Ciemność brzmi jednym dźwiękiem – długim, miarowym, jednostajnym, jak ten pierdolony kamerton, wibrujący z ustaloną częstotliwością. Seymour szacuje, że jakieś 320 Hz, bo to akurat taki wkurwiający dźwięk, roznoszący się pod czaszką, razem z bólem rozlewającym się po całym ciele.
Dzwoni mu w uszach, kręci się w głowie, oczy otwierają się niemrawo, próbując ogarnąć otoczenie. Chaszcze, krzaki, ciemniejące szybko niebo. Umysł nie współpracuje, łączy tak co piątą kropkę, Seymour próbuje przypomnieć sobie, na którym odłamku się w ogóle znajduje, co się dzieje i w ogóle c o. Co do chuja.
Dzwonienie powoli zamiera, jakieś inne dźwięki przebijają się przez ten jednostajny tembr, były czarodziej potrzebuje chwili, by zrozumieć, że to ludzki głos.
Wspomnienia niemrawo wracają. Wracał do Stellaire, leciał ponad otaczającymi miasto polami i rzadką zabudową rozległych przedmieść, gdy miotła odmówiła posłuszeństwa, magia go zawiodła, a potem była tylko rozpaczliwa walka z bezlitosną fizyką i jej nieubłaganą grawitacją. Muzyk dochodzi do wniosku, że walkę tę zakończył remisem, bo co prawda fizyce udało się sprowadzić go na ziemię, ale poza byciem nieco obitym, mężczyzna obył się bez większych obrażeń. Mogło być lepiej, ale mogło być i gorzej, typowo, takie życie.
Podnosi wzrok, bo ktokolwiek wołał, teraz stoi przed nim, częściowo oświetlony blaskiem odległych gwiazd i pobladłego sierpa wschodzącego właśnie księżyca, częściowo zaś skryty w cieniu potrzaskanych gałęzi. Oczy ma dziwne, trochę jak Zapałka, poza tym w barach kawał chłopa, choć jakby przyrównać do takiego Raama, to każdy człowiek wygląda jak żałosna wykałaczka. Nieznajomy znów coś mówi, znaczenie słów z opóźnieniem dociera do Seymoura.
— Pomóc?
Nieznajomy chrząka.
— Z miotłą.
Miotła prycha ostatnim obłoczkiem barwionego heksafluorku siarki i tak oto cała izolacja napędu idzie w pizdu. Seymour wzdycha, w duchu godząc się z nieuniknionym, że resztę swej podróży do Stellaire odbędzie pewnie w cudzym samochodzie.
Mężczyzna nie lubi korzystać z pomocy innych, szczególnie, gdy tarapaty, w których się znajduje, sponsorowane są wyłącznie jego działaniami, a na dodatek on sam jest najlepiej wyekwipowany, by sobie z nimi poradzić. Raz, że skoro spierdoli, to powinien to odkręcić, a dwa, że przecież on zawsze ma wszystko, co potrzebne, by radzić sobie z każdą rzuconą mu przez los przeciwnością. Tak przynajmniej uważa Seymour i to właśnie sprawia, że mężczyzna krzywi się nieco, nie wiadomo do końca, czy na słowa drugiego mężczyzny, na własny stan, czy na tego wielkiego sińca, który następnego dnia pokaże się mu na piszczeli.
— Chciałem po prostu… dotrzeć do Stellaire — mówi, unosząc się z tej góry połamanych badyli, będącej nie tak dawno rozłożystym krzakiem.
Z trudem gramoli się z ziemi, chwyta jakiejś zbłąkanej gałęzi, by wstać. Obił się, czuje to, ale nic nie jest złamane, nawet nie jest zwichnięte, Seymour może wstać i chodzić, choć przyjemne to to nie jest. Poradzi sobie. Zawsze sobie radzi. Przecież musi.
— Nie z miotłą w takim stanie.
— No nie — Seymour przeciera czoło okrytą rękawiczką dłonią. — Nie ma pan samochodu? Gdyby mnie pan podrzucił…
…to bym panu zapłacił, nie kończy Seymour, widząc, że nieznajomy już kręci głową, nim zdanie zdąży chociaż wybrzmieć. Gdy pierwszy raz go zobaczył, były czarodziej założył, że napotkany mężczyzna musiał być jakimś kierowcą, podążającym tymi bezdrożami, bo kto inny znalazłby się o takiej porze na tym wypizdowie, i do głowy nie przyszło mu, że może mieć przed sobą jakiegoś mieszkającego w okolicy tubylca, czy cholera wie, kim ów nieznajomy jest.
— Tu jest stacja benzynowa. — Mężczyzna wskazuje dłonią jakiś kierunek. — Mam tam narzędzia, może się uda naprawić miotłę.
Seymour ożywia się nieco, ból w obitych plecach już tak nie doskwiera, drobne zadrapanie na podbródku nie szczypie, jest już tylko wspomnieniem. Tak, perspektywa naprawy miotły brzmi świetnie, jest dokładnie tym rozwiązaniem, którego czarodziej potrzebuje, bo o ile lepiej jest w jego mniemaniu po prostu użyć narzędzi i zwrócić je, doprowadziwszy swój środek transportu do porządku, niż robić komuś problem, prosić go o przysługę i zajmować czas. Że gdzieś w pobliżu jest stacja benzynowa, to nawet nie zauważył, lecz będąc pochłoniętym niespadaniem na ziemię przy pełnej prędkości, mógł przeoczyć niektóre szczegóły.
— Skorzystałbym z tych narzędzi — mówi. — Dziękuję.
Seymour podchodzi do tej nieszczęsnej miotły, w mroku nocy próbuje ocenić szkody.
No, kurwa, nie jest dobrze.
Miotła nie jest co prawda w częściach, ale niewiele jej brakuje. Przepalone kondensatory, napęd cały osmalony, witki postrzępione, część chyba nawet zgubił, kij cały porysowany i czy ta ciemna kreska, biegnąca przez całą jego długość, to pęknięcie, czy tylko się Seymourowi wydaje? Ciężkie westchnienie wydobywa się z piersi mężczyzny, gdy nachyla się, zbiera swój poraniony środek transportu z krzaków, następnie podchodzi do porzuconego gdzieś po drodze plecaka, jego też podnosi. Nie ma w nim wiele rzeczy, to co ważyło najwięcej, czyli prowiant, już dawno się skończyło, lecz i tak Seymour czuje, że paski ciążą mu na ramionach, ciało wymaga odpoczynku, nie kolejnej pracy.
Lecz Seymour nie jest typem człowieka, który pozwalałby sobie odpocząć, gdy trzeba coś ogarniać, szczególnie przy osobach, których na dobrą sprawę nie zna. Muzyk liczy tylko na to, że do stacji benzynowej nie jest daleko i że nie będzie musiał nie wiadomo jak daleko iść.
Nieznajomy prowadzi, Seymour podąża.
Już po chwili słaby blask neonu pojawia się na granicy widzenia, nadając zimnej nocy jakiejś dziwnej, nierealnej barwy. Sama stacja nie przypomina żadnego sensownego, bezpiecznego odłamka cywilizacji, gdzie człowiek może zaufać dobrze znanemu logo i liczyć na to, że faktycznie ktoś mu tam pomoże, albo chociaż zadzwoni po pomoc drogową, która trafi we właściwe miejsce. Nie – ta przypomina raczej stację benzynową jak z jakiego thrillera, taką, do której przybywają dwaj detektywi, bo właśnie ją kazali omijać szerokim łukiem wszyscy okoliczni mieszkańcy.
Dwa dystrybutory straszą odłażącą farbą, nieznajomy idzie w stronę wejścia, otwiera drzwi. W ostatniej chwili przytrzymuje je Seymourowi, były czarodziej kiwa głową w podzięce, bo taszcząc miotłę i plecak, dostałby metalowym skrzydłem prosto między oczy.
Wnętrze pasuje do ogólnego wyglądu – stacja jest przechodzona, wystrój raczej muzealny, tylko towar na półkach jest współczesny: w lodówce stoją jakieś energetyki, retro kofoli w szklanych butelkach brak. Radio perkocze jak potrawka na gazie, od czasu do czasu wypluwając z siebie fragmenty jakiejś melodii, a poza tym klientów brak, nie dzieje się nic.
Mężczyzna podchodzi do kasy, otwiera blat, przechodzi dalej, tam, gdzie klienci wstępu nie mają, rzuca za siebie spojrzeniem, by Seymour podążał dalej. Muzyk podąża, znika na zapleczu. Nieznajomy pstryka włącznik, zapala się światło, w końcu widać trochę więcej, niż na wyciągnięcie ręki.
Pomieszczenie przypomina ni to warsztat, ni to składzik. Seymour rzuca plecak gdzieś pod ścianę, patrzy na jakiś stolik, chyba stare biurko. Leży tam trochę klamotów, właściciel stacji zbiera je, odkłada w przypadkowe miejsce, gestem wskazuje, by Seymour położył miotłę. Muzyk robi to, zaczyna ściągać rękawiczki, kurtkę, szalik. W środku jest nieco cieplej, mężczyzna oddycha głębiej, mróz nie szczypie w nos. Gdy nieznajomy kręci się po pomieszczeniu, Seymour ma ten moment, by lepiej mu się przyjrzeć.
Mężczyzna sprawia podejrzane wrażenie, ta blizna znacząca brew nie wzbudza zaufania. Lecz wtedy, kiedy pierwszy raz muzyk zobaczył drugiego mężczyznę, wydawało mu się, że jest od niego dużo starszy – było w jego zachowaniu coś, co kazało mu tak myśleć, ale na dobrą sprawę teraz, gdy padło nieco więcej światła i Seymour nie musiał wypatrywać oczu, by widzieć choć zarys sylwetki, zdziwiło go, że chyba są w podobnym wieku.
Nieznajomy wyciągnął w końcu skrzynkę narzędziową, postawił ją na blacie. Oparł się ciężko o jakąś półkę, odetchnął głęboko, chwilę milczał, jakby zbierając się w sobie.
— Nie wiem, czego będziesz potrzebował — odezwał się w końcu. — Ale w skrzynce powinno być trochę podstawowych narzędzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz