Krzyki rozniosły się po całym stadionie, światła reflektorów opadły na scenę, ukazując postać BenJohna. Fani piszczeli jak szaleni, machali rękami, plakatami, nawet kwiatkami i maskotkami, które przyszykowali, by później rzucić. Muzyk stał wyprostowany, uśmiechał się szeroko do widowni.
Wcześniejsze wydarzenia rodzinne sprawiły, że na początku nie wiedział, czy będzie mógł wystąpić w pełni sił. Martwił się bardzo o ojca, u którego wykryto nowotwór, o matkę, która bardzo by cierpiała, gdyby coś się stało jej mężowi. Na szczęście niebezpieczeństwo zostało zażegnane dzięki wizji z przyszłości. Benja mógł wystarczająco szybko zareagować, uratować ojca.
W zasadzie, jak się później okazało, uratował całą rodzinę.
Nigdy nie przypuszczał, że operacja połączy go z matką. Wtedy, jak siedzieli razem w sali szpitalnej, coś między nimi pękło. Wreszcie, po tylu latach, przeprowadzili szczerą rozmowę, która pozwoliła im lepiej siebie zrozumieć i dzięki której się pogodzili. To chyba był też pierwszy raz, kiedy matka była wobec niego taka szczera. Dotychczas grała rolę albo matki jako autorytetu, albo zimnej, wycofanej. Teraz w końcu się na niego otworzyła.
Na scenę zatem wszedł w idealnym nastroju. Jedynie żałował, że tak szybko rozpoczął trasę. Chciał jeszcze trochę czasu spędzić w rodzinnym domu, skorzystać z okazji, że ponownie mógł się tam poczuć jak u siebie. Niestety ojca jeszcze nie wypisano ze szpitala, jak Benja musiał wracać do pracy. Ta, czasowo trochę nie wyszło...
Kiwał się lekko do muzyki, szarpał za struny elektryka, śpiewając jeden ze starszych utworów. Wzrokiem błądził po stadionie, próbując nawiązać kontakt z każdym fanem. Puścił oczko do skaczących przyjaciół, popatrzył kawałek dalej.
Niemal przerwał śpiew.
Dwie twarze obserwowały go bardzo uważnie, wręcz pochłaniały spojrzeniami. Mężczyzna spoglądał na niego z szerokim, aż dumnym uśmiechem, z kolei trzymająca się za dłonie kobieta wpatrywała się w muzyka jak w obrazek.
BenJohn zerknął gdzie indziej, w oczach zakręciły się łzy. Uśmiechnął się szerzej, skorzystał z pauzy między wersami, żeby przygryźć na krótko dolną wargę.
Przyszli. Jego rodzice przyszli. Po raz pierwszy ich widział na koncercie. Co prawda, ojciec już od dawna wyrażał chęci pójścia, ale nie chciał tego robić bez matki. W końcu jednak oboje przyszli. I jeszcze stali tak blisko sceny.
Gdy piosenka dobiegła końca, nie przeszedł od razu do kolejnej. Objął dłońmi mikrofon, wcześniej poprawiając palcem grzywkę. Otworzył usta, przez dobre kilka sekund nie umiał wydusić z siebie nawet słowa.
— Wszystko w porządku? — usłyszał kogoś z fanów.
— Tak, tak. — Pokiwał głową. — Po prostu... W trakcie śpiewania zauważyłem, że zjawili się moi rodzice i...
Pociągnął nosem, pospiesznie zaczął ocierać łzy. Wszyscy fani momentalnie wydali z siebie współczujący odgłos, przyjaciele zaś zaczęli się uważnie rozglądać.
— Bardzo dziękuję — kontynuował Benny, gdy się trochę uspokoił. — Dziękuję, że przyszliście. Dziękuję za wszystko.
Wykonał głęboki ukłon w stronę rodziców. Matka również zaczęła wycierać palcami policzki, ojciec objął ją ramieniem.
Krótko potem muzyk kontynuował – co dało się łatwo zauważyć, z jeszcze większą ilością energii, niż zaczął. Dosłownie skakał po scenie, raz zaplątał się w kabel gitary, czasami nawet tańczył. Cieszył się jak dziecko, które dostało wymarzony prezent na urodziny. Rodzice przyszli na koncert, rodzice przyszli na koncert! Oboje, mama i tata! Stali tam, blisko sceny, oglądając go i słuchając! Ba, sami się dobrze bawili, widział to! Gdy zbliżył się do nich, razem z nim skakali, nawet śpiewali! Skąd oni znali słowa? Skąd matka znała słowa? Na razie się nad tym nie zastanawiał. Był taki szczęśliwy!
Ach, pewnie ucieszą się też z tego!
Powróciwszy po krótkiej przerwie w środku koncertu, stanął na scenie, złapał za swoją gitarę. Przewiesił instrument przez ramię, poszedł do mikrofonu.
— Widzę, że się już trochę rozkręciliśmy — powiedział spokojnie. — Dobrze się bawicie?
— Tak! — zawołali wszyscy chórem.
— Cieszę się niezmiernie, zwłaszcza że przygotowałem dla was pewną niespodziankę. — Uśmiechnął się dumnie.
— Oooooooo?
— To jest ten moment, to jest ten moment! — zawołał Daniel, potrząsając resztą paczki.
Benja cicho się zaśmiał w odpowiedzi na reakcję chłopaków.
— Chciałem, żeby ta trasa koncertowa miała w sobie coś specjalnego — kontynuował — więc postanowiłem, że zaśpiewam piosenkę, której jeszcze nie wypuściłem.
Po całym stadionie rozniosła się fala wielkiego poruszenia. Fani krzyczeli, gwizdali, wręcz szaleli na myśl, że usłyszą coś zupełnie nowego. Benjamin przestąpił z nogi na nogę, usta wykrzywiły się w wąski, trójkątny uśmieszek, gdy poczuł w sobie pewną nieśmiałość. Cóż, nie ukrywał, że mimo lat doświadczenia minimalnie się stresował, bo miał zaśpiewać coś zupełnie nowego. Wierzył jednak, że piosenka się przyjmie. Fani kochali każdy jego utwór.
— Mam nadzieję, że się spodoba.
Złapał za gitarę, ułożył palce w C-dur. Zerknął za siebie na wspierający go zespół, wymienił się spojrzeniem z Raimundem. Zmiennokształtny przytaknął, odliczył pałeczkami.
Słowa zaczęły się niemal w tym samym czasie, co melodia. W pierwszej zwrotce była ona skromna, stanowiąc swoisty wstęp. BenJohn śpiewał delikatnie swym zniżonym głosem, strunami gitary jeszcze nie szarpał mocno. Sprawnie przeszedł do bridge, muzyka okazała przygotowania do refrenu.
I wtedy poleciał właściwy rock.
Wszyscy obecni kiwali się do rytmu, każdy wydawał się cieszyć piosenką. Muzyk śpiewał idealnie, każdy ton mu wychodził, nawet jeśli niektórzy go o to nie podejrzewali ze względu na niższą barwę głosu. Druga zwrotka również przebiegła mu zgrabnie, na refrenie skakałby po scenie, gdyby nie stojący mikrofon. Fani zaczęli piszczeć, kiedy pojawił się trzeci bridge, ponieważ tam BenJohn wyciągał nuty:
Biegnę, ile sił, lecz za wolno.
Świat szybszy jest, ucieka mi z rąk.
Cele w rzeczywistości toną.
Czy zobaczę?
Czy dogonię?
Czy pofrunę?
Kolejna fala krzyków, tym razem w towarzystwie oklasków, rozeszła się po stadionie.
Ilekroć się staram, ilekroć próbuję,
Czy dotrwam dnia, w którym skończy się ta mara?
Nie mam tu wyboru, sam się uratuję,
Sam przebrnę przez życie, ja i ma gitara.
Choćby za górami, choćby za lasami,
Choćbym się odrodził, gdy tysiąc lat minie,
Zawsze będę tęsknił za tymi czasami,
Więc znów nie popełnij błędu...
Dłoń zawisła nad strunami, cała postać muzyka zastygła w kompletnym bezruchu, niczym zaczarowana w posąg. BenJohn otworzył nieco szerzej oczy, utkwione gdzieś w tylko jemu znanym punkcie.
A dokładniej w niespodziewanej wizji.
Oglądał z boku, jak oboje jego rodziców odprowadzają wzrokiem wjeżdżającą do pieca kremacyjnego trumnę. Matka płakała głośno, ojciec jedną ręką ją pocieszał, drugą sam zbierał z policzków łzy. Przy dwójce stali przyjaciele jasnowidza, również zapłakani. Wszyscy ubrani byli na czarno.
Wizja trwała raptem parę sekund, na tyle krótko, że gdy wrócił do siebie, zdołał zakończyć w miarę zgrabnie piosenkę. Zagrał na gitarze ostatnie nuty, nie zaśpiewał jednak brakującego słowa. Rozległy się krzyki i brawa, jasnowidz uśmiechnął się lekko, wykonał ukłon. Odruchowo spojrzał za siebie, zobaczył Raimunda, który przyglądał mu się z pewnym zmartwieniem. Wyraz jego twarzy sprawił, że Benjamin uciekł wzrokiem.
Było dość późno, kiedy zszedł ze sceny po raz ostatni na dzisiaj. Przy schodkach już czekał na niego Tommy, czym prędzej podał mu butelkę wody. Muzyk upił parę łyków, odetchnął, po czym udał się do pokoju gwiazdy, gdzie mógł trochę odsapnąć.
Zgodnie z jego prośbami wszyscy pracownicy na parę minut wyszli z pomieszczenia, został sam. Opadł ciężko na kanapę, wykonał głęboki wdech.
Koncert się udał. Poszło mu idealnie. Wszyscy się świetnie bawili. Zaskoczył fanów nową piosenką, okazali jej taką miłość, że aż poczuł ciepło w sercu. Niczego nie zepsuł; poza jednym momentem, ale nikt i tak nie zauważył.
Właśnie.
Oderwał plecy od kanapy, zgarbił się nieco. Napił się znów wody, przejechał ręką po włosach.
To, co pokazała mu wizja... Nie potrafił o tym myśleć. Samo wspomnienie było tak przerażające, że oddech mu stawał w gardle. Okoliczności były praktycznie te same, co w przypadku wizji, którą widział u mamy. Tym razem jednak dostrzegł więcej... I to nie ojciec umierał.
Tylko on.
Jak? Gdzie? Kiedy? W jakich okolicznościach? Dlaczego? Co takiego miało się wydarzyć, że doprowadzi aż do jego śmierci? Wypadek na drodze? Na scenie? Nie wiedział. Nie miał pojęcia. Zobaczył coś na wzór największego horroru, ale generował on więcej pytań niż odpowiedzi. Czemu miał umrzeć? Przecież nic złego nie robił. Ba, jego życie wreszcie zaczęło lepiej wyglądać! Nie tylko spełniał swoje marzenia, ale teraz jeszcze rodzina w pełni otworzyła się na jego muzykę! Pogodził się z matką, do jasnej! Mieli razem teraz tyle rzeczy zrobić! Nie mógł umrzeć!
Pociągnął dłońmi za włosy, poczuł, jak dwa z nich zostają wyrwane. Oddychał płytko, nierówno, wzrokiem nigdzie nie błądził, bo szybko sięgnął do swojej mocy. Musiał wiedzieć. Musiał zobaczyć, w którym dokładnie momencie umrze, żeby temu zapobiec. Nie pozwoli na koniec. Nie tym razem. Nie popełni więcej żadnego błędu.
Jak? Gdzie? Kiedy?
— Benjamin?
Zerwał się jak poparzony, niemal podskoczył na kanapie. Wizje zniknęły, wrócił wzrokiem do rzeczywistości. Podniósł głowę, ujrzał wchodzącego do pomieszczenia Tommy'ego. Mężczyzna wyglądał na szczęśliwego, lecz gdy zobaczył postawę muzyka, uśmiech zniknął z twarzy.
— Hej, wszystko w porządku? — spytał, nie ukrywając w głosie zmartwienia.
Benja zmierzył go spojrzeniem z góry na dół. Trochę się wahał, nim wolno odpowiedział:
— Miałem wpadkę przy nowej piosence.
Musiał powiedzieć cokolwiek, inaczej podejrzenia nie zniknęłyby.
Usłyszawszy jego słowa, menedżer cicho odetchnął z ulgą.
— A tam, to nic wielkiego. — Machnął ręką. — Nikt nie zauważył.
Podszedł bliżej, poklepał go po plecach. Tamten spuścił głowę, ewidentnie w celu zerwania kontaktu wzrokowego. Przyjrzał się podłodze, poruszył opartymi na udach rękami.
— Ja... — zaczął.
— Wiem, wiem — przerwał mu Tommy — zawsze chcesz, by wszystko było idealnie. Ale czasami zdarzają się takie sytuacje. — Oparł dłoń o jego bark, chwilę delikatnie gładził. — Pamiętasz, jak wywróciłeś się na scenie przez śliską podłogę? Wtedy udało ci się nie przejmować tym za bardzo. Postaraj się to zrobić też teraz, bo to nic wielkiego. Poszło ci świetnie.
Benjamin przytaknął, przygryzł dolną wargę. Nie powinien się tym przejmować... Szkoda, że tak naprawdę nie chodziło o zwykłą pomyłkę czy wpadkę na scenie.
Tu chodziło o jego życie.
Nie mógł jednak tego wyjawić. Nie mógł nic powiedzieć w tej sprawie. Musiałby wszystko dokładnie wytłumaczyć; nie tylko ujawniłby swoją moc, ale też zrzuciłby bombę w postaci widma śmierci. Nie, naprawdę nie mógł.
Podniósł głowę, dopiero wtedy spojrzał na blondyna.
— Dzięki — odparł niemal szeptem, wymusił na twarzy lekki uśmiech.
Tommy również się uśmiechnął, niestety nieświadomy prawdziwych emocji BenJohna. Znów go poklepał po plecach, podniósł się z kanapy, mówiąc:
— O, racja, przyszedłem, żeby powiedzieć, że masz gości.
— Gości? — Tamten uniósł brew.
W odpowiedzi menedżer tylko puścił mu oczko i wyszedł z pomieszczenia. Nastała cisza, która nie trwała długo, ponieważ krótko potem drzwi znów się otworzyły, do środka weszli...
— Cześć, synu! — zawołał radośnie ojciec.
Benjamin aż się zerwał na równe nogi. Spojrzał wpierw na ojca, potem na stającą obok niego matkę. No tak, przyszli na jego koncert. Przyszli po raz pierwszy. Widzieli go na scenie, słuchali jego muzyki. Oboje.
Rzucił im się w ramiona, przytulił mocno do siebie. Rodzice na początku byli zaskoczeni, ale szybko również go objęli. Matka położyła dłoń na jego plecach, zaczęła wolno gładzić. Gdy jasnowidz ich puścił, spojrzał im prosto w twarze oczami wypuszczającymi strugi łez.
Płakał ze szczęścia... czy może rozpaczy? Nie wiedział. Prawdopodobnie z obu.
— Tak się cieszę, że was widzę — zachlipał, pociągnął nosem.
Matka czym prędzej zaczęła wycierać palcami jego policzki.
— Benny, nie płacz — rzekła miękkim głosem — bo ja zaraz też będę.
— Ja już płaczę — odezwał się wtem ojciec, przecierając jedno oko.
— Victor, ale że aż tak?
— Po prostu nie spodziewałem się, że po latach dojdzie do dnia, kiedy będziemy razem rozmawiać o koncercie naszego syna.
— Aż tak w nas nie wierzysz, tata? — rzucił nieco krytycznym tonem Benja.
— To nie tak, ale po prostu trochę wam zajęło, nim się całkiem pogodziliście, nie ukrywajcie tego.
Skrzyżował ręce na piersi, udał złego, lecz nie umiał tego utrzymać na dłużej niż kilka sekund. Prychnął cicho, usta wykrzywiły się w uśmiechu.
— Mówią, że jak się człowiek nagle zmienia, to niedługo umrze — rzucił żartobliwie.
Tak, to miał być żart, lecz Benjamin zamarł – wzrok miał utkwiony w nieznanym nikomu punkcie, wargi lekko rozchylone.
— Victor! — oburzyła się momentalnie matka, pacnęła ojca w ramię. — Życzysz nam śmierci?
— Nie, skądże! — Pomachał rękami w geście obronnym tamten. — Po prostu tak mówią. Ale wiem, że nasza rodzina teraz jest niezniszczalna.
Niezniszczalna...
Jasnowidz pociągnął nosem, próbował jakoś zapanować nad sobą, lecz znowu się rozpłakał. Matka ponownie zaczęła wycierać jego łzy, okazjonalnie opuszką palca zgarniając własne. Ojciec natomiast uśmiechnął się szeroko, otulił dwójkę ramionami.
W nocy Benjamin nie mógł zasnąć. Wiedział, że powinien odpoczywać po koncercie, zwłaszcza że to był dopiero początek trasy (na szczęście teraz krótkiej, bo podzielonej na dwie części), ale nie potrafił zmrużyć oka. Cały czas myślał o wizji. Nawet zaczął szukać w przyszłości. Przeglądał momenty jak film, próbując się dowiedzieć, kiedy ma nadejść jego... jego śmierć. Musiał to odkryć, nim będzie za późno. Musiał temu zapobiec.
Nie mógł pozwolić, by spełnił się najgorszy koszmar matki.
Podniósł się szybko do pozycji siedzącej, zakrył nos dłonią, by wypływająca z niego krew nie kapnęła na pościel. Odchylił głowę, udał się do biurka, by wziąć chusteczkę.
Oczywiście, że przy takim czytaniu przyszłości nie mógł sięgnąć daleko. Uch, czemu musiał być taki słaby! Chciał tylko wiedzieć, co zrobić, by przeżyć! Czy zbyt wiele wymagał?
Ostatecznie nie dotarł do właściwej wizji śmierci. Nie miał nic poza samym momentem kremacji. Był w kropce. Doszedł jednak do wniosku, że nie mógł teraz zaprzątać sobie tym głowy. Miał trasę koncertową do odbycia – jeśli pochłoną go negatywne myśli, zrujnuje występy. Spokój i opanowanie, tego właśnie potrzebował.
Da radę. Skoro raz go moc ostrzegła, zrobi to ponownie. Zawsze tak było. Dostawał wizję, kiedy śmierć była dalej i kiedy była bliżej, więc będzie szansa na przygotowanie wszystkiego. Da radę. Choć wciąż ograniczone, jego zdolności rozwinęły się na przestrzeni wieków. Jeszcze trochę ją sobie wyćwiczył ostatnio, ponieważ regularnie sprawdzał swoje muzyczne postępy. Da radę.
Będzie żył.
Trasa przebiegała sprawnie. Przed każdą podróżą i występem dokładnie zaglądał do przyszłości w obawie, że dojdzie do wypadku na drodze albo w trakcie śpiewania zostanie zmiażdżony metalową konstrukcją. Oddychał z ulgą, gdy niczego takiego nie widział. W sumie dzięki temu z czystszym umysłem rozpoczynał grę. Też nie doszło więcej do wpadki przy nowej piosence, Czasie. Wszystko szło po jego myśli.
W połowie kwietnia wrócił do Stellaire. Pierwsza część trasy dobiegła końca, on musiał wypuścić singiel, więc czas poświęcał na promocjach. Płyta sprzedawała się jak ciepłe bułeczki, wszyscy ją wychwalali. Technicznie powróciła jego zwyczajna, muzyczna rzeczywistość, pozbawiona niepotrzebnych zmartwień.
Mógł nawet dalej tworzyć.
— O, coś nowego układasz?
Tommy przekroczył próg studia, stanął przy zajmującym swój fotel BenJohnie.
— Mhm. — Muzyk pokiwał głową. — Naszła mnie wena, więc korzystam, póki mam chwilę.
Odłożył ołówek, którym wcześniej coś zapisywał w swoim notatniku, poprawił chwyt na gitarze.
— Chcesz posłuchać? — Spojrzał na Tommy'ego, uśmiechnął się lekko.
— Pytasz — odparł tamten, siadając na małej kanapie pod ścianą.
Benja cicho prychnął, przygotował się do gry.
Horyzont jest jeden, lecz nie znaczy to wcale,
Że gdy słońce za nim się skryje, nie powróci.
To prawda, wtedy następuje ciemność, ale
Światło rozjaśni znów świat, bo ten się obróci.
Rzeki wysychają, górom kruszą się rysy,
Lecz też tworzą się nowe rowy i wniesienia.
Tak samo jest z tobą, więc rzuć już te kaprysy,
Po prostu żyj tak, jak chcesz, pochwyć swe marzenia!
Położył dłoń na strunach, tłumiąc ostatni akord i tym samym kończąc swój krótki występ. Poprawił pozycję na krześle, popatrzył z wyczekiwaniem na blondyna.
— Woah, Benja, ktoś ci mówił, że masz talent? — rzucił menedżer, wyprostował się na kanapie.
— Nieeee, pierwsze słyszę — zaśmiał się jasnowidz. — Może być?
— Oczywiście, jeszcze pytasz! W ogóle czy użyłeś akordów z Czasu? — Przysunął się nieco bliżej.
— O, czyli zauważyłeś!
— No przecież!
Racja, Tommy często określał się jednym z największych fanów. Którym swoją drogą naprawdę był.
— Pomyślałem, że nowa piosenka w pewien sposób będzie podobna do Czasu. Wiesz, żeby można było ją uznać za tak jakby ciąg dalszy?
Co prawda, jeszcze niczego nie wymyślił poza refrenem, ale o tym myślał, gdy układał melodię wraz z tekstem. Mimo żywej muzyki Czas brzmiał trochę smętnie ze względu na słowa. Powinien zatem pojawić się utwór nieco rozjaśniający. Taki, który będzie stanowił pozytywną odpowiedź. Taki, który poprowadzi go przez życie.
Tommy'emu bardzo się spodobał pomysł. Zadał jeszcze kilka pytań, ale Benja nie mógł na wszystkie odpowiedzieć, bo jeszcze za mało wymyślił. Artysta rzekł, że jak więcej ułoży, to da znać.
Przez promocje niestety nie miał tyle okazji, by siąść do piosenki. Niby wypuścił tylko singiel, a musiał pojawić się w wielu programach, wywiadach i innych tego typu wydarzeniach. Tym razem nawet wpadło coś nowego, ponieważ gdy któregoś dnia przemierzał korytarze wytwórni, podbiła do niego pewna osoba.
— Czy mogę zająć chwilę?
Przystanął, popatrzył na stosunkowo młodego mężczyznę. Wtem uniósł brwi.
— Robert Mackenzie?
— Pamiętasz mnie? — zdziwił się tamten, otwierając szeroko oczy.
— Oczywiście! — Uśmiechnął się. — Brałeś udział w teledysku! I jak usłyszałem, że jesteś aktorem, to postanowiłem zobaczyć, w czym grasz. Jesteś naprawdę utalentowany!
Tak, pamiętał go. Rok temu wytwórnia zgarnęła paru aktorów do teledysku jednej z piosenek BenJohna i wśród nich był właśnie Robert Mackenzie. Benjamin chciał, by każdy czuł się swobodnie na planie, więc w przerwach z nimi rozmawiał. Akurat najlepszą konwersację prowadził z Robertem.
— Och, nie, aż taki dobry nie jestem... — Spuścił głowę, ewidentnie próbując ukryć tym nieśmiałość. — Ty natomiast jesteś świetnym piosenkarzem. Mam wszystkie twoje płyty i kasety.
— Ach, weź, po prostu coś tam śpiewam i gram. — Teraz to jasnowidz zrobił się nieśmiały.
Dwójka chwilę ze sobą rozmawiała, głównie Benjamin wychwalał grę Roberta. Gdy aktor przebił się przez falę pochwał, zebrał w sobie odwagę, by powiedzieć:
— Organizuję małą imprezkę w klubie z innymi celebrytami z okazji sukcesu mojego ostatniego filmu — na moment się zawahał — i chciałbym cię zaprosić. Oczywiście, jeśli nie masz czasu lub nie chcesz, to nie ma żadnego problemu, nie zmuszam ani nic!
— Ach, jak zapraszasz, to z chęcią wpadnę! — Posłał mu szeroki uśmiech. — W sumie dawno nie byłem w żadnym klubie, więc skorzystam z okazji.
Słysząc to, oczy Roberta błysnęły.
— Naprawdę? Tak się cieszę! Będę ja, moja siostra, jej przyjaciółka, modelka Anne Smiss, Jean McGarden i Zack Willis.
— Ooooooo, chwila. — Zamrugał. — Zack Willis? Ten Zack Willis?
Wskazał wiszący na pobliskiej ścianie plakat piosenkarza.
— Tak. — Przytaknął.
Benjamin starał się zachować klasę, lecz nie zdołał powstrzymać nieznacznego skrzywienia. Na jego nieszczęście Robert to od razu zauważył.
— Nie przepadasz za Zackiem? — spytał ostrożnie, momentalnie posmutniał.
Szczerze mówiąc, nie, nie przepadał za nim. W zasadzie to go nienawidził. To znaczy, nie skakali sobie otwarcie do gardeł, ale zimne traktowanie było na porządku dziennym. Tyle lat minęło, a Zack ani trochę nie zmądrzał. Jedynie, zamiast się wywyższać, zaczął nienawistnie zazdrościć BenJohnowi. Ale tamten się nie dziwił, było czemu.
Nie lubił Willisa.
Ale widok smutnego Roberta...
Ech...
— Nie no, to nie jest jakaś nienawiść czy coś — skłamał. — Fakt, nie ma między nami jakiejś koleżeńskiej relacji, ale nie stanowi to takiego problemu, bym nie mógł do ciebie dołączyć. Wiem, jak bardzo lubisz moją muzykę.
Pamiętał, że Robert kolegował się z Zackiem, bo byli kuzynami. Prawdopodobnie też dlatego zaprosił go na imprezę. No nic, Benja to jakoś przecierpi. Może właśnie Zack nie będzie chciał powodować problemów przy swoim kuzynie? Szkoda w końcu rujnować taką imprezkę.
Ostatecznie obiecał, że przyjdzie.
I przyszedł.
Ze wszystkimi ładnie się przywitał, na wstępie wręczył Robertowi prezent w postaci podpisanej płyty. Aktor bardzo się ucieszył; gdy przytulał do siebie singiel, Benjamin ukradkiem spojrzał z góry na Willisa. Tamten skrzywił się, lecz się nie odezwał. Czyli jasnowidz miał rację – przy kuzynie nie dojdzie do niczego.
Cała grupka siedziała w pokoju dla VIP-ów, popijając alkohol i rozmawiając na różne tematy. Okazało się, że nowi znajomi również słuchali BenJohna, przez co doceniali możliwość spotkania się z nim osobiście. Artysta mógł opowiedzieć coś o sobie, również posłuchał historii innych. Śmiali się z zabawnych sytuacji, żartowali. Krótko mówiąc, zabawa była przednia. Co prawda, to nie to samo, co imprezy z bliskimi przyjaciółmi, ale Benjamin nie mógł narzekać.
Opowiadał akurat pewną historię z czasów liceum, gdy nagle usłyszał swoje imię. Odwrócił głowę, myśląc, że to Robert wrócił z toalety, lecz zdziwił się, kiedy zamiast niego ujrzał kogoś zupełnie innego.
Zack siedział tuż obok, w ręku trzymał flaszkę wódki. Zdążył już wcześniej uzupełnić kieliszek BenJohna, więc teraz nalewał do swojego.
— Słuchaj, em... — na chwilę zamilkł. — Wiem, że przez długi czas byłem dla ciebie niemiły...
— Niemiły to mało powiedziane — skomentował obojętnie tamten.
— Dobra, byłem dla ciebie niedobry, ale chcę to już zakończyć.
Słowa te niezwykle zaskoczyły jasnowidza. Zack Willis, który od początku go nienawidził, chciał teraz przeprosić? Podejrzane w cholerę. Przecież typ prędzej rzuciłby się pod pociąg, jak przeprosiłby za swoje zachowanie. Co takiego knuł?
Drzwi się otworzyły, do pomieszczenia wszedł Robert. Chłopak już się kierował na swoje miejsce, ale przystanął, widząc, że było ono zajęte przez Zacka. Uniósł wysoko brwi, zaczął w ciszy obserwować zaistniałą sytuację.
Willis zauważył aktora, lecz nie popatrzył w pełni na niego, a skupiony wciąż był na BenJohnie.
No i wyszło szydło z worka. Tu chodziło o to, by koleś pokazał się przed swoim kuzynem jako „ten dobry”.
Żałosne.
Benja westchnął cicho.
— Czyli co chcesz zrobić? — zapytał starszego muzyka.
— Chciałbym cię przeprosić.
Usłyszawszy to, Robert otworzył szeroko oczy, nie poruszył się jednak, zapewne nie chcąc zwrócić na siebie uwagę. Benjamin udał, że nie przejmuje się nim ani trochę; cały czas wpatrywał się w Willisa.
— Przeprosić? — ciągnął.
— Tak. — Skinął głową. — Za wszystko. Przepraszam bardzo.
Mhm, te przeprosiny to mógł sobie w dupę wsadzić.
Jasnowidz poprawił swoją pozycję, skrzyżował ręce na piersi.
— Wybaczone.
Zack spojrzał na niego z udawanym zaskoczeniem. No, teraz to oboje kłamali. Niech już mu jednak będzie. Benja nie zamierzał teraz robić sceny. Mieli się dobrze bawić.
Starszy muzyk uśmiechnął się, dopiero wtedy otwarcie popatrzył na kuzyna. Zawołał go do siebie, zrobił miejsce między sobą a BenJohnem. Aktor chętnie dołączył, cały uchachany, bo widział, jak dwójka się pogodziła. Willis polał młodemu, po czym odstawił flaszkę na bok, żeby już wolną ręką wskazać kieliszki. Złapał za swój, uniósł do toastu.
— Napijmy się za naszą zgodę — zaproponował. — I za Robby'ego — dodał głośniej, mrugnął porozumiewawczo do Roberta.
Benjamin przytaknął, podniósł swoje naczynie.
— Za Robby'ego.
— Za Robby'ego! — dołączyła do nich reszta grupy.
— Za mnie i za was! — Wyszczerzył się aktor.
Wszyscy stuknęli się kieliszkami, każdy wypił do dna. Benja skrzywił się wyraźnie, czując na języku dziwny smak. Nie tak zapamiętał tę wódkę. A może był już trochę wstawiony?
Odstawił naczynie; Zack spojrzeniem upewnił się, że było ono puste, następnie nonszalancko sięgnął ręką do miski z chipsami.
— I wtedy reżyser powiedział: „Nie, Robert, ten kurczak to rekwizyt”! — zawołał Robert.
Wszyscy w pomieszczeniu zaczęli się śmiać. Chłopak popił drinkiem, cicho odetchnął. Skubnął trochę chipsów, spojrzał w lewo.
— Hm? — Rozejrzał się wtem dookoła. — Zack poszedł zapalić, ale gdzie BenJohn?
— Mówił, że idzie do toalety — odparła jedna z dziewczyn.
— A, rozumiem.
Benja odchylił głowę od muszli toalety, wykonał głęboki wdech. Sięgnął ręką, żeby spuścić wodę, następnie wstał i wyszedł z kabiny. Niestabilnym krokiem podszedł do umywalki, zaczął być ręce, a także płukać usta.
Wszystko przed jego oczami wirowało. Światem kołysało niczym łodzią w trakcie sztormu, do tego mienił się dziwnymi kolorami i szlaczkami. Aż tak się schlał? Nie, niemożliwe. Wiedział, że to impreza, na której mógł się rozluźnić, ale starał się trzymać prostą postawę, nie pić tak wiele. Nie było opcji, że się upije.
W takim razie co się z nim działo?
Myślał, że zwymiotowanie pomoże. Nie pomogło. Dalej czuł się jak potrącony przez samochód. Jeszcze atakowały go jakieś bezsensowne obrazy, zupełnie jakby upojenie stworzyło szalony mix z jego mocą. Nie rozumiał. Nic nie rozumiał.
Zakręcił kran, podniósł wzrok na swoje odbicie w lustrze. Otworzył szerzej oczy. Widok miał nieco zniekształcony, lecz nadal dostrzegł, że inaczej wyglądał. Jego włosy były krótsze, ułożone w inny sposób, twarz łagodniejsza, bez cieni pod oczami... Właśnie, oczy... Czemu jedno z nich...
Zamrugał parę razy, zakrył usta, czując, jak żołądek znowu podchodzi mu do gardła. Odchrząknął, wykonał kilka pełnych wdechów.
Już nigdy więcej nie pójdzie na żadną taką imprezę.
Wytarł dłonie w papierowy ręcznik, następnie wyszedł z łazienki. Ruszył korytarzem, kroki stawiał ciężkie, chwiejne. Stłumiona muzyka z głównej sali kompletnie do niego nie dochodziła. Słyszał tylko swoje buty i oddechy, zakłócane szumem w uszach. Potknął się o własne nogi, prawie wyrżnął w kogoś, na szczęście zdołał odzyskać równowagę.
— Przepraszam — rzucił cicho.
Podniósł głowę, zobaczył pewnego mężczyznę. Wymienili się spojrzeniami, tamten uniósł wyżej jedną brew.
— Rany, aleś się odwalił do klubu — skomentował Benjamin. — Garniak? Chyba pierwszy raz tu jesteś...
Nieznajomy przyglądał mu się dokładnie, lecz się nie odezwał. Jasnowidz patrzył na niego z wyczekiwaniem, aż w końcu westchnął.
— Ponury taki — mruknął do siebie, po czym poszedł dalej.
Sunął kawałek, skręcił w kolejny korytarz. Nie przypominał sobie, żeby salka wynajęta przez Robby'ego znajdowała się tak daleko. Powinien już dotrzeć.
Złapał za klamkę jednych drzwi, wpierw pociągnął, a później pchnął, gdy pierwsza metoda nie zadziałała. Przekroczył próg, zmrużył oczy, kiedy przygaszone, kolorowe lampy zostały za nim, a do źrenic trafiło białe, w obecnym stanie ostre światło. Zamrugał kilkukrotnie, spojrzał na pomieszczenie.
Aha, klatka schodowa. No to fajnie dotarł.
Za dużo wypił, za dużo wypił. Tak naprawdę nie wypił za dużo, ale efekt miał najgorszy w swoim życiu. Czy te klubowe alkohole były dla niego zbyt fancy? Czy w nich było coś, czego taki chłop z prowincji nie mógł ogarnąć? Ej, ale był jasnowidzem, to jego ranga powinna być znacznie wyższa! A może to te ludzkie, niepozwalające na magię geny? Może drinki były magiczne i źle to na niego wpłynęło? Nie, magia tak nie działała...
Już miał wracać, gdy nagle dopadł go ból głowy. Skrzywił się mimowolnie, jedną ręką podparł czoło, zaś drugą po omacku znalazł balustradę. Ujrzał kolejne dziwne, zniekształcone obrazy. Serio, jego moc dzisiaj wyjątkowo nawalała. W takim tempie znowu zwymiotuje.
— BenJohn?
Słysząc swoje imię, spojrzał za siebie. Wizje zniknęły, on mógł dostrzec wchodzącego po schodach Zacka Willisa. Starszy piosenkarz wdrapał się na piętro, stanął przy Benjaminie.
Musiał typ wracać z palenia, tak bardzo waliło od niego fajkami.
Willis stanął przy jasnowidzu, zmierzył go wzrokiem z góry na dół.
— Wow, wyglądasz źle — podsumował.
— Nie tak bardzo jak ty. — Zaśmiał się głupkowato.
Wiadome było, że mężczyzna nie da dobrej reakcji na ten tekst. Na twarz wskoczył grymas, z nosa wydobyło się głośne westchnięcie.
— Nie sądzę, żebyś mógł takie żarty sobie stroić.
— Czemu niby, nie jesteśmy cool? — Odbił się od barierki, żeby jedną ręką podeprzeć się na biodrze, a drugą poprawić wyimaginowane okulary przeciwsłoneczne.
— Zrobiłem to tylko przed Robbym.
Jakby Benja tego nie wiedział.
— Wah... — Zgarbił się, udając, że mu przykro. — Czyli nadal jesteś fałszywy. Ale spoko. Robert w końcu zrozumie, jaki z ciebie złamas.
Dobra, czuł się tragicznie, ale nie ukrywał, że dogryzanie Zackowi miało działanie niemal lecznicze. Nawet po pijaku świetnie mu to szło. Ach, na to zawsze znajdzie pomysły i energię. Może powinien spisać sobie wszystkie teksty, jakimi kiedykolwiek rzucił w typa? Taką kartkę trzymałby zawsze przy sobie i w razie złego humoru zaglądałby do niej. Wtedy to cały czas byłby pozytywny.
— Złamas? — prychnął tamten. — Odezwał się. Spójrz na siebie, też mi wielki muzyk. — Skrzyżował ręce na piersi. — Ostatecznie skończysz jak inni.
— Jak ty? Nie, nigdy. — Machnął niezgrabnie ręką. — Mam wszystko to, czego ty nie masz: wygląd, talent, osobowość, pasję... — wyliczał na palcach. — Uch, nie chce mi się dalej wymieniać, więc resztę wyślę ci faksem...
Przerwał, ponieważ niespodziewanie został złapany za kołnierz. Zack pociągnął nim trochę na bok, wyszczerzył groźnie zęby.
— Myślisz, że twoja kariera długo potrwa? — wycedził, zacisnął mocniej palce na materiale. — To się grubo mylisz! Teraz masz swoje pięć minut, ale nim się obejrzysz, fani cię opuszczą i zostaniesz sam!
W odpowiedzi Benja się zaśmiał.
Ktoś tu już stracił cierpliwość. Niezwykle szybko poszło. Pewnie przez stan upojenia. Ale to nic. W zasadzie to nawet lepiej, ponieważ Benjamin uwielbiał patrzeć, jak denerwujący się Willis nic nie może zrobić ani powiedzieć, by się odegrać.
— I właśnie dlatego twoja kariera już dawno zaczęła upadać. — Wzruszył teatralnie ramionami. — Jedyne, co umiesz robić, to śpiewać, poza tym w wykonywanej przez ciebie muzyce nie ma żadnej duszy, a już na pewno nie twojej. Utwory są powtarzalne, nudne, a do tego zakłamane. Nawet w piosence, w której śpiewasz, jak zostawiła cię dziewczyna, lejesz kłamstwami. Nikt nie zostałby dla takiego zadufanego idioty.
Z ogromną satysfakcją obserwował czerwieniejącą twarz mężczyzny. Palce bezlitośnie gniotły kołnierz, czego dowodem były drżące dłonie i pobladłe kłykcie. Zack wydawał się gotować od środka, a płynące we krwi procenty tylko podsycały ogień.
— Ale dobra wiadomość, jest dla ciebie jeszcze nadzieja — kontynuował lekko BenJohn. — Jak ładnie wszystkich przeprosisz i obiecujesz, że się poprawisz, to może zrobię z tobą collab. Wiesz, trzeba pomagać małym artystom.
Niezwykle był dumny ze swoich słów. Kiedy widział okazję, by dopiec Willisowi, niemalże nigdy jej nie marnował. Koleś nie zasługiwał na żadne miłe tekściki. Benja nie pozwoli, żeby...
Trzymające koszulę ręce pchnęły nim z całej siły. Zack stanął szeroko, pięść już miał przyszykowaną do uderzenia. Nie zdążył jednak wykonać nawet zamachu.
Benjamin stracił równowagę, szukająca podparcia z tyłu stopa trafiła w powietrze.
Poleciał niżej niż podłoga, na której jeszcze sekundę temu stał, niespodziewanie poczuł ogromny ból z tyłu głowy.
Na moment go kompletnie zamroczyło, do tego stopnia, że nie wiedział, co się stało. Kiedy w końcu wrócił do zmysłów, nie spadał już, a leżał. Otworzył oczy, powoli podniósł się do pozycji siedzącej. W pierwszej kolejności ujrzał schody, toteż na nich skupił uwagę. No tak, oczywiście, jak najbardziej, że został zepchnięty! To pasowało do Zacka, by tak szybko przejść do rękoczynu.
— Kurwa mać, ZACK WILLIS! — wrzasnął do stojącego na wyższym piętrze mężczyzny. — POJEBAŁO CIĘ?!
Chciał drań walki, to ją dostanie! Benja nie ręczył za siebie! Może na takiego nie wyglądał, ale tak debilowi nakopie, że go własna matka nie pozna! Co, bo się zazdrościło lepszemu muzykowi, hę? To trzeba było zachowywać się jak człowiek!
— Chodź tu. — Jasnowidz wstał. — Cho na solo, ku...
Zatrzymał się na wpół kroku. Przyjrzał się dokładniej Zackowi. Starszy piosenkarz spoglądał w jego stronę, lecz wydawał się kompletnie nie zwracać uwagi na wypowiedzi. Twarz miał już nie czerwoną, tylko bladą jak ściana, oczy szeroko otwarte, dłonie drżące niczym po zbyt wielu kubkach kawy. Czyżby wreszcie zdał sobie sprawę z tego, jak się zachowywał? Zrozumiał, że BenJohn skończył z żartami? Oby, bo nie będzie litości!
W polu widzenia zauważył ruch. Dopiero w tym momencie ogarnął, że na klatce schodowej ktoś jeszcze przebywał. Przesunął skupienie, ujrzał stojącego obok Zacka mężczyznę. Popatrzył na rysy twarzy, później czarny garnitur. Chwila, spotkał go chwilę temu...
Otworzył szeroko oczy, zamarł.
Wcześniej jego stan nie pozwalał mu na poprawne interpretowanie rzeczywistości. Teraz umysł miał niesamowicie czysty. Nie czuł żadnych negatywnych efektów. Nie czuł też bólu, mimo że dosłownie spadł ze schodów. Czuł natomiast energię nieznajomego.
I czuł...
Czuł...
Wyciągnął przed siebie dłonie, spuścił na nie wzrok. Dolna warga zadrżała razem z palcami. Widział... Widział przez...
Odwrócił głowę, nogi niemal ugięły się pod nim.
Na podłodze półpiętra leżało otoczone plamą krwi ciało.
Jego ciało.
— Benjamin Johnson? — usłyszał.
Popatrzył na mężczyznę w garniturze, który znalazł się tuż przy nim. Wymienili się spojrzeniami. Muzyk wolno pokręcił głową.
— To niemożliwe... — szepnął do siebie.
Widząc, jak nieznajomy trzyma jakąś podkładkę z przypiętymi kartkami, czym prędzej ją pochwycił. Nim tamten zdołał zareagować, odwrócił się do niego plecami, pospiesznie zaczął wertować. Wreszcie zastygł w bezruchu, rozchylił lekko usta.
Ujrzał swoje zdjęcie, a przy nim nazwisko, wiek, płeć i dwie daty: jedną urodzenia...
Drugą śmierci.
Dzisiejszą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz