Nie było co kłamać, że choć wizyta w posiadłości wyszła zaskakująco dobrze, dając Vi możliwości zapoznania rodziny Seymoura, to wilkołak poczuł wszechogarniającą ulgę, gdy na ekranach w pociągu pojawił się kierunek: Stellaire. Co prawda pytania Cedrica przyjmował z uśmiechem, a wszystkie jego chłodne czyny widział jako objaw troski o syna, to bycie wilczą pieczenią serwowaną przy każdym posiłku na szlacheckim stole potrafiło wymęczyć. Jednak przede wszystkim cieszył się, że Seymour odżył. Tylko wyjechali ze stacji w Thornhaven, Virgil znów zobaczył ten szczery uśmiech, śmiał się do bólu z żartów muzyka pozbawionych przykrego, drugiego dna, spoglądał na jego luźne barki, pogodne oczy, pulsujące spokojnym blaskiem tatuaże, radował się bijącym ponownie od niego ciepłem, nie zaś bólem i gniewem. Wiedział, że nim rodzinny dom przestanie przytłaczać Seymoura ciężarem skomplikowanych relacji i przykrych wspomnień, musiało minąć jeszcze sporo czasu. Ale pierwszy krok już zrobili i w końcu dotrą tam, Vi już zamierzał o to zadbać.
Od powrotnego pociągu lepsze było tylko wejście do własnego mieszkania, pachnącego dobrze znaną wonią, pozbawionego pojawiających się znikąd Siri czy gadających ścian. Nie to, że Vi coś miał przeciwko golemom albo Jarvisowi, naprawdę. Po prostu doceniał na nowo jego i Seymoura apartament.
Zamówienie pizzy, otworzenie piwa i spędzenie reszty wieczora na kanapie nie stanowiło nawet tematu dyskusji. Seymour zwyczajnie złożył zamówienie w ich ulubionej pizzerii, Virgil w tym czasie wyciągnął schłodzony sześciopak z lodówki, po czym razem zapadli się w poduszki, wpadając na siebie nawzajem i wzdychając na tyle głośno, jakby byli dmuchanymi piłkami, z których uciekło powietrze.
Puścili w tle jedną z tych absurdalnych, bharackich produkcji, dzięki czemu ich jedynym zmartwieniem na ten moment stały się próby nieoplucia się piwem ani zakrztuszenia jedzeniem, choć szybko Vi musiał również zacząć zwracać uwagę na dłonie Seymoura, szukające doskonałej okazji, by go wyłaskotać bodajże za cały ten tydzień. Jasne, że łobuz odzyskał swoje łobuzerskie nawyki i już niedługo wilkołak zwijał się na kanapie, nie mając żadnych szans w tym starciu.
— Kocham cię, Pluszaku — wymruczał Seymour, wtulony w swojego wilka i cały zadowolony z siebie, gdy wszystkie poduszki leżały na podłodze, a Vi był czerwony od śmiania się.
— Kocham cię, mój Księżycu — odpowiedział czule, przeczesując palcami jasne pasma włosów, patrząc na opuszczone powieki Seymoura i jego uśmiech, tak niewinnie radosny. Nie chciałby, żeby były czarodziej kiedykolwiek go stracił. Vi zniżył się nieco, by ucałować czubek głowy mężczyzny. — Nigdy nie pozwolę, by cię coś złego dosięgło.
Stęsknione miasto wciągnęło ich w swój zwyczajowy rytm niezwykle szybko – Dante dzwonił i pytał, jak się spało przez tydzień w muzeum i czy duch starego Silverthorna nawiedzał go regularnie, zaraz Ignis dobrał się do Seymoura, rzucając w niego płomienistymi pomysłami na nową piosenkę, przy okazji tłumacząc palącą potrzebę nadrobienia całego tygodnia prób w studiu. Potem były maile od szefowej, telefony od Norberta i ledwo dało się podrapać we własny nos.
A z tym nowym kawałkiem Zapałka nie żartował.
Seymourowi brakowało godzin w dobie, żeby wpadać do pracowni rzeźbiarza równie często, jakby tego chciał, do mieszkania wracał późno, zwykle słaniał się już wtedy na nogach, szukał wytchnienia w cieple wilczego ciała, by następnego dnia wstać i z tą samą siłą pracować. Vi miał całą swoją miękkość i pluszowość do oddania ukochanemu czarodziejowi, spędzał więcej czasu w studiu Voxa, wspierając granie Seymoura i dbał o zabieranie go na jego ulubione mule. Wcześniej przepracowywanie się należało do rutyny muzyka, lecz wilcze łapy sprawnie pracowały nad tym problemem.
— Zapałkę pojebało — rzucił Seymour, otwierając kolejnego mula i uśmiechając się kątem ust, gdy Vi prychnął z pełnymi ustami. Rzeźbiarz zerknął w lewo, ale to tylko mężczyzna z obsługi przeszedł obok nich z tacą.
Ubrani w schludne, białe koszule kelnerzy orbitowali swobodnie między stolikami, co jakiś czas podchodząc do nich z delikatnym uśmiechem, a światło pojedynczej świecy zapalonej na środku stolika odbijało się łagodnie raz w butelce od czerwonego, raz od białego wina. Restauracji niczego nie brakowało pod względem prestiżu, Seymourowi również, patrząc na jego akademickie odzienie, cienkie oprawki i uczesane włosy, tylko język potrafił zdradzić, że panicz Silverthorn odstawał nieco od modelu szlachcica lubującego się w skrzypcach przygrywających gdzieś w tle.
— On ogólnie jest pojebany, ale jak jesteśmy w czasie produkcji, to to jest nowy poziom pojebania — ciągnął były czarodziej, wymachując czarną skorupką. — Wiesz, co wymyślił? Że to nie będzie jednak single, ale EP z trzema piosenkami.
Słowa Seymoura wydawały się marudne, ale Virgil doskonale wiedział, że cieszył się on równie mocno z wypuszczenia czegoś nowego, jak reszta zespołu, nie mniej cisnąca po Ignisie. Zaangażowanie się w pracę nad dodatkowymi utworami oznaczało wydłużenie się intensywnego czasu dla chłopaków, wilkołak jednak trwał dzielnie w swojej roli wspierającego pluszaka i jego już była w tym głowa, aby nic z tego nie odbiło się negatywnie na Seymourze.
Zerknął w prawo, ale to tylko jakaś pokłócona para próbowała patrzeć wszędzie, jedynie nie na siebie.
— Typowy Ignis — powiedział, wracając do Seymoura. — Pilnujcie go, żeby nowego albumu nie zrobił z tego.
— Nie ma, kurwa, opcji. Trzy kawałki i koniec, bo się z przygotowaniami do koncertów nie wyrobimy.
W metalicznych oczach błysnął szczególny rodzaj iskry, tej wilczej, trochę dzikiej, uwielbiającej podziwiać Seymoura w jego żywiole.
— Tego też nie mogę się doczekać — powiedział Vi, wymieniając z muzykiem spojrzenia nad kieliszkiem wina.
— Będziesz mnie po raz który oglądał na scenie? — rzucił zaczepnie Seymour, nie odrywając wzroku.
Ich dłonie same odnalazły się na białym obrusie.
— Czy to ważne? — Virgil uśmiechnął się ciepło, pocierając kciukiem o tę bladą skórę, czując stwardniałe od strun opuszki czule dotykające miejsc na jego własnej dłoni, gdzie marmur odcisnął swe piętno. — Znowu będę mógł wzdychać przez to, jaki jesteś świetny. I robisz się tylko lepszy.
Seymour odpowiedział jeszcze szerszym uśmiechem, sprawiając, że wszystkie światła wokół zbladły. Vi nie chciał odrywać oczu od tego widoku, ale po raz kolejny tego wieczoru odnosił wrażenie, że czyjeś spojrzenie wwiercało się w niego, sprawiając, że mimowolnie wilkołak popatrywał po sali, tylko po to, by skinąć przelotnie kelnerowi czy przesunąć obojętnie wzrokiem po innych gościach. Paranoję łatwo dało się zdusić przy żartującym Seymourze, lecz im później się robiło, tym wrażenie bycia obserwowanym przybierało na sile. Może musiał trochę rozchodzić te kilkanaście procentów.
— Skoczę tylko do toalety, nie odlatuj nigdzie — odparł rozbawionym tonem, całując przelotnie w skroń muzyka, ten zaś parsknął pogodnie.
Virgil zniknął już w jednej z kabin, gdy ktoś wszedł zaraz za nim. Zdradził go zapach wypalonego ogniska i papierosów, tak charakterystyczny i znajomy. Między brwiami pojawiła się zmarszczka, Vi bezwolnie zaczął zastanawiać się, czy powinien być w stanie nadać mu imię, lecz kto jak nie Ignis znajomo pachniał spalenizną, dymem i ogniem, a to przecież nie mógł być on. Wyszedł przed kabinę, rozejrzał się przelotnie, ktokolwiek jednak zjawił się w toalecie, zamknął się za drzwiami zaraz obok.
W wydrążonej z kamienia rzecznego umywalce mył dłonie kwiatowym mydłem, lecz dziwna woń nie dawała mu spokoju, owijała się wokół jego wspomnień, jakby próbowała wymusić na nim odpowiedź, zażądać od niego, by sobie przypomniał. Potrząsnął głową. Głupie. A jednak było coś jeszcze w tym zapachu, coś, co wydawało się nie do pomylenia…
— Hej, Vi.
Zamarł, ciepła woda pociekła mu po zdrętwiałych nagle dłoniach, bo odpowiedź nadeszła wraz z dźwiękiem za dobrze znanego głosu. Benzyna do zippo. Ona była nie do pomylenia.
Uniósł wzrok, napotykając w odbiciu czarne tatuaże, złote, pochłaniające go oczy i uśmiech, ten sam, który pamiętał z biblioteki uniwerku. Drzwi od kabiny wciąż poruszały się lekko za mężczyzną.
— Eneasz — szepnął w niedowierzaniu Vi, czując, jak instynkt momentalnie każe mu uciekać. Woda dalej lała się z kranu, kurek trwał odkręcony i zapomniany.
Rusz się, nakazał sobie w myślach, kroku jednak nie postąpił, a przesłodzony uśmiech Eneasza przyprawił go o mdłości. Genashi zbliżył się.
— Już się martwiłem, że mnie nie poznasz.
— Co ty tu robisz?
Sparaliżowany, mógł tylko patrzeć, jak Eneasz podchodzi do niego, jedną rękę opiera na umywalce przy jego biodrze, drugą sięga po kurek. Chciał go odepchnąć, krzyknąć, lecz tak jak po tamtej nocy nie potrafił mu nic zrobić, tak i teraz bezradnie pozwalał mu na wszystko.
— Po prostu trafiłem na ciebie w łazience, nie ma potrzeby się tak stresować — zamruczał, wyłączając wodę. Coś w Virgilu pękło. Wykonał nagły zwrot i znalazł się centymetry od twarzy Eneasza, do tego w potrzasku między wytatuowanymi ramionami. Jego wystraszone spojrzenie i szybki oddech zdradziły łatwo, jak bardzo pragnął stać się w tej chwili mały i niemożliwy do zauważenia przez Eneasza. Mężczyzna przekrzywił lekko głowę, zmarszczył brwi, z udawaną troską studiując wilczą twarz. — Czegoś się boisz, Vi? Mnie się boisz?
Z mijającymi latami Virgil zrozumiał jedno – Eneasz nigdy nie pojawiał się nigdzie przypadkiem. Był w miejscach, w których właśnie potrzebował być, wiedząc, co jest mu potrzebne, by osiągnąć zamierzony efekt. Ich spotkanie w bibliotece nie było zrządzeniem losu, lecz planem Eneasza, by ostatecznie go wykorzystać i nic nie martwiło teraz Vi bardziej, niż obawa przed tym, co próbował zrobić mężczyzna.
— Daj mi wyjść — wykrztusił w końcu. Przecież wcale nie musiał tego słuchać.
— Choć przyznaję, w takich ekskluzywnych miejscach raczej nie bywam — odparł Eneasz, jakby Vi nic nie powiedział. — Tym bardziej zaskakuje mnie, że cię tu widzę. Chociaż ciebie już chyba nie rusza ten przepych, co?
— O czym ty w ogóle mówisz? Eneasz, przepuść mnie…
— Ciekawie, czy patrzysz czasami na rachunek — Eneasz kiwnął lekko głową w stronę drzwi od łazienki — czy wszystko załatwia twój chłoptaś?
Virgil znów chciał kazać mu odstąpić, lecz Seymour stanowił granicę jego grzecznych próśb. Zastraszanie, obelgi, drwiny, na to wszystko wilkołak pozwoliłby Eneaszowi. Na mieszanie do tego muzyka nie miał prawa. Ten strach, który nie pozwalał Vi się ruszyć, wciąż gdzieś tam się czaił, jednak nie mógł on się równać z siłą wilczego instynktu obronnego. W oczach Virgila pociemniało, ramiona się wyprostowały.
— On ma na imię Seymour — wycedził, śmiało odpychając dłonią od siebie genashiego. Ten ustąpił, parskając, jakby niespodziewana zmiana w wilkołaku go niesamowicie bawiła.
— Och, ja doskonale wiem, jak on ma na imię. Niemała gwiazda z niego. Ustawiłeś się z nim ładnie. Ale nie wszyscy mają tak łatwo w życiu, że chadzają kilka razy w tygodniu do drogich knajp, mieszkają pewnie w jakimś luksusowym miejscu, kupują ubrania bez zwracania uwagi na metkę…
— W takim razie może lepiej trzeba było wykorzystać to, co zdobyłeś nieuczciwie — odparł chłodno Vi.
— No proszę, wilczek nauczył się gryźć — prychnął Eneasz, znów zbliżając się do jego twarzy. Tym razem Virgil nie skulił się, piorunując wzrokiem mężczyznę. — I chcesz mi powiedzieć, że takie zero jak ty zdobyło Seymoura Silverthorna uczciwie?
— Zostaw Seymoura w spokoju — powiedział stanowczo. — Mnie też. Zamierzam właśnie wrócić do udawania, że nie istniejesz.
I już odwracał się, by zostawić ten koszmar za sobą, nieświadomy, że on się jeszcze nie skończył.
— Pozwól, że ci to utrudnię.
Eneasz wyciągnął telefon z kieszeni, a na jego ekranie pojawiło się zdjęcie, które zatrzymało Virgila w pół kroku. Jego i Seymoura zdjęcie, trochę niewyraźne, o słabej jakości, ale ich twarze nadal dało się rozróżnić. Całowali się w barze, muzyk obejmował go jedną ręką, on trzymał w dłoniach jego twarz. A potem pojawiły się warianty tej samej sceny, różniące się od siebie o sekundę, było też zdjęcie z innej restauracji, gdy Vi tak samo jak dzisiaj próbował nie niepokoić się za bardzo swoją dziwną paranoją, bo przecież Seymour wydawał się nie dostrzegać tego samego.
— Co to ma być? — zapytał cicho. Strach zaczął powracać, z każdym kolejnym wyświetlanym zdjęciem zmieniając się w przerażenie osadzające mu się w gardle ciężką gulą.
— Jak dla mnie wygląda to na zdjęcia pary bardzo starającej się, by nie wydała się ich tożsamość, gdy bawią się razem poza domem — odparł Eneasz, wzruszając ramionami. — Ale ile można biegać przez miasto, trzymając się za ręce z gościem z okładek Metal Forge i pozostać przy tym anonimowym, prawda?
Vi nie umiał znaleźć słów. To wszystko zbiegało bardzo szybko w bardzo złą stronę, a satysfakcja odbijająca się w złotych oczach dusiła go jak ciężki dym w środku płonącego budynku.
— Naprawdę ciekawi mnie, jak bardzo oszalałby brukowce, gdybym wysłał im te zdjęcia i powiedział, że doskonale wiem, kim jest gość, z którym spotyka się Seymour Silverthorn. — Eneasz wydymał nieznacznie wargi. — A ty co myślisz?
— Nie — szepnął, mimowolnie kręcąc głową.
Seymour starał się, jak mógł, by media nie wiedziały o ich związku, chcąc chronić go przed paparazzi i wszelkimi negatywny skutkami sławy, jak agresja ze strony tych fanów, którzy uważali, że Seymour należy wyłącznie do nich. Poza tym obaj woleli póki co trwać w tajemnicy przed światem, ciesząc się spokojem, który to oferowało. A Eneasz trzymał właśnie w ręku narzędzie do zniszczenia tego porządku.
— Może powinienem wspomnieć jeszcze, że znam szczegóły jego burzliwej relacji z pewnym kolegą ze studenckiego kursu rzeźbiarskiego? — ciągnął genashi. Powiedziałby brukowcom cokolwiek, a Vi nie zdołałby wystarczająco szybko na to odpowiedzieć. Ostatecznie i tak sprowadziłoby to do słowa przeciwko słowu.
— Przestań — powiedział. Wydało mu się, że brzmi równie żałośnie, jak podczas ich ostatniego spotkania, gdy dokładnie tak samo błagał mężczyznę.
Eneasz uśmiechnął się jadowicie.
— Więc przebij to, ile bym dostał od gazety.
Vi zamrugał.
— Co?
— Zapłać mi pół miliona.
Nogi się prawie pod nim ugięły. Na oczy takiej sumy nie widział. Za to wiedział, kto już tak. I Eneasz też.
— N-nie mam tyle — zająknął się, jeszcze chwilę łudząc się, że Eneasz nie powie kolejnych słów.
— Ale Seymour już tak.
— Nie poproszę go o takie pieniądze!
— To jutro zobaczysz swoją twarz i nazwisko na okładkach gazet.
— Nie zrobisz tego.
Śmiech Eneasza wypełnił pomieszczenie.
— Vi, jesteś nadal tak uroczo naiwny — parsknął, próbując sięgnąć dłonią kosmyka włosów przy jego uchu. Wilkołak odsunął się, wyraźnie obrzydzony, lecz Eneasz nie wyglądał na zrażonego, choć cofnął rękę. Bawił się z nim. — Poza tym ty to wszystko źle odbierasz, jak zwykle z resztą. Ja daję ci szansę, żebyś udowodnił mi i sobie, jak wiele jesteś w stanie zrobić dla Seymoura. Jeśli nie chcesz go prosić o pieniądze, znajdź inny sposób. Zobacz, będę łaskawy – dam ci na to trzy tygodnie. Daj mi swój telefon.
Sprzeciw zatrzymał się na tej rosnącej w gardle gule. Genashi ponaglił go, a Vi wyciągnął powoli urządzenie. Eneasz zgarnął je, wilkołak dojrzał, jak mężczyzna przepisuje sobie jego numer do siebie.
— Za trzy tygodnie dam ci znać, gdzie masz przekazać mi pieniądze, a ja wtedy na twoich oczach usunę zdjęcia — powiedział, oddając mu telefon. — To co, będziesz próbował znowu gryźć czy posłusznie się zgodzisz?
Czy mam wyjście?
Mógł odmówić, a piekło rozpętałoby się w ciągu godziny. Przy zgodzie pakował się w duszące go sidła, ale dostawał szansę na jakiekolwiek działanie. Gdyby jednak spróbował to wytłumaczyć Seymourowi…
Virgil wziął głęboki wdech.
— Ja… Ja ci zapłacę…
— Zachowujesz się, jak na dobrego psa przystało — zamruczał Eneasz, klepiąc go w ramię. Wyraźne wzdrygnięcie poruszyło wilczymi barkami. — Do zobaczenia, Vi.
Wyszedł chwilę po Eneaszu z toalety. Nie mógł zwlekać za długo, inaczej Seymour by się za bardzo martwił. Jego próby opanowania się i tak nie pomagały, krok miał sztywny, spojrzenie rozbiegane i wystraszone, usta drżące, nieważne, ile chlapał twarz wodą i kręcił się po pomieszczeniu. Powaga sytuacji dopiero docierała do niego, na dobrą sprawę go przygniatała.
— Vi? — Seymourowi wystarczyło jedno spojrzenie na niego, by wszystko w muzyku podniosło się na alarm. Nie pozwolił wilkołakowi nawet dojść do swojego siedzenia, chwycił go za dłonie i ściągnął do siebie na kolana. Virgil czuł się jak pusta kukiełka, opadł ciężko na nogi byłego czarodzieja. — Vi, co się stało?
Zawahał się, zerknął na bok.
— Chyba coś mi zaszkodziło… — mruknął niewyraźnie, spoglądając na swój kieliszek i szklankę z wodą.
Nowy supeł zawiązał mu się w środku. Czy Eneasz mógł mieć dostęp do jego picia? Był w pobliżu, a Vi nawet o tym nie wiedział, i choć obawa wydała się irracjonalna, zemdliło go na samą myśl o wypiciu czegokolwiek jeszcze tego wieczoru.
— Kurwa, jak zaraz naślę na nich sanepid, to im inspektorzy nogi z dupy powyrywają — odezwał się Seymour, gotów do wojny z całą obsługą. Rozczulony uśmiech sam wypłynął na wargi Virgila, rzeźbiarz ścisnął lekko dłonie muzyka, spojrzał na niego.
Zawsze troskliwy, opiekuńczy, dbający o swego wilka na tysiące sposób. Ile to już razy Seymour wskoczył między niego a kogoś, broniąc go bez strachu o konsekwencje? Jego bohater i obrońca, ukochany i cudowny przyjaciel. Był wszystkim, o co Vi mógłby prosić, i na co miał wrażenie, że nie zasługiwał.
Wyobraził sobie, jak mówi mu o Eneaszu, o szantażu, który miał chwilę temu miejsce, o zagrożeniu dla ich spokojnego szczęścia. Każde słowo opisu sytuacji z toalety stałoby się cegiełką dociskającą zapracowane ramiona Seymoura. Nie wypowiedziałby żadnej skargi, lecz Virgil wiedziałby, jak jest mu ciężko, jak dźwiganie produkcji nowych piosenek i walka z wilczymi demonami przeszłości wyciska z niego resztki sił. Obraz ten łamał mu serce.
By temu zapobiec, musiał ukryć przed Seymourem sprawę z Eneaszem.
Kłamiąc mu, Vi czuł, że zdradzi siebie samego, lecz tylko tak wyglądała jego szansa na ochronę Seymoura. Obiecał, że nic złego go nie spotka, póki jego wilk czuwa, a Eneasz był chorobą, którą należało zatrzymać, zanim rozprzestrzeni się niekontrolowanie. Był jego odpowiedzialnością i jego błędem, za który Seymour nie powinien płacić. Był jego koszmarem, który już raz Virgil przeżył i zrobi to ponownie, trzymając najważniejszą osobę w swoim życiu bezpieczną.
— Nie trzeba, to nic takiego, chyba tylko coś mój żołądek…
— Możemy do szpitala lecieć.
W obliczu takiej miłości, jak mógł nie spróbować wszystkiego, by utrzymać z daleka zepsucie Eneasza od tego dobrego serca?
— To nic, nie martw się. Kocham cię, Seymour.
Szafir złagodniał nieco.
— Ja ciebie też, Vi. Ale czy naprawdę nic poważnego się nie stało?
— Absolutnie nic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz