaj, a była jeszcze taka kreskówka z psem… — mruknął brykiet, próbując trafić w klawisze na pilocie. Dante zdążył przypomnieć sobie karaoke z pszczółkami, chciał już zabronić śpiewania piosenek z bajek w obawie o swoje płuca, lecz Raam ubiegł go z pokierowaniem Ignisa w inną stronę.
— Jodłowanie! — wrzasnął asura, wskazując na sylwetkę wyświetloną na ekranie, jakiegoś pasjonata z Senkawy, ubranego w szelki z górskich regionów Novendii i trzymającego rudą kurę.
Dante prawie opluł się likierem kokosowym.
— Nie ma, kurwa, opcji, że Zapałka to zrobi!
Ignis obrócił się trochę za szybko, zatoczył, podparł dłonią o stół, wyzywająco patrząc w swoje ulubione różowe szkiełka.
— Ja nie zajodłuje?
— Jak zajodłujesz, to ja idę na wystawę szczurów — parsknął syren, wyciągając przed siebie dłoń. Genashi przybił zakład za drugim razem, bo za pierwszym nie trafił w bokserski uścisk.
Wystarczyło dziesięć sekund, żeby Dante znalazł się pod stołem, poskręcany od śmiania się z jodłującego Ignisa. Genashi włożył w to darcie mordy całe swoje ogniste serce, wykręcając przeponę w sposób, w jaki syren nie sądził, że jest możliwy. Żadnej nuty nie przegapił, a gdy w podkładzie pojawiły się nagle napisy naśladujące odgłosy kury, nie zawahał się, by zagdakać jak przedstawicielka największej kurzej hodowli w kraju. Jedyne, czego brakowało, to gór, po których mógłby roznieść się echem ten złoty dźwięk.
— Jebane selfiaki ze szczurami masz mi wysłać — rozkazał Ignis, padając na podłogę obok tuż obok Dantego, z wdzięcznością przyjmując kieliszek od Seymoura.
— Wiesz co, Zapałka — wychrypiał syren między spazmami śmiechu, wymachując telefonem — zakład może i przegrałem, ale zwycięzcą i tak jestem. Bo kto się może pochwalić, że słyszał, jak Ignis z Voxa jodłuje i gdacze i do tego ma to na nagraniu?
Słowo się rzekło, a Dante mężczyzną honorowym był, na wystawę poszedł. Odjebany jak szczur na otwarcie kanału, w ołówkowe, garniturowe spodnie i futerkowy top.
Właściwie nie wiedział, czego się spodziewać. O tej wystawie rzucił wtedy w barze, bo Cheems i wszystko z nim związane stanowiło szczyt absurdu znanego Dantemu, a o co jak nie o totalną głupotę się zakładać ze spalonym brykietem. Jak się jednak okazało, gdy to prawdziwi miłośnicy szczurów przykładali się do hołdującego ich pasji wydarzenia, wychodziło to bardzo dobrze i całkiem uroczo.
Stanie w kolejce do wejścia umilały kartonowe szczury ustawione w korytarzu, każdy mający dymek z krótką, miłą wiadomością wychodzącą im z pyszczków. Osoby zajmujące się koordynowaniem całego wydarzenia na twarzy miały wymalowane długie wąsy, cienkie ogony zwisały im z pasa, a drobne, filcowe uszka wystawały spomiędzy włosów. Po całym tym wprowadzeniu miało się wrażenie, że każdy pyszczek gryzonia na hali uśmiecha się szeroko do zwiedzających.
A ile tych pyszczków było! Wiedza Dantego w temacie szczurów ograniczała się do tego, że miały one brązowe, białe albo szare futerko, w żadnym jednak wypadku nie przypuszczał, że istniało tak wiele ich magicznych odmian. Od delikatnych maleństw z ważkowymi skrzydełkami po gryzonie z sześcioma łapkami – właściciele rzucali im smaczki, brali na ręce i pokazywali, chwaląc się chętnie swoimi niezwykłymi podopiecznymi. Dante cyknął trochę fotek ze szczurem z rockowym, wymodelowanym fryzem, tak akurat dla Zapałki, ruszył dalej, z zaskakującym go samego zainteresowaniem przyglądając się wystawionym maleństwom.
Tu i tam reklamowały się stoiska z zabawkami i jedzeniem dla szczurów, była również organizacja zachęcająco do adopcji takiego przyjaciela, gdzieś z głośników leciała muzyka przerywana komunikatami o rozpoczęciu się kolejnych zawodów piękności. Najwięcej jednak uwagi przyciągały same szczurki i Dante prawie się nie zdziwił, gdy dostrzegł pomiędzy nimi znajomy pyszczek.
Jak dobrze, że jego właściciel stał odwrócony plecami do klatki swojego zwierzaka i syren mógł jeszcze przez dwie sekundy nie oglądać jego gęby.
— Kamyk! — zawołał, błyskając kłem w charakterystycznym półuśmiechu, zniżając się, by zajrzeć do szarego pupilka. — Cześć, Kamyk, co tam, łobuzie?
Szczur stanął na dwóch łapkach, powęszył noskiem, Dante przysiągłby, że prawie zamachał do niego. I wtem czar prysł, spojrzenie Cheemsa go dosięgło, a głos rozdarł bębenki.
— Gdzie z tymi płetwami?! — rzucił chłopak, wymachując rękami, jakby komara odganiał.
— Słyszałeś, coś wiatr się tłucze chyba pod sufitem — mruknął do Kamyka niezrażony Dante, radośnie ignorując gówniarza. — Ale ty masz łapeczki i nosek słodki.
— Co za rybiarz przeklęty!
Dante łaskawie zerknął na chłopaka znad swoich szkiełek, po czym wyprostował się, uśmiechnął przymilnie, choć te założone na szerokiej piersi ramiona, umięśnione i wyeksponowane odpowiednio, obiecywały raczej wpierdol niż przyjacielskie przytulasy.
— Siemasz, Cheems, nie zauważyłem cię, jak tak ledwo od ziemi odstajesz.
— Sklej pier…
— Cicho, szczurków nie strasz — przerwał mu syren, pstrykając w nos Cheoryeona i z wyraźną satysfakcją oglądając jego oburzenie. — Bierzecie udział w jakimś konkursie? — zapytał, kiwnąwszy brodą na numerek przyczepiony do koszuli chłopaka.
— A co ci do tego? — warknął tamten.
— A to, że pan najlepszy ciemnowidz powinien sobie mordę trochę wyparzyć i kultury się nauczyć — odparł, nie przestając się uśmiechać. — Odpowiadaj, jak ktoś się grzecznie pyta.
— Głupia pirania — mruknął Cheems, wykrzywił usta. Jednak przepuścić okazji do wychwalenia szczura najwyraźniej nie zamierzał, wypiął pierś, uniósł wysoko podbródek i powiedział: — Kamyk będzie biegł przez tor przeszkód na czas i wygra!
— Kurwa, poważna sprawa — rzucił Dante, pokiwał głową. W szkiełkach błysnęła zadziorność. — Bo już myślałem, że to ty będziesz zasuwał w kołowrotku, a Kamyk będzie musiał cię instruować, co masz robić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz