20 listopada 2024

Od Cheoryeona – Ptak

Usiadł na ławce na jednym z miejskich skrawków zieleni, w cieniu niewysokiego drzewa. Przełożył komórkę do jednej kieszeni kurtki, przy okazji rozplątując nieco kabel słuchawek dousznych, z drugiej natomiast wyciągnął paczkę orzechów.
To był jego drugi raz, kiedy przyszedł w to miejsce. Nie miał w ogóle po drodze, chyba że szedł do pewnego sklepu. Nie, dzisiaj akurat nie zrobił sobie wycieczki. Nie było to tak daleko, ale nie potrzebował stamtąd niczego. Przyszedł zatem konkretnie na ten skrawek zieleni, ten jeden, znajdujący się blisko ruchliwego skrzyżowania.
Po co?
Karmić ptaki.
Pomysł ten narodził się w zeszłym tygodniu, w dzień wolny, gdy postanowił sobie gdzieś wyjść. O dziewiątej. Rano. Ale co poradzić, kiedy miał aż dwadzieścia cztery godziny w dobie do zagospodarowania! Odkąd zniknęło mu zapotrzebowanie na sen, musiał coś sobie planować na te noce, w czasie których zdecydowana większość społeczeństwa szła spać, w tym jego własna siostra. Nie chciał jej przeszkadzać, ale los działał tak, że im bardziej starał się być cicho, tym większe istniały szanse, że coś mu spadnie, o coś przywali lub cokolwiek innego się spieprzy. Z reguły zatem wychodził z domu i szedł do apartamentu Raouna (nawet wtedy, gdy Bóg Spirytyzmu wyjechał ze swoim przyjacielem na wycieczkę do Sallandiry) lub zaszywał się w całodobowych kafejkach internetowych.
Noc technicznie liczyła osiem godzin, a przez te osiem godzin Cheoryeon zdążył zrobić mnóstwo rzeczy: skończyć projekty do pracy, inne rysunki, udoskonalić tekst lub melodię do piosenki, dostać ostrzeżenie w Lidze Czempionów, powkurzać Raouna, nawet coś zjeść (od zdobycia boskiego ciała zaczął jeść średnio jeden pełny posiłek na dwa dni). Gdy nastawał ranek, a miał tego dnia pracę, po prostu wracał do domu, by umyć się, przebrać i znów wyjść. W dni wolne natomiast wracał do domu...
I zaczynał się nudzić.
Dotychczas nie potrafił powiedzieć, że kiedykolwiek się nudził. Zawsze znajdował sobie jakieś zajęcie – granie na gitarze, w gry komputerowe, rysowanie, zabawy z Kamykiem, oglądanie seriali. Teraz niemal wszystko to robił w nocy do tego stopnia, że potem na dzień brakowało mu ochoty. A z Kamykiem najzwyczajniej w świecie już nie mógł spędzać czasu.
W wolne poranki nie miał co robić. Suyeon odsypiała po intensywnym tygodniu na uczelni, więc nie chciał jej przeszkadzać. W zasadzie wszyscy pewnie odpoczywali, w końcu wtedy był weekend. Nie zamierzał nikomu zawracać głowy, ani Souelowi, ani Yen czy Lei, ani Dantemu, ani nawet białookim bogom, z którymi i tak bardzo często się widywał. Musiał zatem poradzić sobie zupełnie sam.
Któregoś dnia po tradycyjnym umyciu się i przebraniu zarzucił na siebie plecak, po czym wyszedł z mieszkania. Zszedł po schodach na dół do Pokoju Jasnowidza, przechodząc obok komody poklepał po główce spoczywającego na niej pluszowego szczura, aż w końcu znalazł się na zewnątrz. Bez dłuższego zastanowienia obrał kurs na pewien sklep, do którego nieczęsto zaglądał, bowiem nigdy nie było mu po drodze.
Poranne spacery posiadały inną aurę, niż te wieczorne czy chociażby popołudniowe. Pomijając położenie słońca, powietrze było inne, niebo, cała otoczka. Niby miasto tak duże, jak Stellaire o każdej porze tętniło życiem, a jednak jakoś inaczej odczuwało się taką przechadzkę po dziewiątej rano. Przeszedł przez pasy, skręcił w stronę, w którą normalnie się nie zapuszczał, nawet jako Cherry Moon.
Ten jeden skrawek zieleni minął, jak to dotychczas robił. Przekroczył most, udał się do znajdującego się niemal tuż obok kompleksu sklepowego, wszedł do tego, co zawsze, gdy tu przychodził. Jakiś czas przechadzał się między regałami, oglądał produkty. Przystanął przy opakowaniach chapagetti, chwilę im się przyglądał, lecz ostatecznie nie wziął ani jednego. Podobnie zrobił z butelkami medwiedańskiej coli.
Ostatecznie wyszedł z pustymi rękami.
Znów przekroczył most, wracał tą samą drogą. Tym razem jednak, gdy przechodził koło skrawku zieleni, przystanął. Spojrzał na kręcące się po nim gawrony z kilkoma kawkami, szukające w trawie jedzenia.
Coś nim poruszyło, nie wiedział, co, ale zboczył z kursu, by podejść do ptaków. Te oczywiście odskoczyły na bezpieczną odległość, lecz nie zraziło to Złotoskrzydłego. Po prostu zatrzymał się przy jednym z rosnących dębów, bez większego namysłu zaczął butem rozgarniać opadłe liście.
Znajdywał głównie puste skorupki żołędzi. Te jeszcze niezjedzone zostały porzucone ze względu na pleśń. Trudno zatem było znaleźć cokolwiek. Ale w końcu dopadł te dwa żołędzie, wciąż nietknięte. Czym prędzej rozdrobnił je butem, pozbierał jaśniutkie fragmenty orzeszków, po czym kucnął i zaczął po kolei rzucać.
Ptaki dość szybko go otoczyły, głównie gołębie, które znikąd się pojawiły. Pierzastych było na tyle, że dwa żołędzie momentalnie zniknęły w dziobach. Cheoryeon popatrzył po zwierzakach, wyprostował się, niechcący płosząc część towarzystwa.
I wtedy wpadł na pomysł. Poszedł do najbliższego sklepu, kupił paczkę orzechów, a po chwili wrócił, usadowił się na ławce i kontynuował karmienie ptaków.
Nigdy nie przypuszczał, że przesiedzi ponad godzinę, po prostu rzucając gawronom, kawkom i gołębiom orzechy, mając za towarzystwo jedynie wcześniej wspomniane oraz muzykę w słuchawkach. Nawet nie myślał o niczym szczególnym. Po prostu był skupiony na samych zwierzakach, obserwował je uważnie, patrzył na ich zachowania. Nie zauważył, kiedy ta godzina minęła.
Zatem postanowione.
Zacznie dokarmiać ptaki w tym jednym miejscu.
Oczywiście, nie codziennie, ale chciał zrobić z tego w miarę regularną czynność. A pora była na to całkiem dobra, bo minęła już połowa listopada, robiło się coraz zimniej.
Dlatego właśnie zjawił się tu po raz drugi.
Otworzył paczkę, zaszeleścił plastikiem. Na ten moment w pobliżu znajdowały się tylko dwa gawrony, ale wystarczyło trochę sypnąć, by przyleciało więcej. Spojrzał na parę kawek, które niepewnie przystanęły parę metrów od niego, obie zaczęły go mierzyć tymi szaroniebieskimi oczkami. Cheoryeon wybrał dwa orzechy nerkowca, rzucił im. Kawki czym prędzej pochwyciły zdobycz, po czym odleciały trochę dalej, by w spokoju zjeść.
Wycelował migdałem pod nogi jednego z gawronów, orzech nawet blisko wylądował, ale niespodziewanie przyleciał inny z krukowatych, podbierając orzecha. Pierwszy wrzasnął, trzepnął tamtego skrzydłem, oba zaczęły na siebie nerwowo krakać.
— No, już, spokojnie — powiedział do nich Cheoryeon, choć dobrze wiedział, że nie zrozumieją go. — Głupole.
Nabrał w garść parę orzeszków ziemnych, rzucił im, by się przestały kłócić. Podziałało.
Sam wyjadał rodzynki, bo tych ptaki już nie brały. Nie był ich fanem, aczkolwiek nie mógł zmarnować pieniędzy. Znów rzucił ptakom, potem nabrał sobie. Przypadkiem zjadł jednego orzeszka, ale nie przejął się tym, gdy nagle zaczął kaszleć. Uderzył się parę razy w mostek, zmrużył oczy. Ej, jako Złotoskrzydły chyba nie miał żadnej alergii, a już zwłaszcza na orzechy, nie?
Szybko się uspokoił, usiadł prosto, odchrząkając.
Racja, nie on miał alergię.
Kątem oka wyłapał coś czarnego, odwrócił głowę. Dwukolorowe oczy otworzyły się nieco szerzej, na twarz wskoczył lekki uśmiech.
— O, to ty!
Dosłownie krok przed nim wylądował pewien gawron. Po wielkości i piórkach pod dziobem jasnowidz rozpoznał go od razu.
To był ten najodważniejszy. Już w trakcie pierwszego spotkania zbliżył się do niego na znacznie mniejszą odległość niż jego pobratymcy czy kawki. Jednocześnie bardzo zabawnie podchodził bliżej, bo tak bokiem, z jedną nogą wyciągniętą, jak gdyby w gotowości do ucieczki w każdym momencie. Cheoryeon lubił jego odwagę na tyle, że dawał mu same większe orzechy.
Ten gawron zawsze nabierał dużo w dziób, aż mu część wypadała, po czym odlatywał. Chłopak był pewien, że po prostu uciekał w jakieś bezpieczniejsze miejsce, żeby na spokojnie sobie zjeść, ale w którymś momencie ptak poszedł jedynie za ławkę i zaczął dziobem drążyć w ziemi. Złotoskrzydły wysnuł wtedy teorię, że gawron część orzechów sobie chowa na potem. Jak uroczo.
Od zawsze mówił, że lubi ptaki, szczególnie te krukowate, ale nigdy jeszcze nie spędzał tyle czasu na jednostajnym obserwowaniu ich. Dotychczas po prostu oglądał je po drodze do szkoły czy pracy, nasłuchiwał, też trochę o nich czytał. Nie próbował jednak tak na poważnie usiąść i poświęcić im w pełni swoją uwagę. Do niedawna.
Wokół jego nóg zebrało się kilka gołębi, nie rozpoznał jednak w żadnym tego, który na poprzednim posiedzeniu jadł mu z ręki. Nie próbował więc wystawiać dłoni z orzechami, a rzucał tak samo, jak gawronom i kawkom.
Naprawdę nie spodziewał się, że patrzenie na ptaki może być takie pochłaniające. A może to ta poranna aura dnia wolnego. Cóż, cokolwiek to było, przynajmniej znalazł sobie jakieś zajęcie.
Godzina minęła, plastikowe opakowanie zaświeciło dnem. Cheoryeon wysypał resztkę na chodnik, po czym wstał. Otrzepał dłonie z okruchów, plastik wrzucił do pobliskiego kosza na śmieci. Sprawdził godzinę w komórce, uznał, że już będzie się zbierał. Pomachał na odchodne ptakom, następnie niespiesznym rokiem ruszył w kierunku domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz