19 stycznia 2024

Od Bashara do Dantego

Zdarzało mu się latać samolotem – podróż najczęściej albo przesypiał, albo czytał jakąś książkę, od czasu do czasu zerkając przez okno, podziwiając rozciągające się za nim widoki, starając się wykorzystać ten czas, by wypocząć albo zrobić coś produktywnego. Rzadko nudził się w takiej sytuacji, ale tym razem podróż upłynęła mu doprawdy błyskawicznie, gdy siedzący obok Dante zagadywał go o różne rzeczy, a rozmowa biegła gładko wśród tematów, płynnie przechodząc z jednego w drugi, nie przystając ani na moment, nawet, gdy personel pokładowy częstował napojami albo przyszła pora lunchu. Samolot mknął wśród obłoków, blask słońca przesuwał się gdzieś pod skrzydłem, aż w końcu zapaliło się światełko oznaczające konieczność zapięcia pasów i pilot rozpoczął lądowanie. Przysiedli gładko na tafli lotniska, grupa obywateli Medwi nagrodziła pilota brawami, zagłuszając częściowo podaną przez stewardesę pogodę panującą na zewnątrz, lecz Bashar i tak wychwycił najważniejszą informację – prawie trzydzieści stopni w cieniu, czyste niebo, lekki wiatr. Zapowiadała się miła odmiana po typowo humorzastej, wiosennej pogodzie Novendii. Telefon piknął SMSem od operatora, powiadamiającym o zmianie stawek za usługi, a potem można było powoli szykować się do wyjścia.
Wyszli z lotniska, terkocząc walizkami, wprost w to roześmiane, solmaryjskie słońce, zerkające z zaciekawieniem pod rozległą wiatę przystanku autobusowego, świecącego prosto w oczy, błyskające w każdej szybie. Bashar początkowo skierował się właśnie tam, uprzednio sprawdziwszy w sieci, którym z autobusów dotrą do właściwego hotelu, lecz gdzie żeby Dante pozwolił mu tłuc się autobusem. Chwila moment, obaj siedzieli już wygodnie w klimatyzowanej taksówce, wyglądając przez okna, podziwiając roztaczające się wokół nich widoki. Taksówkarz pomknął przez przedmieścia Luminarii, szybko dotarł do tej nowocześniejszej części, objazdem omijając zakorkowane o tej porze centrum, aż w końcu samochód stanął przed właściwym miejscem. Szybkie zakwaterowanie i można było przejść się jeszcze na leniwy spacer po mieście, korzystając z cofającego się powoli żaru dnia i płomienistych barw zdobiących ciemniejący niespiesznie nieboskłon.
Luminaria spała tylko w trakcie sjesty. Noc była porą odpoczynku, lecz nie snu, a solmarianie najlepiej odpoczywali bawiąc się, dyskutując i spędzając długie godziny na delektowaniu się starannie przyrządzonymi posiłkami. Bashar szedł powolnym krokiem, z dłonią luźno spoczywającą w dłoni Dantego, ze splecionymi wygodnie palcami, gdy obaj mieszali się z powoli płynącym ulicami strumieniem innych spacerowiczów. Szeroka promenada tonęła w złocie i oranżach zachodzącego słońca, w stygnącym powietrzu unosiły się śmiechy i rozmowy, skądś sączyła się muzyka, grupa ulicznych grajków zabawiała ludzi skoczną gitarą i melodyjnym stukotem kastanietów. Zapach doskonale wypieczonej pizzy walczył o palmę pierwszeństwa z aromatem okrytych białym kwieciem drzewek pomarańczowych, od czasu do czasu ustępując obezwładniająco słodkiej woni migdałów prażonych z cukrem i cynamonem. Od mnogości wrażeń i kolorów kręciło się w głowie na tyle intensywnie, że na pewno wywietrzały z niej wszystkie myśli o szpitalu, pracy i zadaniach do zrobienia. W Luminarii był środek zwyczajnego tygodnia, lecz atmosfera przypominała raczej wakacje, a przynajmniej weekend, gdy nie trzeba było iść do pracy i jedyne, co było zaplanowane na następny dzień, to spanie do południa i jedzenie lodów.
— Och, pamiętam tamtą restaurację — odezwał się nagle Dante, wskazując ruchem głowy, nim wrócił spojrzeniem do Bashara. — Możemy tam jutro pójść, zjeść razem lunch. Mają pyszne fiori, pamiętam, takie z sosem śmietanowym i grzankami…
— Dante, jutro masz warsztaty — przypomniał mu Bashar. — Możemy zjeść razem kolację, ale nie lunch.
— Cholerne warsztaty — burknął syren, marszcząc gniewnie brwi i sprawiając, że Bashar roześmiał się serdecznie.
— Trwają tylko trzy dni.
Dante prychnął.
— O pięć za dużo.
— Ale nauczysz się czegoś ciekawego.
— W internecie bym znalazł…
Bashar przystanął, pociągnął Dantego do siebie. Syren spojrzał na niego, zaskoczenie malowało się na twarzy, nim rozpłynęło się w uśmiech, gdy lekarz pogładził z czułością pobliźniony policzek.
— Skorzystaj z tych warsztatów, skoro masz okazję — powiedział miękko. — Potem mi wszystko opowiesz. A może znajdziesz pomysły na uszycie jakichś ciekawych ubrań?
— Pomysły to ja mogę sam… — Dante urwał, błękitne oczy rozbłysły za zasłoną różu szkiełek, zwiastując pojawiającą się w głowie myśl. Mężczyzna uśmiechnął się szerzej, odsłaniając kły. — Ale może będę miał nowe pomysły. Może coś mi podpowiedzą.
Bashar pokiwał głową.
— Nigdy nie wiesz, do czego ci się przyda nowa wiedza.
Spojrzenie krawca, przesuwające się po sylwetce lekarza, nim znów wróciło do rubinowych oczu.
— Do czego się może przydać… — wymruczał Dante.


Pierwszy dzień warsztatów upłynął Basharowi w połowie samotnie. Mężczyzna wykorzystał poranek i popołudnie na to, by przejść się po Luminarii, przypomnieć sobie wszystko to, co działo się kiedyś, nim w jednej z dzielnic wyrosły szklane wieżowce, nim ludzie nauczyli się używać telefonów komórkowych, a internet stał się powszechnym dobrem. Stare kamienice o bogato zdobionych frontonach, stanowiły główny element starego miasta Luminarii, przetykanego fontannami, budynkami użyteczności publicznej, pomniejszymi świątyniami, frontonami sklepów i mnóstwa innych miejsc, zdobiących stolicę Solmarii. Bashar obejmował wzrokiem fragmenty miasta, które zdawały mu się tak znajome, budziły wspomnienia z dawnych wieków, lecz teraz drobne szczegóły świadczyły o upływającym czasie, zmieniały je podle tego, co w chwili obecnej zdawało się standardem.
Demon szedł spokojnym spacerem wśród najbardziej reprezentacyjnych budynków, w dawnych czasach dostępnych jedynie dla tych szlachetnie urodzonych, którzy mogli bez przeszkód cieszyć oczy pracą wykształconych rzemieślników. Wspomnienia wracały do niego, wzbierając emocją w sercu, wywołując lekki uśmiech na twarzy. To był ten mały fragment jego jakże długiego życia, gdy nie posiadał głębszych więzi wśród śmiertelników, lecz miał wykrojone dla siebie miejsce w społeczeństwie i bronił go, gdy kto inny łasił się na jego bogactwo i wpływy. Demon uśmiechnął się. Z tamtego okresu pochodziły jedne z najbardziej skomplikowanych intryg i historii, które kiedykolwiek były jego udziałem. Na pewno nadawałyby się na fabułę jakiejś książki, lecz Bashar nie czuł się specjalnie pisarzem…
Może powinien rozważyć taką karierę kiedyś w przyszłości?


Trzy dni warsztatów minęły stosunkowo szybko. Bashar odświeżył nieco swój solmaryjski, bo co tu dużo mówić, dekady bez regularnego używania języka sprawiły, że dość mocno zardzewiał. Osobną kwestią pozostawało to, że mężczyzna posługiwał się solmaryjskim na co dzień w czasach na tyle dawnych, że język zdążył się nieco zmienić – na tyle mocno, by sprzedawca gelato parsknął mu pogodnym śmiechem, nakładając lody w rożek, słysząc osobliwą wymowę i staroświecki akcent.
Plan na wakacje w Solmarii mieli z Dantem dość luźny – składał się z zarezerwowanych uprzednio noclegów w co ładniejszych i bardziej charakterystycznych miastach, przeplecionych biletami na pociąg czy łódź, mających przetransportować ich z miejsca na miejsce. Co do samego planu, co zwiedzić, co zobaczyć, czego spróbować, Bashar tym razem postanowił się nie mieszać, pozostawiając decyzje Dantemu, wystarczająco zaaferowanemu tym, że lekarz w ogóle chciał z nim gdzieś pojechać i spędzić ten czas. Krawiec opowiadał mu, że w Solmarii bywał regularnie, choć jako dziecko, i zarzekał się, że pokaże Basharowi wszystkie najlepsze miejsca i atrakcje, demon zaś zastanawiał się, na ile będzie to dla niego podróż po wspomnieniach, a na ile zobaczenie czegoś kompletnie nowego.


Zwiedzanie Luminarii nie mogło się obyć bez obejrzenia Fontana di Trevi, zapatrzenia się w rozświetloną, turkusową wodę i podziwiania ponadczasowego piękna dekorujących ją rzeźb. Przez plac przewijali się turyści, Bashar wyłapywał wzrokiem grupy przypieczonych południowym słońcem Medwiedian i ławice obwieszonych aparatami fotograficznymi Senkawańczyków. Jakaś dziewczyna pozowała na tle fontanny, jej chłopak wytrwale cykał kolejne zdjęcia, ktoś inny próbował wrzucić do fontanny monetę, zaraz został upomniany przez krążących wokół strażników miejskich. Byli i ci, którzy akurat zdążali gdzieś w sobie tylko znanych sprawach, ewidentnie miejscowi, wzdychający ciężko na tłum obcokrajowców na ich drodze i konieczność przebijania się między ciasno zbitymi grupami.
Popołudniowe słońce igrało w marszczącej się wodzie, szum olbrzymiej fontanny zagłuszał panujący wokół chaos rozmów i robiących zdjęcia turystów. Dante i Bashar zdołali obejść krawędź fontanny, zapatrzeć się na płynącą wartko wodę i wykonane z białego marmuru rzeźby. Kunsztowne i dynamiczne, porywały spojrzenie doskonale oddanym w kamieniu wrażeniu ruchu. Aż trudno było uwierzyć, że od zawsze rzeźby były jedynie marmurem, nie zaś ciałem, które okrutny czarnoksiężnik przemienił w zimny kamień.
Luminaria miała to do siebie, że będąc naprawdę wiekowym miastem, nosiła w sobie ślady rozwoju i przemian, nieodzownych wraz z upływającym czasem. I tak, tuż w pobliżu znanej fontanny, uliczka rozdwajała się, główną odnogą biegnąc ku równie urokliwemu i równie obleganemu przez turystów placowi, boczną zaś znikając między kamienicami, wspinając się nieco w górę, po wytartych na gładko schodkach. Wystarczyło pokonać ledwie dwa zakręty, by uliczny hałas i rozmowy ucichły, ustępując cichej muzyce wylewającej się z otwartych drzwi kawiarni, a powietrze wypełniło się słodkim aromatem kruchego ciasta, bitej śmietany i mocnej kawy.
— Ha, trafiłem! — powiedział z dumą Dante, na widok zdobiących fronton kwiatów.
— Czyli to tutaj przychodziłeś z mamą na te słynne ciastka?
— Tak, cannoli. Najlepsze w całej Luminarii.
Zajęli stolik. Bashar po prostu zostawił torbę na krześle, a kapelusz na blacie, nim wraz z Dantem weszli do środka. Na kasie stała jakaś młoda dziewczyna o oliwkowej cerze i ciemnych włosach związanych w wysoką kitkę, kawałek dalej zaś barista dyskutował intensywnie z jednym z klientów, dopijającym właśnie kawę z maleńkiej filiżanki. Przy stolikach siedziały grupki i pojedyncze osoby, a charakterystyczne, muśnięte słońcem oblicza, zdradzały ich jako mieszkańców miasta.
Dzień dobry, dzień dobry! — Uśmiech dziewczyny olśniewał, słowa wypowiadała jak typowa solmarianka, z prędkością pozwalającą Basharowi zrozumieć może co drugie słowo. — Co mogę dla panów przygotować? Może bomboloni? Babcia właśnie upiekła, mamy świeżą blachę, z czekoladą! Polecam!
Następnym razem — odparł Dante, również obdarzając ją uśmiechem. — Poprosimy cannoli…
Oo, to też bardzo dobry wybór! Robione według przepisu mojej drugiej babci. No mama to tam nie przepada, bo to teściowa, ale ja uwielbiam, szczególnie z pistacjami, bardzo dobre są. Ale mamy też z marmoladą, kandyzowanymi owocami…
Z granatem — wciął się jej między słowa Bashar. Od wejścia błądził wzrokiem po wypisanym kredą menu, znalazł w nim w końcu słowo-klucz, melograno. — Dwa razy.
A to wymysł mojej siostry, te cannoli! — wykrzyknęła dziewczyna, nabijając ciastka na kasę. — Mieliśmy, chyba tak z rok temu, taką sytuację, że nam dostawca pistacji nie przywiózł, a ciastka musiały być, to trzeba było zaimprowizować, i tak te cannoli z granatem powstały.
Kasa dźwięknęła, zaterkotała i kaszlnęła, dziewczyna stuknęła ją stanowczym, wprawnym ruchem. Coś przeskoczyło i kliknęło we wnętrzu maszyny, rozmowna kasjerka podniosła wzrok na swych klientów.
To panowie siadają, ja przyniosę ciastka, a brat zaraz kawę zrobi. — To powiedziawszy, odwróciła się do baristy. — Mauro! Nie zagaduj pana Pastorini, panowie na kawę czekają!
Mauro wykłócał się jeszcze przez chwilę, nim złapał nowe filiżanki, starając się przygotować dwie kawy, jednocześnie nie przerywając rozmowy z panem Pastorinim, a spomiędzy wypowiadanych szybko zdań Bashar wyłuskał tylko coś o piłce, golach i mistrzostwach.
Wrócili do stolika, przysiedli. Bashar ułożył dłonie na blacie, jakoś tak naturalnie wyciągnął je splecione bardziej do przodu, nie zdziwił się, gdy momentalnie zniknęły, nakryte tymi silniejszymi, o stwardniałych, wyrobionych kostkach. Lekarz podniósł wzrok, napotkał nim ten charakterystyczny błękit widoczny lekko zza zasłony różu. Przez moment siedzieli tak, w milczeniu, ciesząc się chwilą, spokojem, własnym towarzystwem i perspektywą tego, że czekało ich półtora tygodnia wspólnych wakacji.
Rozmowa popłynęła gładko, przechodząc od wspomnień i wrażeń z dopiero co odwiedzonego miejsca, przebiegając w przyszłość do tego, co mogliby porobić jutro, przeplatając się ze wspomnieniami Dantego z jego licznych wakacji w Solmarii, i luźnych pytań o to, skąd Bashar umie solmaryjski. Jak zwykle, demon wytłumaczył się tym, że akurat miał go na zajęciach w liceum jako przedmiot dodatkowy, i jakoś tak wyszło. A że regularnie powtarzał słówka, nie zapomniał kompletnie języka i radził sobie mniej więcej w codziennej konwersacji.
Nie zauważyli nawet, gdy Mauro uporał się z ekspresem, a jego gadatliwa siostra zagarniała właśnie cannoli i kawę na tacę. Dziewczyna z gracją przemknęła pomiędzy pozostałymi klientami kawiarni, tylko na chwilę przystanęła przy innym stoliku zamienić jeszcze kilka słów, nim dotarła do nich, dźwięknęła porcelaną po blacie. Życzyła im smacznego, a potem już jej nie było, został tylko charakterystyczny głos, znów wołający o coś do Mauro.
Dante poczęstował się jednym cannoli, aż westchnął z zachwytu.
— Pyszne są — powiedział nieco niewyraźnie, dopiero potem przełknął. — Nie wierzę, że to był po prostu przypadkowy pomysł, przecież granat jest tu idealny.
— Lepszy niż pistacje?
— I to jak!
Reszta cannoli bardzo szybko wyparowała z talerza. Bashar uśmiechnął się ciepło, pomysł sam pojawił się w głowie.
— To bardzo urokliwe miejsce, dziękuję, że mnie w nie zabrałeś.
Dante uśmiechnął się szeroko.
— Dobrze, że trafiłem i nie krążyliśmy w kółko…
— Mają tu ciekawe kwiaty — zaczął Bashar, przebiegając wzrokiem w stronę frontonu kawiarni. — Szczególnie te białe. To chyba mirt, prawda?
Dante odwrócił się, popatrzył na wijące się zielenią łodyżki i charakterystyczne, białe kwiaty czające się między smukłymi liśćmi.
— Te białe to są chyba dwa różne — odparł syren, na powrót odwracając się do lekarza.
Ten zamarł z cannoli na widelcu, znów obdarzył krawca uśmiechem, wzrokiem skierował jego uwagę ku kwiatom.
— Ach, tak, teraz widzę. Są dwa rodzaje, oleandry mi umknęły. Widzisz, to te bliżej okna.
Dante znów się odwrócił, coś dźwięknęło na talerzu.
— Ach, kojarzę je z książki. — I już syren na powrót skupił się na Basharze. Na tyle intensywnie, że nie przeliczył cannoli na swym talerzu. — Ale jakoś nie widziałem ich w kwiaciarniach.
— Niestety, są trujące. I wydaje mi się, że ta różowa odmiana jest bardziej popularna.
— Możliwe… Aż się chyba rozejrzę.
Kwiaty nie odwracały uwagi Dantego wystarczająco skutecznie. Bashar postanowił zmienić plan działania, uciec się do innej dywersji.
Jego kapelusz leżał bezpiecznie na blacie, rondo przyciśnięte telefonem, by nigdzie nie odleciał. Lekarz znalazł coś o tych oleandrach w internecie, pokazał Dantemu, telefon zaś wrzucił do kieszeni, zupełnie przypadkiem trącając kapelusz łokciem, pozwalając mu niebezpiecznie zbliżyć się do krawędzi stolika. Lekki powiew wiatru, kapelusz przechylił się, sfrunął wprost na bruk.
Dante zareagował w okamgnieniu – zanurkował pod stołem, chwycił kapelusz, nim ten dotknął ziemi i już kładł go z powrotem na blacie. Chyba nie zauważył tych paru ziarenek cukru pudru rozsypanych między talerzami.
— Było blisko — powiedział, otrzepując jeszcze kapelusz z jakichś niewidzialnych pyłków, nim wrócił spojrzeniem do swojego talerza. Uniósł brew, twarz przybrała wyraz zamyślenia. — Ile tych cannoli w ogóle…
Nie zdążył dokończyć, bo oto Bashar uniósł się z siedzenia, wyciągnął lekko nad stołem, sięgnął syrenich ust w delikatnym pocałunku. Dłoń odnalazła policzek, kciuk przesunął się po ledwie widocznych bliznach, palce odgarnęły złote loki.
— Dziękuję za uratowanie kapelusza — powiedział miękko, odsuwając się kawałek, nim z powrotem usiadł na swym krześle, wyciągnął dłonie w stronę kubka z kawą.
Dante obdarzył go lekko nieprzytomnym uśmiechem, porzucając próby dowiedzenia się, ile cannoli powinno znajdować się na każdym talerzu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz