06 stycznia 2024

Od Bernarda – Nowy Rok

Nowy Rok, stary ja.
Chyba jeszcze nie było postanowienia noworocznego, które Bernard by w jakikolwiek sposób dotrzymał. Co, z perspektywy czasu, jest całkiem śmieszne. W taki trochę żałosny sposób.
Wiele lat zbierali się z zespołem w przeddzień zmiany kalendarza i robili ołtarzyk z największej świeczki, jaką mogli znaleźć, i spalali nad nią wypisane wcześniej postanowienia. Bernard zwykle bazgrał coś o sukcesie zespołu i tym, by nigdy nie stracili pędu tworzenia. Te wszystkie lata musiały się w pewnej chwili skumulować i jeb, koniec DZIKIEGO SZCZENIĘCIA. No cóż. Kiedyś musiał nadejść. W końcu nic nie trwało wiecznie.
Więc Bernard nie przepadał za tradycją postanowień noworocznych, i w ogóle całego świętowania Nowego Roku, jeżeli miałby być szczery. Wcale nie wpasowywał się w rolę zrzędliwego samotnika. Ani trochę.
Wracając do noworocznych zabaw, Bernard naprawdę nie potrafił zrozumieć, już od dziecka, czemu świętowanie wiecznie toczącego się koła, zżerającego się węża, było dla ludzkości tak ważne. Łu-hu, przeszliśmy wszystkie pory roku, odpukaliśmy wszystkie święta, wszystkie przypływy i odpływy. Czas przeżyć to od nowa. Jesteśmy tak tą ideą, że kolejny raz będziemy biec w kółko po tym samym rondzie, odpalimy pierdyliard fajerwerków. I ujebiemy się tak, że przez dwa dni nie będziemy mogli wstać z łóżka.
Od dzieciństwa, wychowany na liczeniu pełni i obserwowaniu nurtów morskich, Bernard nie liczył roku kalendarzowo jak inni. Dla niego natura miała trochę inny bieg, złożony z okresów połowów, w których ręce siniały od słonej wody i przebierania w niej, szukając ryb i małży, i rozkwitów, kiedy morza unikało się, jak ognia, żeby przypadkiem nie łyknąć wyżerających żołądek toksyn. Może też właśnie dlatego to całe imprezowanie w ten jeden dzień, kiedy był sensowniejszy sposób na podzielenie kalendarzowego roku, wydawał się Bernardowi dziwny.

Każdy Nowy Rok spędzał samotnie, na plaży. Przynajmniej do założenia DZIKIEGO SZCZENIĘCIA. Siadał na chłodnym piasku, mieląc go między palcami, pozwalając mu wplątać się w niezadbane afro, ignorując, jak zostaje we wszystkich zakamarkach ubrania. Czasami zabierał ze sobą swój obity odtwarzacz muzyki, jak już udało mu się kupić gitarę, przyciągał ją. Potem pudło instrumentu często grzechotało piaskiem przez wiele miesięcy.
Teraz kiedy jego głowa nie jest zmętniała przez alkohol i narkotyki, kiedy nie ma ścisłego harmonogramu i piątki innych osób uczepionych u biodra, te wszystkie wieczory na plaży kłują go nieco. Bo co tam, przyzna się, tęskni za plażą. Jednym z większych, jak nie największym, minusem przeprowadzki do Stellaire był brak dostępu do plaży i morza. Jeszcze kilka lat temu wystarczyło, że wyskoczył przez drzwi (czy okno), zrobił kilka susów, i już pod nogami czuł mokry od fal piasek. Teraz został mu tylko jęk i metaliczny chrzęst miasta, głośne auta i te jebane fajerwerki.
Bernard wzdryga się, gdy po raz kolejny jakiś świrus postanawia odpalić petardę po środku zadupia, jakim są okolice Łuny. Serio, mogliby się spiąć i zrobić rozpierduchę w mieście, tam, gdzie byłaby widownia. Po co tu, gdzie tylko wkurwiają okoliczne zwierzęta. I Bernarda. Coś psioczy mu się to jego zachowanie, czy tego chce, czy nie. Nawet syty świąteczną przemianą Wilk chował się w kątach świadomości Bernarda, sycząc i burcząc o Nowym Roku.
Może przydałaby się mu, Bernardowi, przerwa.
Kolejny świst, czyjś pisk i dźwięk tenisówek sunących po asfalcie. Bernard już od kilku dni zwijał się z bólu przez potężne zaostrzenie fibromialgii (niedawna przemiana nie pomogła, Wilk uwielbia chrzęszczenie kości, gdy zmieniały wygląd, ale Bernard długie godziny po przemianach często wyje z bólu) ale i tak podrywa się zza lady i wyskakuje przez drzwi, których zawiasy stękają pod ciężarem jego ciała. Mięśnie protestują, kości strzykają, ale dzieciaki sunące pośrodku drogi stają na widok Bernarda w drzwiach. Stoją tak jak słupy i podskakują, dopiero gdy jeden z tych fajerwerków, które przed chwilą rzucili na ziemię, wzlatuje w powietrze, żeby od razu pikować w asfalt, rozbryzgując się z hukiem.
– Spierdalać mi stąd! – wyje Bernard, wymachując pięścią w powietrzu, jakby był jakimś emerytem, któremu osiedlowe dzieciaki wlazły na trawnik. W sumie pasuje.
Grupka, w sumie nie młodzieży, bardziej młodych dorosłych, wciąż stoją bez ruchu, ewidentnie kontemplując, ile z tej groźby Bernarda jest prawdziwe. Żeby wyglądać na jeszcze groźniejszego, Bernard bierze pierwszą lepszą rzecz z najbliższej półki (którą okazuje się potężna puszka jakiegoś energola), i z całej siły ciska ją w stronę bachorów. Oni odskakują, próbując znaleźć odpowiednie miejsce na kryjówkę, między Łuną, a wciąż pstrykającymi za nimi fajerwerkami. Bernarda napierdala głowa tak, że trudno gadać.
– Spadówa, bo taki wam wpierdol spuszczę, że was matki nie poznają! – warczy jeszcze głośniej, i dla zasady rzuca kolejną puszką. Napój rozbryzguje się pod ich nogami, a oni z piskiem lecą do zaparkowanego w pobliżu pickupa. I odjeżdżają.
Ostatni fajerwerk wydaje z siebie syk, wzlatuje na metr, dwa, i żałośnie znika w świetle zimowego poranka. Zajebiście, teraz będzie trzeba to posprzątać.

Dopiero po prawie dwóch godzinach udało mu się uprzątnąć ulicę. Czas się nieco przedłużył, bo podczas ściągania fajerwerkowych trupów z pobliskich krzaków, jakaś inna grupa fajtłap przyjechała, i zaczęła zagadywać Bernarda o rozstawianie petard, myśląc, że on to właśnie robi. Obyło się bez rozbijania kolejnych puszek, ale wgniecenie, które pięść Bernarda zostawiła na boku ich auta, była bardzo satysfakcjonująca.
W łbie dzwoni mu, jakby to tam wybuchały te przeklęte fajerwerki, i po raz kolejny przez głowę przechodzi mu myśl, że może przydałaby mu się przerwa. Tylko jaka? Gdzie? Specjalnie uciekł z Stellaire, żeby uniknąć huku, ale szczęście ewidentnie się do niego nie uśmiecha, skoro i przy Łunie lidzie postanowili zrobić rozróbę.
Przypomina mu się księżyc i jego falujące odbicie w morzu, piasek w zębach i między palcami. Może powinien jebać to wszystko i wyjechać do Solmarii? Wrócić na ten jeden wieczór na plażę, olać nocleg na rzecz piasku i morza, i wrócić do Stellaire z samego rana? W końcu jest jeszcze całe popołudnie, ledwo minęła pierwsza, spokojnie znalazłby sensowny przelot. Albo może skok portalem, jeżeli mają jakieś promocje last minute.
Jakby nie było mu od rana niedobrze, to widok cen, które zaproponowały wszelkie strony podróżnicze, przyprawił go o potężne mdłości. Aż mu się prawie nogi zachwiały. W dupach im się poprzewracało, że chcą tyle wybulić od ludzi.
No cóż, Nowego Roku na plaży zdecydowanie nie spędzi. Niby paranoicznie zbierane w skarbonkę pieniądze ze świetlanego okresu DZIKIEGO SZCZENIĘCIA nadal chowają się w zakamarkach mieszkania, drobne tantiemy ze starych piosenek wciąż wpływają (drobne to mało powiedziane, Bernard nawet pół batona by nie dostałby za miesięczny paragonik z Songtify), ale wydanie aż tylu oszczędności na jeden głupi wieczór ugruntowałoby ideę, że Bernard poważnie upadł na głowę. A tego akurat Bernard nie chce wypowiadać w rzeczywistość, nawet przypadkiem.
Więc zostaje mu Sylwester w Łunie. No cóż. Jak jego matka zawsze powiadała, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma (ona nie lubiła. I całkiem otwarcie narzekała na wszystko, co jej w życiu nie wyszło. Może to po niej Bernard odziedziczył tę swoją zrzędliwość).
Pogłaśnia brzęczące radio i od razu żałuje, bo znowu, jak na złość — od rana było błogo ciche, jeśli chodzi o jakiekolwiek wspominki o nowym kalendarzu, a teraz, nagle, piskliwy, podniecony chuj-wie-czym głos prezenterki kwiczy między przesterami.
– Tak kochani, to już ten czas! – świergocze pseudodziennikarka i Bernard najchętniej wyłączyłby radio i siedział w ciszy, ale odbiornik jest po drugiej stronie sklepu, a plecy tak go napierdalają, że ma wrażenie, że jak tylko zrobi gwałtowniejszy ruch, to wyskoczy mu dysk. Albo dwa – Czas na refleksje nad starym rokiem i robienie listy z postanowieniami noworocznymi! A jakie są wasze plany na Sylwester? Na pewno wybuchowe, ha-ha!
– Stu-ul py-ysk – intonuje Bernard i zatyka uszy. Na szczęście głos prezenterki szybko się rozpływa i zastępuje go jakiś ledwo-rockowy kawałek. Przynajmniej nie katują już tak świątecznych piosenek. Wokół Yule Bernard myślał, że wyrwie wszystkie odbiorniki ze ścian, kiedy tylko wpadł na głupi pomysł włączyć radio, a nie własne płyty.
Nie mając zbytnio co ze sobą zrobić — kręgosłup zbyt go napierdala, żeby sprawdzić albo uzupełnić inwentarz (nawet Wilk został przytłumiony przez pulsujący ból), więc usiadł na biurowym krześle przy ladzie, chowają twarz w dłonie — chcąc czy nie chcąc, mózg sam naprowadza go na myśli o tych pieprzonych refleksjach. Skoro ciało mu nie działa, może głową mógłby poudawać normalnie funkcjonującego człowieka.
Okej, kupił Łunę. Przeprowadził się do Stellaire na stałe, przykuł się do miasta tą głupią stacją benzynową. Teraz już nie ma jak, gdzie uciec z podkulonym ogonem. Trudno powiedzieć, czy kupno Łuny oznacza to, że Bernard próbuje wziąć sprawy, życie, w swoje ręce, czy odwrotnie. Czy przypadkiem bardziej się nie rozpada. No cóż, wszystko wyjdzie w praniu, prędzej, czy później.
Postanowienia noworoczne, Bernard próbuje parsknąć pod nosem, ale wydaje z siebie bardziej zmęczone westchnienie. Skoro i tak ich nie dotrzyma, może sobie przynajmniej pomarzyć, co by było, gdyby dotrzymał.
Wyobraża sobie, jak spuszcza łomot Wilkowi, jakimś cudem dzieląc się na pół, rozdwajając ciało, i zbijając psi pysk prawym sierpowym. Widzi w głowie to, jak własną siłą woli powstrzymuje przemianę, jak zapycha Wilka do rogu i pozwala sobie wziąć oddech bez zwierzęcych fiksacji. Bez każdego zapachu na kilometr wokół siebie wypełniającego jego nozdrza, bez buzującej krwi, jak tylko jedna, najdrobniejsza rzecz nie pójdzie po jego myśli. Może mógłby wtedy, chociaż przez chwilę, być po prostu człowiekiem. Coś niewdzięcznego, o smaku gorzkiej żółci, kotłuje się między jego żebrami, warczy i charcze zwierzęco. Cóż, na bycie człowiekiem chyba już za późno.
Przed oczami majaczy mu się też coś, co nieco skręca jego żołądek, ale nie aż tak, jak kilka miesięcy temu. Gitara. Myśl, która przypalała skórę na węgiel tyle lat, teraz jedynie się żarzy. Bernard zagryza wargę, stukając palcami po blacie. Skoro i tak żadnego jeszcze postanowienia nie dotrzymał, każde rozprysło się w powietrzu jak mydlana bańka, może i sobie pomarzyć o wróceniu do grania. Do twardych strun pod palcami, rwących skórę, do przetartych kostek, wysuwających się spomiędzy spoconych opuszków. Do miłego ciężaru na lewym ramieniu, plączących się pod nogami kabli. Do zrywania sobie strun głosowych każdego wieczoru, otartych kolan i wiecznego dostrajania rozluzowanych kołków. Trochę go serce boli na to wszystko, ale przypisuje to bardziej napadowi choroby, niż nostalgii. No cóż, pomarzyć sobie można, jeżeli się wie, że to faktycznie tylko marzenia.

Leki przeciwbólowe, które łyknął kilka godzin wcześniej, musiały zacząć działać, bo migrena zmniejszyła się do tępego łomotania w głowie, a mięśnie nóg przestały protestować przy każdym ruchu, choć najmniejszym ruchu, kiedy gdzieś z ulicy wydobywa się warkot silnika. Po chwili dźwięk, zamiast rozpłynąć się w oddali, nagle się urywa. Drzwi Łuny otwierają się z jękiem (bo Bernard wciąż nie naprawił dzwonka, który spadł jeszcze przed Yule), i do sklepu wpływa chmura ostrego, zimowego powietrza. Bernard, który leżał na blacie z zakasanymi rękawami, ściąga je na dłonie (nigdy nie lubił zimy, ale novendyjskie zimy to takie Zimy wielką literą. Wychowany na południowym słońcu, przypalonej skórze, gorącym piasku i słonym morzu, nie był przygotowany na to, jak bezwzględna potrafiła być północą pogoda. Dlatego szybko kupił piecyk i zaczął grzać swoje miejsce za ladą, jak tylko temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni).
– Dwójkę poproszę – mówi nowy (i jedyny) klient Łuny, z twarzą praktycznie całkowicie zasłoniętą grubym, wełnianym szalikiem.
Bernard rzuca okiem na dystrybutory za oknem i zagryza policzek, żeby tylko powstrzymać poirytowanie. Oczywiście, że dwójka, przecież są dwa dystrybutory. Chyba widzę, przy którym jest auto, a przy którym nie.
Zamiast narzekania wystukuje cenę i podnosi pytające spojrzenie na szalik, który wbija wzrok w coś pod ladą.
– Coś jeszcze? – wzdycha Bernard, czując nadchodzące kłucie w krzyżu. No cóż, przynajmniej leki podziałały chociaż przez chwilę.
– O, macie zimne ognie – podrywa się szalik i wyciąga z półki obok kasy trzy pudełka – to jeszcze te poproszę.
Bernard wklepuje numerki w kasę i zmęczonym ruchem odbiera garść gotówki.
– Piękna pogoda na Sylwestra, co nie? – wdycha szalik, kiedy Bernard próbuje wydrapać z kasy kilka drobniaków – tak rześko, jasno. Wspaniała, w sam raz, żeby świętować i rozpocząć Nowy Rok.
– Mhm – mruczy beznamiętnie Bernard, rzuca resztę na ladę z impetem, z najlepszym piorunującym spojrzeniem, na jakie ma siłę. Ma nadzieje, że oczami przekazuje jedną, prostą wiadomość: spadaj stąd – Do widzenia.
– W następnym roku, hihi! – rzuca szalik na odchodnym.
Bernard uderza głową w blat, dopiero gdy drzwi Łuny zamykają się za klientem. Od razu po wykonaniu gwałtownego ruchu wydaje z siebie syk, bo kurwa, auć. Rzuca okiem na zegar zawieszony przy wejściu na zaplecze. Czwarta.
– Ja pierdo-o-lę.

Udaje mu się zrobić trochę inwentarza, czyli wszystkie zadania niewymagające targania ciężarów: sprawdzenie czego brakuje, czego jest zdecydowanie za dużo, co się sprzedaje najlepiej, a co najgorzej. Co jeszcze stoi na tyłach, a czego nie ma na tyle, żeby wypełnić półkę. Do listy zakupowej dopisuje też koc, bo, łagodnie mówiąc, na zapleczu potężnie piździ. A jeżeli chciałby uciec tam na przerwę, albo żeby odpocząć od jarzących świateł sklepu, to nie mógłby nawet się zrelaksować.
– Koc, energetyki – Bernard wylicza pod nosem, popijając jednego z tych energetyków, które robiły wcześniej za bomby dymne. Rzuca okiem w stronę opakowań zimnych ogni, które jeszcze kilka dni temu układał w misterną piramidę. Teraz zostały tylko dwa pudełka. Widocznie niektórzy, podobnie jak Bernard, doceniają ciche świętowanie – zimne ognie?
Tylko po cholerę komu zimne ognie po Nowym Roku? Czy jest ktoś, kto kupuje hurtowo fajerwerki i tym podobne na inne okazje, niż Sylwester?
– Hm. To nie.
Jeszcze raz zwraca wzrok na rozmiękłe pudełka zimnych ogni, potem na zegar. Jest prawie dwudziesta. Ulice opustoszały, wydaje się, że wszyscy dojechali na swoje noworoczne imprezy. Mała szansa, że do północy ktokolwiek się pojawi na stacji.
– Okej – Bernard mówi, w sumie do nikogo, bo sam nie jest pewien, co robi. Odkłada jedno z pudełek na swoją część lady, obok niemytego od dwóch dni kubka po kawie, niedopitego energetyka i pomarszczonego jabłka. W kieszeni chyba nadal ma zapalniczkę — tak — i wyciąga ją, żeby też leżała pośród ogólnego chaosu.
Ból głowy niezbyt ustaje, mimo kolejnej dawki przeciwbólowych, więc Bernard siada przy blacie i znów kładzie twarz w rękach. Mimo ciszy ma wrażenie, że gdzieś w jego głowie ktoś robi potężne wykopy. Albo otworzył klub. Bernard przymyka oczy.

Otwiera je, dopiero kiedy czuje bolesny ucisk w szczęce. Mruga kilka razy, próbując dostosować wzrok do mroku, bo w Łunie jest ciemno. Światła musiały się wyłączyć, bo nie wyczuwały ruchu przez dłuższą chwilę. Co oznacza jedno. Musiał zasnąć.
– Szlag – mruczy pod nosem, próbując się poderwać, ale obolałe mięśnie protestują. Ręce, na których spędził drzemkę, są zdrętwiałe od nacisku. Musi kilka razy potrząsnąć ramionami i ponapinać i rozluźnić pięści seryjnym ruchem, zanim udaje mu się odzyskać pełne czucie.
Dopiero wtedy zdaje sobie sprawę, że dzwoni mu w uszach. I zza okna błyszczą kolorowe światła.
Odwraca głowę w stronę Stellaire migoczącego na horyzoncie. Nad linią wysokich budynków, w ciemnym granacie nieba, rozbryzgują się kolorowe fajerwerki. Nawet tutaj, tak daleko od miasta, w zamkniętym budynku, słychać pogłos huku. Bernard pociąga nosem, rzuca okiem na ekran telefonu. 00:01. Mruga raz, dwa, i numerek zmienia się na 00:02.
– Wesołego – rzuca sarkastycznie. No cóż, zimne ognie przydadzą się na następny Nowy Rok. W końcu i tak nic się nie zmieni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz